Santa Marta: dom barona kokainowego i wypad do Parku Tayrona (Kolumbia cz. 8)

Dziś zapiskami wrócę do Santa Marta, na wybrzeżu karaibskim. Nocny autobus okazał się do zniesienia mimo wielu ostrzeżeń. W całej Kolumbii odbywają się strajki kierowców ciężarówek. Blokują drogi uniemożliwiając wszystkim bez wyjątku kontynuowanie podróży autostradą bądź lepszą drogą. Autobusy wówczas jadą polnymi, krętymi drogami. Podróż wówczas wydłuża się nieznośnie i w autobusie rozprzestrzenia się epidemia choroby lokomocyjnej. Tym razem udało się! Nie zjeżdżaliśmy z trasy i można było spać przez większość podróży. Mimo bluzy i szalika i tak przeziębiłam się. Nie rozumiem o co chodzi z tą klimą. Przecież można chyba regulować temperaturę i nie zmuszać pasażerów do siedzenia w kurtkach i pod kocem. Kolumbijczycy chyba to lubią, bo jakoś nikt nie narzeka. Autobus był pełen Kolumbijczyków oprócz mnie i trzech Amerykanów. Para z rowerami i dziewczyna podróżująca sama od kilku miesięcy po Ameryce Południowej. Para wzięła rowery ze Stanów, ale tylko czasem z nich korzystała. Z miasta do miasta przeważnie przemieszczała się autobusem. Dziewczyna po odwiedzeniu większości krajów kontynentu, wybrała Kolumbię na ewentualny wolontariat bądź pracę.

W końcu po kilkunastu godzinach jazdy kiedy już wydawało mi się, że wjeżdżamy do Santa Marta, do autobusu wparowało kilku sprzedawców. Żołądek miałam już tak ściśnięty, że nie wytrzymałam. Wzięłam sobie arepę z serem (słodki placek) i kubek owoców. Po chwili okazało się, że do Santa Marty jeszcze są dwie godziny, chociaż przed dwoma godzinami odpowiedź na pytanie „Santa Marta, jak daleko?” była ta sama. W końcu, rzeczywiście po dwóch godzinach dojechaliśmy! Oczywiście znowu byłam głodna, była dopiero 8 rano, a meldunek w hostelu miałam od 14.00. Postanowiłam wciągnąć zupę, pojechać do hostelu, zostawić rzeczy, doprowadzić swój wygląd kapcia do porządku i jechać na plażę. Bar z zupą był właściwie 5 metrów od miejsca gdzie zatrzymał się autobus. Najpierw wołała mnie dziewczyna z obsługi, potem klienci. Po takim zaproszeniu nie miałam wyboru. Siadam koło pana, co najserdeczniej mnie wołał. Poleca mi zupę ala rosołek. Nawiązujemy prostą rozmowę. A skąd? A na ile? A ładna Kolumbia? Dukam coś. W miarę staram się odpowiadać. Panu nie kończą się pytania. Mimo, że sam siedzi koło mnie i nikt inny nie może do mnie gadać, cały czas klepie mnie po ramieniu. Na stół wjeżdża zupa. Nabieram trochę na łyżkę. Klepnięcie. Pytanie. Wylałam. Dukam coś. Znowu nakładam, otwieram paszczę i już prawie prawie zjadłam. Klepnięcie! Zaczęłam się śmiać, bo zrobiłam już kilka podejść i nadal nie wiem co jem. Pan pewnie pomyślał, że taka śmieszka jestem, bo zaczął zadawać co raz to śmielsze pytania. W końcu spięłam się i patrząc bokiem starałam się przywidywać jego uderzenia, żeby już nie wylewać sobie zupy na brodę. No, ale śmiałam się. To oznacza, że go lubię. Pan, na oko 60 plus vat, już ma plan. On będzie moim narzeczonym! Mimo mojego zerowego zainteresowania, pan nie rezygnuje. Są dwa powody nie do odparcia. On jest adwokatem i co najważniejsze-życie jest krótkie. Mam to poważnie przemyśleć. Pokiwałam głową i obczaiłam drogę ucieczki od absztyfikanta. Skok do taksówki. Czarnoskóry kierowca od razu wali do mnie „Amor” i i zaczyna śpiewać piosenkę z radia. Tu muszę powiedzieć, że Kolumbijczycy kochają swoją muzykę i słychać ją wszędzie. W sklepie, recepcji, autobusie. Kierowca jest bardzo ciekawski, ale interesy biorą górę. Recytuje mi zakres możliwych wycieczek do okolicznych miejsc. Park Tayrona, plaże. Cena ceną, ale pomyśl „Amor, że autobusem jedziesz godzinę, samochodem 40 minut, a TYM (tu klepie deskę rozdzielczą) samochodem-20 minut”. Mówię, „ale z Ciebie Loco Driver” (Szalony Driver). No, normalnie go rozpaliłam. Strzał łapą w plery. „Czy wszyscy będą tu mnie bić”-myślę. Teraz jestem Amiga! I mam przemyśleć jazdę jego wehikułem czasu. Milczymy. Rozglądam się. Santa Marta jest betonowym miastem bez żadnego klimatu. Kierowca zmienia temat rozmowy i wkłada sobie pół palca do nosa i zaczyna wykopaliska. To uniemożliwi mi myślenie o jedzeniu przez kilka godzin. Co się zobaczy, to się nieodzobaczy. Boję się! 

