Wyspa Wielkanocna: Rapa Nui dzień po dniu (Chile cz. 2)

Sama moja podróż na Rapa Nui była długa. Najpierw spędziłam kilka dni w Madrycie, potem poleciałam do Santiago de Chile. 13 godzin w samolocie, kilka filmów, półsen, nudy na pudy. Pół żywa wyturlałam się z samolotu. Ze względu na lot na Wyspę o świcie kolejnego dnia, miałam zarezerwowany hotel przy lotnisku. Dostałam wskazówki, do której kampanii taksówkowej mam iść, by skorzystać z darmowego transferu i wkrótce znalazłam się w hotelu. Nawet jak nie ma się takiego luksusu to taksówek pod lotniskiem w Santiago jest dostatek i dodatkowo spod wyjścia nr 4 odjeżdżają autobusu do różnych stacji metra. Stamtąd już dojedzie się wszędzie.

Pan recepcjonista postanowił wybudzić mnie ze śpiączki, pokazując mi rachunek z podwójną ceną niż w bookingu. Przerabiałam już takie psoty, więc pokazałam panu zrzut ekranu z ceną, która była oferowana przy rezerwacji w lutym. Pan się zdziwił i zniknął na chwilę na zapleczu. Następnie, mimo, że jeszcze nie znałam werdyktu w sprawie ceny pokoju, poprosiłam o wcześniejsze wejście do pokoju i zamianę dni śniadania. Chcę jeść dzisiaj, bo jutro nie zjem, bo wychodzę o 4 rano. Tyle pretensji i próśb na raz. Pan zdębiał, popatrzył i … odmówił mi. Rachunek zaraz sprawdzi, ale nie wejdę teraz do pokoju i nic nie zjem.

Musiałam złapać chwilową drzemkę na stojąco przy jego biureczku, bo sama zauważyłam, że od minuty nie daję mu znaków życia. Patrzę sobie na blat i łapię mikrosny. Po chwili pojawił się menadżer i zaczął szeptać coś tam z recepcjonistą. Pewnie zadawali mi jakieś pytanie, a ja spałam. Woleli pozbyć się kosmitki, blokującej recepcję. Wkrótce pod moim nosem pojawiła się karta do drzwi pokoju i wyczekane słowa: „Proszę, możesz wejść już teraz do pokoju, zjeść śniadanie, witamy, cenę też poprawiłem, wszystko gra.” Przebudziłam się, wybeblałam „gracias” i poszłam do pokoju. Skąd ta zmiana, nie wiem.

Poszłam do pokoju, miał dość industrialno-ponury widok z okna. Wysłałam pierwsze zdjęcie Chile zrobione przez okno, ale nikt mi nie uwierzył. „Jesteś w Katowicach?”-pytali. Zeszłam na śniadanie, wróciłam do pokoju. Z jednej strony chciałam zobaczyć Santiago, a z drugiej ciało mówiło „etam”. Wykąpałam się i przybrałam pozycję leżącą, pospałam chwilę. Po 12 zeszłam na dół i próbowałam się dowiedzieć jak dotrzeć do centrum. Taksówka była za droga. Najlepiej byłoby dostać się do stacji metra. Okazało się, że dworzec autobusowy jest niedaleko. Poszłam.

Nastawiłam sobie punkt na MapsMe. Maszeruję, maszeruję. Okolica biurowo-magazynowa. Maszeruję. Znajduję jakiś przystanek, ale wydaje się, że z niego nie dojadę pod metro. Nagle zatrzymuje się jakiś autobus i pan kierowca mnie woła. Mówię, że nie mam biletu. Pan mówi, że nic nie szkodzi, on jedzie pod metro i mnie zabierze, bo nie mogę sobie tak sama maszerować i to z aparatem na biodrze! Mój aparat jest pewnie wart 300 złotych, ale plecak z zawartością więcej. Wtedy już sobie uświadomiłam, że Chile to nie Europa Ameryki Południowej, tylko betonowa dżungla.

Na dworcu kupiłam sobie w automacie kartę na metro i dojechałam do centrum. Metro logicznie zorganizowane, każdy się połapie. O 15 miałam umówioną tak zwaną Free Walking Tour. Połaziłam ulicami i weszłam do jakiejś knajpy na zupę. Mało urodziwe miejsce, ceny zacne. Jest drogo, a jakość taka se.

Free Walkimg Tour w Santiago są organizowane dwa razy dziennie. Firm jest kilka i przeważnie wyruszają z Plaza de Armas, przy katedrze. Idealna opcja gdy pada się na twarz, a chce się coś zobaczyć. Przewodnik zabrał nas do wszystkich najważniejszych miejsc w stolicy, opowiedział trochę o historii. Chile ma dość burzliwą przeszłość. Jeśli szczęście i brak traum odczuwa się w pełni dopiero w trzecim pokoleniu, to w Chile dopiero wnuczki współczesnych trzydziestolatków doświadczą pełni radości. Wokół nas chodzą ludzie, których krewni byli torturowani lub sami torturowali za rządów Pinocheta. Nasz przewodnik raz podaje jego nazwisko i informuje nas, że od tej pory będzie mówił o nim „on”. Tak jak w Medellin przewodnik tłumaczył, że publicznie nie mówi słowa Escobar, bo zaraz zatrzymują się przechodnie i go wyzywają, tu nie mówi się Pinochet. Ten dyktator dzieli społeczeństwo chilijskie (a nawet polskie jeśli pamiętamy wizytę u Pinocheta polskiej delegacji z Matką Boską w podarku). Dla większości jest to kat, który ratując kraj przed komunizmem, stosował tortury i doprowadził ludzi do nędzy. Są jednak tacy, którzy się do niego modlą, bo nie dopuścił do tego by Chile było drugą Kubą. A ofiary w ludziach? To statystyki.

Prócz mnie udział w wycieczce brały udział dwie dziewczyny z Indii i chłopak z Kolumbii. Takie miejskie wycieczki są zawsze prowadzone przez entuzjastów. Robią to w nadziei na napiwek na końcu wycieczki. Można dać co łaska, albo tyle ile sami chcielibyśmy dostać za trzy godziny pracy. Wspólnie pochodziliśmy po stolicy. Ja bardziej podążałam za wycieczką jak zombie.

Santiago ma wiele oblicz. Kolonialne budowle, nowoczesne budynki, parki, aleje, domy handlowe. To mogłoby być każde miasto amerykańskie lub europejskie. Mam swoje kryteria. Banalne, poza moim zainteresowaniem, ale kategoryzują miasto w przedziale „nowoczesne”. Oto tu są: sieciówy z fast foodem i lurowatą kawą, koreańskie kosmetyki, wegańskie knajpy z hummusem, artystyczne zakątki, prasa, prąd, woda, elektryczność, prostytutki, rzezimieszki, artyści uliczni i japiszony w garniturach, rozmodlone tłumy, komicy, sypiący żarcikami na placach. Wszystko.

Dobrze się tam czułam, choć te kilka godzin to za mało, by się wypowiadać. Dziś kolorowa ulica, uliczne stragany z lokalnym jedzeniem i stada bezdomnych psów w kubraczkach przypominają mi to miasto.

Wycieczkę zakończyliśmy pod domem Nerudy. Zjadłam kolację i pojechałam metrem do stacji najbliżej mojego hotelu. Było już ciemno i tylko taksówka wchodziła w grę. Pod dworcem ponegocjowałam z kierowcą. Żeby nie próbował ściemniać, pokazałam mu na MapsMe, że mój hotel jest oddalony o 6 kilometrów. Pan rzucił stawkę 8000 pesos (700 pesos to dolar USD), co wydawało się do przeżycia. Jednak, jakoś dziwnie, jak dojechaliśmy, licznik pokazał 3500$. Zniżka roku. Podczas krótkiej podróży Pan zdążył opowiedzieć mi historię życia. Zwłaszcza o tym, że wychował siedmioro dzieci i wszyscy wyszli na ludzi. Łatwo nie było, señorita! I ja to bardzo szanuję!