W końcu dojeżdżamy.

Dom, w którym jest schronisko Drop Bear Hostel należał kiedyś do dilera narkotykowego. Prowadzi je Australijczyk, który naprawdę dobrze dobiera personel. Bardzo mili i obeznani w topografii miasta i okolicy młodzi ludzie. Schronisko jest olbrzymie, ma kilka pięter, basen, bar, strefę wypoczynku, salę telewizyjną i kuchnię z dość wysłużonym sprzętem.

Zostawiam swoje rzeczy i jadę busem na podobno najładniejszą plażę w okolicy. Busik jednak dojeżdża tylko do postoju taksówek motorowych. Negocjuję cenę i jedziemy polną drogą wśród odludzia. Mam trochę pietra, że przy prędkości jaką facet rozwija wywalimy się na najbliższej nierówności.  W końcu jesteśmy.

Plaża-Playa Bahia Concha okazuje się totalnym niewypałem. Namioty z Kolumbijczykami siedzącymi na… krzesłach. Pełno sprzedawców gadających „A LA ORDEN” (czyli DO USŁUG) i noszących owoce, arepy, ciastka, lody. 

W wodzie widzę kilka osób z rurkami i maskami. Według recepcjonisty są tu dobre warunki do snorkellingu. Wchodzę, wkładam łeb pod wodę i widzę …. muł. Nic tu nie ma. Próbuję znaleźć kawałek rafy bądź rybkę. Nic! Wyłażę z wody i siadam z książką. Decyduję poczekać aż wyschnę i wracać. W hostelu zrobię pranie, zamelduję się i posiedzę w spokoju. Podchodzi do mnie babka z miską pełną kokosowych ciastek. Biorę jedno, a że pani nie ma jak mi wydać, mówi że wróci do mnie i wtedy zapłacę. Wcinam ciastko, zaczynam czytać książkę i zasypiam. Gdy budzę się po 30 minutach, pani nadal nie ma. Pakuję manatki, idę jej szukać, ale przepadła. Nigdzie jej nie ma. Trudno, pójdę do piekła. Ciastko kosztowało 2000, czyli nie całe 3 złote. Może mi wybaczy? Przy bramie dopada mnie moto-taksiarz i najpierw przeprowadza ze mną wywiad. „A kto Ty, a skąd, a po co?” Jak dowiaduje się, że jestem z Polski, rzuca „TIERRA DE PAPA”-ziemia Papieża. Sam obniża cenę i odwozi mnie na mini dworzec busików.

Tam łapię busa do mojej Calle/Carrey czy coś. W Santa Marta, tak jak w innych miastach Kolumbii, są Avenidy/Aleje z nazwami, duże ulice mają numery i nazywają się Calle; a małe, poprzeczne nazywają się Carrera. Wysiadam o kilka ulic wcześniej żeby kupić sobie coś do ugotowania na wieczór i znaleźć aptekę. Kupuję ryż, awokado wielkości małej głowy, cebulę, czosnek, pomidory, jajka. Pan w aptece ze zrozumieniem słucha mojej historii w bezokolicznikach o autobusie i daje mi syrop. W końcu obładowana siatkami skręcam w jak myślę swoją ulicę.

Chodniki w Santa Marta projektował miłośnik alpinizmu. Cały czas fale, schodki, dziury. Trzeba patrzeć pod nogi non stop.Bolą mnie nogi i potykam się cały czas.