W hotelu poprosiłam, by obudzono mnie kolejnego dnia o 4 rano jeśli do 3.50 nie zejdę na dół. Bałam się, że się nie obudzę. Jednak, reisefieber zrobiło swoje i wstałam! Hotel oferował transfer co pół godziny na lotnisko i o 3.30 już siedziałam w busiku. Na lotnisku starałam się nie siadać przy bramce, żeby nie zasnąć i nie przespać boardingu o 5.30. W samolocie od razu urwał mi się film. Dopiero gdy dawano śniadanie obudziłam się. Okazało się, że jest tylko bułka z mięsem. Pani stewardessa odparła, że nie ma nic innego i takie kulinarne widzimisię jak wege-opcja zgłasza się wcześniej, bo teraz to oni mają ze mną taaaaaaki problem. Mówię: „daj suchego chleba z masłem!”. Nie ma i nie będzie. Zrobiło się straszne zamieszanie. Przyszedł jeszcze pani kolega i teraz pół samolotu zerka na mnie. To tu siedzi paniusia, co nie chce naszej kanapki ze świnką. Mówię, że ok, nie muszę jeść, gracias i spasiba.

Po 5 minutach, gdy już pogodziłam się z głodem, pojawił się steward z porcelanowym talerzem. „To wyjątek, to się nie powinno wydarzyć, powinnaś zawiadomić Latam, że masz takie wymagania i to naprawdę jest wyjątek i ostatni raz coś takiego robimy!” Zamarłam. Dostanę kurna kawior, stek z tuńczyka, ziemniaczki, sałatkę z trufli i nie wiem co. Podniecona, drżąc delikatnie ściągam folię z talerza. Czekam na eksplozję kolorów i smaku. Oto zaraz doznam orgazmu kulinarnego i zjem posiłek z I klasy. Nie paszę dla plebsu z economy. Uchylam folię. Smark z jajecznicy z góra dwóch jajek! No normalnie się sfajdałam w gacie z rozkoszy. Marzyłam, żeby wykrzyczeć: „Tak bardzo dziękuję, señor, dwa jajka, o dios, o Boże, Ganeszo, dzięki, jam nie godna takiej strawy!” Zamknęłam dziób, bo bałam się, że jeszcze mnie nie wezmą na pokład w drodze powrotnej i oznaczą jako niebezpieczną i agresywną. Zaczęłam chrumkać ze śmiechu. Nawet suchego chleba mi nie dali. No szał! Smark z kury.

Na szczęście pojawiła się kolejna atrakcja i zapomniałam o tym kulinarnym wydarzeniu. Burza. Połowa pasażerów wyrzygała swoje kanapki z wieprzem. Moje śniadanie wszech czasów trzymało się w żołądku. Głupiej stewardessie i stewardowi, co z jajka robią problem roku, życzyłam też sraczki. Ja sama wyciągnęłabym z bułki szynkę i dała pasażerowi jako bezmięsne i byłoby po krzyku. Albo dała jajka bez komentarza. Strata energii i czasu na pitolenie.

Tymczasem lecimy, telepie nami jak papierkiem, choć samolot olbrzymi. Obejrzałam już dwa filmy i zaczynam trzeci. Mieliśmy lecieć 5 godzin i zaczynam oglądać mapę czy oby na pewno to lot na Wyspę Wielkanocną. Patrzę. Jeszcze dwie godziny! Zaczynam się zastanawiać czy starczy nam paliwa. Zasuwamy zygzakiem. Pilot robi co może, by ominąć burzę, a tu jeszcze musi mi jajko usmażyć. Masakra. W końcu wylądowaliśmy. Kontrola papierkowa, zakup biletu wstępu na wyspę za 80 dolków. I witaj przygodo!

Na szczęście na Wyspie mieszkają normalni ludzie. Mój gospodarz powitał mnie przy terminalu, założył wieniec z kwiatów na szyję i razem z trójką innych turystów zabrał do hostelu. Przy rejestracji próbowałam zagadać tę trójkę czy chcą wynająć samochód ze mną. Gadam najpierw po angielsku, potem po hiszpańsku. Zero odzewu. Patrzę na gospodarza, ten się śmieje. Po chwili, gdy nie patrzą, pokazuje mi, że mają fisia. Wolałabym krótkie „nie” zamiast ciszy, ale ok. Każdy ma jakiegoś bzika.

Było popołudnie i nie chciałam nic zmarnować z tego dnia. Poszłam na miasto. Hanga Roa to jedyne miasto na wyspie. Tu są wszystkie hoteliki, chatki, kampingi, parę ulic z restauracjami, sklepami, bankomatami, bankami, pocztą, halą sportową, boiskiem, lodziarniami. Zjadłam makaron z krewetkami i poszłam spojrzeć na pierwsze moai w moim życiu.

Ahu Tahai jest zaraz za centrum. Stoją przy skałach, patrzą w ląd. Przed nim piękna trawa. Zdjęłam buty, położyłam się i gapiłam się w ocean i nieśmiało na posągi. Nawet nie wiedziałam, co czuję przy marzeniu życia. To chyba radość splątana z poczuciem, że już nic nie muszę musieć, tylko chcieć zobaczyć na świecie. Ulga? Spełnienie? Odpoczęłam i na bosaka poszłam dalej przed siebie. Linia brzegowa to skały i klif. Czasem miałam wrażenie, że jestem w Szkocji. Mózg płata figle. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że moai lekko mnie onieśmielili. Wiem to już krok od fisia. Na razie nie chciałam się im napraszać. Patrzyłam z daleka. Czaiłam się. Czułam się lekko skrępowana. Szajba.

Tuż obok Ahu Tahai stoi jedyny moai z oczami. Jego świetność przywrócili mu Japończycy.

Wróciłam do hotelu i w pokoju zastałam Japonkę. Wyrwałam do niej od razu. Przedstawiłam się ładnie, w końcu będziemy razem w pokoju. Okazało się, że słabo mówi po angielsku, ale jest sprytna komunikacyjnie. Przechodzę od razu do rzeczy: „ja, Ty, samochód jutro, dookoła wyspy, ok?”. Japonka kiwnęła głową na tak. Biznes miałyśmy już za sobą. Teraz czas na konwenanse. Pytam jak ma na imię.

„Jak jest po Hiszpańsku Tak„-pyta Japonka.

„Si”

„A jak jest Nie

„No” mówię.

„Teraz mów to szybko”

„Si No Si No Si No”

„No i tak mam na imię, Sino”

No miód kobieta, mądra i zabawna. I zna sztuczki mnemotechniczne. Polubiłam Taknie, od pierwszego żarciku. Poszłam umyć rączki. Chciałam coś jeszcze powiedzieć, ale Sino urwał się film na łóżku. Padła w dresiku. Postałam chwilę nad nią zobaczyć czy oddycha. Jak się potem okazało właśnie zrobiła objazd wyspy na rowerze. Całej. Po pagórkach. I padła. Czczę to.

Kolejnego dnia poszłam do miasteczka na śniadanie i zakupy na kolejne. Śniadanko było pyszne. Kanapeczki, jajeczko, sałatka, kawka. 50 złotych. Uroniłam łzę. Zrobiłam zakupki, by kolejne śniadanka robić sobie w hostelu. 6 jajek, chlebek, ser. 70 złotych. Łezki dwie.

Wróciłam do hostelu i przy bramie znalazłam awokado. Ucieszyłam się jak nigdy. Popakowałam wszystko do swojego pojemnika w lodówce i zasiadłam z Sino do planowania.

Sino będzie jeszcze tyle co ja na wyspie. Ma te same cele, więc jest git. Dodatkowo śledzi pogodę i wie kiedy będzie padać. Dziś pochodzimy, pojeździmy stopem i popływamy. Kolejnego dnia to samo, potem popada, potem samochód i znowu spacery, stop i plaża. Wszystko zaplanowała. Rewelacja!