20160714_145212

Ulica, którą idę to jeden beton. Brzydko i głośno. Patrzę na adres hostelu, wiem że jest blisko. Pytam przechodnia czy dobrze idę. „Tak, tak prosto.” Po 30 metrach pytam kolejnego. „Nie, nie, idź w przeciwnym kierunku.”  Zapis adresu jest tak kosmiczny, że nawet miejscowi mają problem. Zbiera się tłum i zaczynają się negocjacje gdzie jest Carrera 21, No 20-36.  Każdy twierdzi co innego. Mam dosyć. Chcę się położyć. Jak jeszcze raz przejdę koło tego samego domu w tą i z powrotem to mnie aresztują za włóczęgostwo. Zamieszanie na ulicy widzi facet z innej apteki. Wychodzi pomóc. Pytam się go czy mówi po angielsku, bo mam już serdecznie dosyć pytania i kluczenia. Co to za numeracja, której nawet miejscowi nie rozumieją? Aptekarz pyta się mnie dlaczego on ma mówić po angielsku? „Jestem Kolumbijczykiem!!! Mówię po hiszpańsku”-mówi i się pręży. No normalnie mnie olśniło! Dukam, że jeśli jest Kolumbijczykiem, to mi powie gdzie to jest. Facet na to: „widzisz tam żółty samochód?” i pokazuje mi auto o jakieś 20 metrów od nas w kierunku, którego nikt nie obrał, „to tam”. Patrzę na niego jak na wariata, ale idę. I …. jest!

W hostelu wszyscy się dopiero obudzili i jedzą śniadanie. Leci głośna muzyka, sprzątaczka zbiera dziesiątki butelek po alkoholu. Po spaniu w dziczy i spokoju w San Gil, zachciało mi się ludzi. Będę ich teraz miała non stop. Dzień i noc. Melduję się, dostaję swoje łóżko w wieloosobowej sali, przeglądam swoje rzeczy i pakuję cały worek prania. Okazuje się, że takiej ilości nie mogę sama wyprać i rozwiesić. Muszę im zlecić. Zostawiam więc im brudne rzeczy i idę coś popisać. Nie da rady. Co chwila dosiada się ktoś i gada do mnie jak do starej koleżanki. Pewnym osobom nawet bardziej odpowiada, że mało gadam. Zaczynają się zwierzenia. W przerwach między spowiedziami, siada koło mnie syn sprzątaczki i grrrrrrrrrrrrra mi na gitarzzzzzzzzzzzzze. Wraca do mnie pracownica hostelu. Urodziła się w RPA, porzuciła ją mama, przeprowadziła się do Kolumbii z tatą, che odnieść sukces, chce mieć swój sklep z ciuchami, pracuje w szkole od 6 rano do 12, potem po południu w hostelu, chce chłopaka, ale niedobrego, bo chce potem dobrego, ale jak go odróżni, musi pocierpieć najpierw, a Ty fajna jesteś, a Ty mnie inspirujesz, a kup wycieczkę, a masz fesja? Dostaję dużo informacji w 3 minuty, ale dziewczyna naprawdę budzi moją dużą sympatię. Jest strasznie pracowita i ambitna.

W końcu nadchodzi wieczór. Cieszę się, że będę spała na leżąco. Mam łóżko na dole. Co chwila oglądam czyjeś brzuchy. Do pokoju, który jest przechodnim do innych wchodzą ludzie i gadają do dziewczyny nade mną. Ta nie odpowiada, udaje że śpi. To nikomu jednak nie przeszkadza. Rozrywkowa młodzież zdecydowanie żyje historią domu i bawi się na całego. Alkohol, maryśka i koka. Jestem z dziewczyną z góry nudziarami, bo się nie bawimy. W końcu zabawa przenosi się na basen, a nam nie wiem jakim cudem, mimo hałasu udaje się zasnąć. Rano, mam nowego kolegę. Chłopak z Nowej Zelandii nie czai bazy, że się nie znamy. Najważniejsze jest to, że ja jestem FUNNY, super śmieszna, a drzwi pokoju są jeszcze śmieszniejsze. Nagle chłopak pokazuje mi zapas kokainy jaki ma na ten dzień. Mówię mu, że z takim ADHD jakie ma, wysiądzie mu pompka jak wszystko wciągnie. Jego zaduma trwa minutę. Idę do jego kolegów i im mówię, co się dzieje. Obiecują monitorować jego zabawę. Najwyraźniej młodzież z hostelu stara się żyć klimatem domu z przeszłości. Laski o różnych walorach, z makijażem ala miś koala ledwo chodzą. Jedna pyta się mnie gdzie mieszka, bo nie pamięta. „Po akcencie twierdzę, że w Wielkiej Brytanii”-błyszczę IQ. „Nie, pomóż mi. Nie pamiętam pokoju”-sapie dziewoja. Mam dosyć.