W międzyczasie poszukamy jeszcze kogoś i wtedy będzie taniej wynająć samochód. Pierwszą osobę już miałyśmy. Napisała do mnie Chilijka z couchsurfing, że właśnie za kilka godzin wyląduje na Rapa Nui i chce do nas dołączyć. Tymczasem postanowiłyśmy pojechać stopem do Orongo-skansenu.

Droga jest jedna. Wyszłyśmy jak najdalej mogłyśmy za miasteczko i wystawiłyśmy kciuki. Stąd można jechać tylko do Orongo. Po kilku minutach zatrzymał się samochód. Włosi. Siadamy z tyłu. Ja żartuję jakie znam włoskie słowa, Włoch też ma niezły polski zasób. Głównie podwórkowe. Nagle Sino krzyczy. „Aaaaaaaaaa hostel Santiago?” Przez sekundę pomyślałam, że się bidulce zwariowało. A tu Włosi się obracają i też krzyczą. „Siiiiiiiiiiiiiiii!” Ulga. Rzeczywiście poznali się w hostelu w Santiago. Świat jest mały.

Razem jedziemy pod wulkan Rano Kao. Cudowna zarośnięta zielenią gardziel. Krater jest ogromny i praktycznie można obejść go dookoła.

Chodzimy chwilę po krawędzi i potem podjeżdżamy kilkaset metrów do muzeum w centrum ceremonialnym Orongo. Mała ekspozycja z tablicami informacyjnymi i rekonstrukcja chat z łupków na zewnątrz. Uczymy się o ceremonii Człowieka Ptaka, oglądamy petroglify, przedstawiające rytuały i samego Człekoptaka. Kult wodza-Człowieka Ptaka od zawsze istniał na Rapa Nui. Z muzeum widać skałkę Motu Nui oddaloną od brzegu o kilkaset metrów. Odgrywała ważną rolę w pasowaniu na Wodza Wyspy.

Po zejściu i skoku z klifu, pretendenci do tronu (kobiety też) musieli dopłynąć do niej, skraść jajko rybitwy, schować w koszyczku przygotowanym przez sponsora i dopłynąć z nim z powrotem do brzegu. Pierwszy stawał się Człowiekiem Ptakiem i obiektem czci i kultu. Zwycięzca musiał zapuścić pazurki, zgolić włosy oraz brodę i pewnie robić inne zboczone rzeczy jakie tylko ptaki robią. Następnie malowano mu głowę na biało lub czerwono i tak stawał się obiektem czci. Przez najbliższe pięć miesięcy miał tylko jeść i spać i żyć w ceremonialnym domku. Wymarzony zawód. Podobno gdy kult Ptakoczłeka wzmógł, produkcja Moai zmalała. „Zawody” zbierały śmiertelne żniwo. Utonięcia, zjedzenie przez rekiny, rozbicia czaszki. Szans na śmierć było sporo. I to wśród młodych.

Na wyspie jest podobno prawie 500 petroglifów przedstawiających Ptakoczłeka. Nie znalazłam innych prócz tych w Orongo. Nawet tam są daleko za płotem i brakowało mi dioptrii, by je docenić. Te przy Orongo pokazują podobno zwycięzców Konkursu na Ptakoczłeka.

Poczułam, że przygoda się zaczyna. Sino wyznaje mi, że też jest szczęśliwa, bo to był jej pierwszy stop w życiu. Jest chyba jedyną japońską pielęgniarką dentystyczną podróżującą stopem. No i git!

Wracamy do hostelu i czekamy na Ilię-Chilijkę. Ilia jest biologiem morskim i przyjechała na Rapa Nui, by zobaczyć endemicznego żółwia. Ja panopki. Sino, bo jest w kilkumiesięcznej podróży dookoła świata i po panopki. Każdy ma jakiś powód. Ilia przyjeżdża i razem idziemy na drugi koniec miasta. Marzy nam się wygrzanie gnatów. Plaża Anakena jest po drugiej stronie wyspy i mamy do niej jakieś 18 kilometrów. Ponownie wychodzimy na drogę i wystawiamy kciuki. Zatrzymują się miejscowi chłopcy i podwożą nas pod samą plażę. Najpierw oglądamy pojechaną rzeźbę rodem z porodówki i rząd moai, potem kładziemy się na piasku i jest bosko. Po lekkim podgrzaniu komórek wchodzimy do wody. Ilia szuka żółwi, ja nie mam sprzętu, więc pływam i skaczę na falach. Sino się smaży. Świadomość, że do najbliższego lądu są tysiące kilometrów jest przedziwna. Pustka i nicość. Anakena stała się od razu naszą ulubioną miejscówką.

Wracamy razem do Hanga Roa. Idziemy zobaczyć zachód słońca przy Ahu Tahai. Jest złoty. Figury na tle zachodzącego słońca przybierają mroczną barwę. Słońce przebija się przez chmury i maluje wszystkie odcienie złota. Jest pięknie.

Jesteśmy strasznie głodne. Na szczęście Sino jest gotowa. Ma zapisane na mapie knajpy polecane przez japońskich blogerów i zabiera nas do jednej. Jest klimatyczna. Kuchnia jest otwarta, kucharze uwijają się przy palnikach. Co chwila bucha ogień. Czuć zapach przypraw i ryby. Przy stole siedzi dziesięcioosobowa chilijska rodzinka. Pan kelner ledwo nadąża z zamówieniami, ale zabawia nas rozmową, gdy czekamy na żarcie. Ryba jest świeża i pyszna. Bierzemy też chilijskie piwo i sałatkę. Pierwszy dzień na wyspie minął.

Odprowadzamy Ilię pod jej hostel i wracamy do naszego. Kolejnego dnia ma padać dlatego umawiamy się w muzeum. Ilia nie chce marnować okazji. Najpierw ponurkuje w poszukiwaniu żółwia, ale potem do nas dołączy.

Kolejnego dnia rzeczywiście leje. Pionowo i poziomo. Mimo tego idziemy do muzeum Englerta. Jest naprawdę interesujące. Ma świetne opisy, eksponaty. Można się dużo nauczyć. Nie obejrzałyśmy jeszcze wszystkiego, a pani kustoszka, mówi, że zaraz zamyka. Jest 12.30! To ci bieda. Zostałyśmy do końca i po zamknięciu wyszłyśmy na ulicę w nadziei na stopa. Nic z tego. Żadnych samochodów dookoła. W deszczu wróciłyśmy do miasteczka na piechotę, przemakając do nitki. Wypiłyśmy kawę i wróciłyśmy na obiad do hostelu. Zrobiłam sobie kaszę z awokado i serem. Lepsze to niż nic. Pomału deszcz ustępował. Przyszła Ilia i stwierdziłyśmy, że nie ma co marnować czasu. Dołączyła do nas Angielka i jeszcze raz pojechałyśmy stopem na plażę.

Przy Anakenie jest sporo palm. Na ziemi znalazłyśmy kokosy, nadałyśmy im imiona i zabrałyśmy do hostelu. Ilia ponownie wzięła rurkę i stwierdziła, że pływanie z butlą nie różni się niczym od ABC. Chyba, że zmieni się lokalizację. Nurkowanie koło Anakeny nie ma sensu, a robi to większość szkół. Ilia była trochę zła, że wydała kasę na coś co choćby teraz ma za darmo.