Idę do recepcjonisty i gadam z nim o wycieczce do Ciudad Perdida. Przy okazji pytam się go czy mają karetkę w pobliżu i czy wie, że tu nie spożywa się głównie wódki. Chłopak przewraca oczami i mówi, że wie, ale nie wie co robić. Zaczynam bardzo żałować, że nie mam albo 20 lat i zero mózgu, albo że nie wybrałam innego hostelu. Po samotni w San Gil tęskniłam za ludźmi, ale nie za takimi…

Ciudad Perdida, zagubione miasto w dżungli, można zdobyć po 4-6 dniach trekkingu. Same gruzy może nie robią wrażenia, ale droga przez dżunglę tak. Chwilę gadam z recepcjonistą o zaporowej cenie 700,000 pesos=1000 złotych. Biję się z myślami czy chce mi się cierpieć kilka dni by zobaczyć gruzy. Czy chcę spać w hamaku z robakami? W dżungli byłam już kilka razy i mam do przyrody duży szacunek. Podejmuję decyzję. Idę na mini trekking do Parku Tayrona i tam zobaczę czy w tej temperaturze daję radę wędrować.

Dojazd do Parku jest banalny. Z ulicy łapie się colectivo prosto do bram Parku. W Parku Tayrona kolejka po bilety trwa ponad godzinę. Przy kasie okazuje się, że wymagany jest paszport. Nie mam! Gadam z panią. „Ja chcę zobaczyć Park. Pomóż! Ja mam tylko skan biletu lotniczego! Pomóż!” Babka mięknie i sprzedaje mi bilet. Potem jeszcze jazda kolejnym busikiem i jest się w środku parku. 

Do serca parku prowadzi jedna ścieżka. Nie można się zgubić. Często idzie się platformami chroniącymi żyjątka pod nimi. W okresie deszczowym, dzięki platformom, turyści mogą normalnie wędrować, a nie topić się w błocie. Idę! Na liście mam kilka punktów. Jest parno, gorąco. Co chwila na drodze spotykam czerwonych, sapiących turystów. Po chwili sama do nich dołączam. Dookoła szał zieleni i ptaków. W krzakach cały czas szeleszczą jaszczurki. Co chwila jakaś wybiega i przebiega pod moimi stopami. Jest tak dużo roślinności, że momentami jest ciemno. I wtedy, gdy pot cieknie mi po miejscach, gdzie nigdy nie cieknie, stwierdzam. Nie idę na trekking do Ciudad Perdida! Tego tysiaka przeznaczam na tropikalne wyspy San Anders i Providencia i robię tam nurkowanie.

Jestem zmęczona i zepsuta. Nie chcę się męczyć i oglądać gruzów, które są namiastką tych jakie widziałam do tej pory.

Po zaliczeniu kilku punktów z mapki parku, wracam. Jestem mokra. U bram łapię busika do ulicy gdzieś przy hostelu. W hostelu wita mnie „mój przyjaciel” z Nowej Zelandii i znowu tłumaczę mu, że naprawdę się nie znamy. Ratuje mnie Kolumbijka. Maria narzeka na hostelowe towarzystwo. Ma 36 lat i wraz z matka prowadzi centrum szamańskie. Mama jest rdzenna Indianką. Pokazuje mi jej zdjęcia i opowiada o ceremoniach picia El Yage-halucynogennej rośliny. Zaprasza mnie gorąco do swojego domu. Obiecuję wpaść i idę spać. Po drodze do pokoju okazuje się, że nie zrobili mojego prania, bo …nie wiedzą dlaczego. Obiecują, że rano będzie gotowe.

Przed snem kilka razy wpada do mnie bełkoczący Nowozelandczyk. Jestem fajna i śmieszna. Chwilę z nim żartuję i każę mu spadać.

Tej nocy w hostelu jest jakoś spokojniej, a nade mną śpi teraz Francuz. Facet jest przerażony towarzystwem i bardzo chce mu się o tym gadać. Mówię mu że rano się wyprowadzam i jadę do Cartageny. Facet kiwa głową i mówi, że też jedzie. Blokujemy drzwi do naszego pokoju zasuwką, a Francuz wiesza na nich kartkę, że wejście przez drugie drzwi z boku.  Zasypiamy. Rano idę po swoje pranie, za które przez obsuwę i spanie dwie noce w tych samych brudnych majtach i spoconej koszulce, nie płacę. Zamawiam sobie jedynkę w Cartagenie, jem śniadanie i jadę na dworzec.

Santa Marta to może dobre miejsce na wypad do Parku Tayrona i Ciudad Perdida. Dla mnie jednak pozostanie symbolem znudzonych życiem i pragnących ekstremalnej zabawy młodych ludzi.

A dziś w hostelu w Medellin, przed godziną, poznałam świetną parę z Polski. Henryk i Bożena przyjechali odwiedzić córkę, która mieszka w Medellin. Zaliczyli, w przeciwieństwie do mnie, Ciudad Perdida i choć było ciężko, mówią że warto. Henryk właśnie toczy pojedynek szachowy z Kolumbijczykiem, który pół swego krótkiego życia poświęcił szachom. Trzymamy kciuki, że wygra!

część innych zdjęć tu: Santa Marta, dom barona, Tayrona

Pozdrawiam, Adios!!!!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.