Wróciłyśmy wcześniej do miasta, ponieważ Sino i ja miałyśmy rezerwację na KariKari Show. Poszłyśmy wcześniej, żeby zająć lepsze miejsca. Lokal ma scenę, kilka rzędów krzeseł przed i małe trybuny. Pani bileterka od razu posadziła nas na trybunach. Krzesła były zarezerwowane dla jakiegoś biura podróży. Chłopak, który usiadł koło nas polecił nam, byśmy dały się najpierw tancerzom pomalować. Jest to część przedstawienia, że i publiczność i artyści mają rytualne malunki. Poszłyśmy. Show jest naprawdę godne polecenia. Taniec, śpiew, muzyka, żarciki, testosteron leją się ze sceny. Miejscowe chłopaki mają co pokazywać i do tego tańczą jak rusałki. Lubią wciągać na scenę naiwnych widzów. Ku uciesze innych. Kontrast braku umiejętności i sztywnych ruchów białasów przy gracji i dzikości miejscowych jest przezabawny. Jedyny chłopak, który dał radę w miarę się nie wygłupić był pewnie tancerzem łaciny. Wypiął dupkę i wił się jak piskorz wokół tancerek, wykonujących polinezyjskie tańce. Dostał oklaski na stojąco.

Kolejnego dnia zdecydowałyśmy wziąć samochód i objechać całą wyspę. Nasz gospodarz jednak kazał nam dzień poczekać, bo dopiero wtedy będzie miał lepszą ofertę. Choć podejrzewamy, że zapomniał o naszej prośbie. Część wyspy można zobaczyć tylko pieszo lub konno. Wyruszyłyśmy zatem jak najdalej przed siebie. Chciałyśmy znaleźć kilka moai i jaskinie. Moai z tej strony wyspy stoją samotnie, albo leżą w rozsypce na ziemi. Jaskinia Ana Kakenga była lekko klaustrofobiczna. Wejście jest wąskie, wnętrze większe, ale bardzo ciemne. Nie czułam się dobrze. Jo walnęła głowa w sufit i rozbiła dość drogie okulary. Lepsze to niż łeb. Cały dzień chodziłyśmy po szlakach i pod koniec dnia pojechałyśmy stopem na inna plażę- Ovaje. Dojście do niej jest lekko utrudnione. Trzeba wspiąć się po paru głazach. Tu prądy są niezwykle silne i lepiej dalej nie wypływać.

Wśród grupy plażowiczów zauważyłam swój obiekt westchnień z KariKari Show. Podbiegam do faceta i mówię: „pamiętam Ciebie!” On na to: „wiem…” I wtedy zza jego pleców wychodzi jego kobieta. Jest duża i dobrze odżywiona. Szanse marne. Panna obdarza mnie takim spojrzeniem, że staję na baczność. Dziewczyny się śmieją i mówią „chodź, bo zaraz lanie dostaniemy”. I tyle z romansu. Na szczęście z powrotem do hostelu pojechałyśmy stopem z policją i mogłam się całkowicie ostudzić.

Następnego dnia o 9.00 rano, pani z biura wynajmu samochodów przyjechała po mnie do hostelu. Pojechałyśmy do miasta, podpisałam kilka papierków. Samochód terenowy, który miałyśmy wynająć miał kilka zadrapań, ale nikomu z biura to nie przeszkadzało. Cena na folderze była też znacznie wyższa niż ta, którą pani mi zaproponowała. Dziwny jest ten świat. Pokazałam pani paszport, kartę i zrobione. Podjechałam po dziewczyny i pojechałyśmy na objazd wszystkich moai.

Nie wiem już, w której książce po raz pierwszy zobaczyłam moai. Mistyczne posągi, stojące na wysepce pośrodku oceanu. Tajemnica stworzenia i celu. Jak, po co, przez kogo? Na wyspę pojechałam nie tylko po to, by je zobaczyć, ale też, by dowiedzieć się czegoś od miejscowych na temat ich skarbu narodowego. Do tego momentu udało nam się pogadać z kilkoma osobami i większość mówiła to samo, ponieważ do dziś zachowały się jedynie ustne przekazy. Miejscowi tylko na nich polegają. Sceptycznie podchodzą do innych teorii. A może to kosmici, a może inna cywilizacja, albo czubek innego zaginionego kontynentu, kult kosmonautów…

W prostocie siła. Jedynymi szanowanymi przez mieszkańców teoriami są te, mówiące, że moai to kamienne portrety przodków (aringa ora), metamorfozy bogów lub akumulatory boskiej energii-mana. Energia umożliwiała dobre zbiory i zapewniała przetrwanie mieszkańcom.

W przypadku krewnych, to musieli być wyjątkowi. Godni szacunku, czci, może nawet kultu. Posągi wydłubano z wulkanicznej skały i ustawiono na ahu -ołtarzach. Kilkanaście półek z kamiennymi portretami zdobi wiele miejsc dookoła wyspy. Te w Rano Raraku– kamieniołomie na zboczu wulkanu, nie doczekały się przeniesienia. Na zawsze zostały na zboczach. Część nie doczekała całkowitego wyłuskania z lawy.

Moai nie patrzą w morze. Nie wyczekują nikogo. One strzegą mieszkańców. Jedyny rząd patrzący w morze to podobno wojownicy. Czekają na powrót króla na Ahu Akivi. No, albo na kosmitów w kajakach.

Teoria religijna mówi, że wyobrażają dawnych bogów. To przekonanie nabrało na sile po próbach wprawiania posągi w ruch. To nie siła mięśni i umocowanych lin. To „make”-siła sprawcza, moc nadprzyrodzona od boga je kołysze.

Wielu naukowców, badając tajemnicę posągów, próbowało przetransportować repliki, a nawet o zgrozo autentyczne posągi, leżące poza ahu. Metod było kilka. Próbowano je przeciągać na kłodach. Udało się przemieścić repliki posągów i potem zsuwać do dziur w ziemi. Wówczas pojawiły się kolejne wnioski. Mieszkańcy ścieli wszystkie drzewa, mieli na czym ciągnąć moai, ale nie mieli z czego robić łodzie, by wypływać na ryby. Zmarli z głodu, albo zjedli się nawzajem. Ostatni miał wybór: samozjedzenie albo wzbogacenie diety o inne pokarmy niż ludzina i wspomnienie owoców palm. Teoria z deforestacją jest najbardziej prawdopodobna. W 1650 roku, gdy odkryto Wyspę, nie było na niej drzew. Nie ma drzew, nie ma łodzi, nie ma rybek.

Jest też inna teoria transportowa. Huśtanie stojącego posągu i zmuszanie go do tuptania. To również udało się współczesnym naukowcom dokonać. Jednak, myślę sobie płasko nie jest. Pod górę Mission Impossible, a z górki na pazurki kilkadziesiąt ton musiałoby rozwalcować kilku śmiałków. Teoria ciekawa, ale do wykonania tylko na boisku. Na youtubie jest kilka dokumentacji takich eksperymentów.
https://www.youtube.com/watch?v=yvvES47OdmY

Jednak, ustne przekazy tak właśnie mówią. Posągi chodziły. Istnieje przekaz o królu Tuu Ku Ihu, który przy pomocy boga/bogini Makemake sprawiał, że moai maszerowały.

Badania wskazują, że posągi powstały między 1250 a 1500 rokiem. Zapotrzebowanie na portret przodka/święty kamienny obrazek było spore. Posągów jest prawie 1000, choć połowa nadal spoczywa w Rano Raraku-fabryce/kamieniołomie na zboczu wulkanu. Największy skończony moai ma prawie 10 metrów i waży około 80 ton. Nieskończony, częściowo wydłubany, byłby ogromny. 21 metrów z wagą ponad 145 ton.

Posągi sporo przeszły. Podczas walk plemiennym i po przybyciu misjonarzy były wielokrotnie przewracane. Wyspę nawiedziło też tsunami, które zmiotło posągi wgłąb lądu. Większość wróciła na swoje miejsce to tych tragediach.

Moai mają taką samą poważną minę, duży nos i zaciśnięte usta. Może to celowe, może rzeźbiarz nie umiał inaczej, może to sztywni ludzie byli. W końcu portrety nagrobkowe są przeważnie poważne. A może Bozia zawsze serio jest.

Niektóre mają całe ciałko, rączki ułożone wzdłuż ciała, kciuki wskazują na pępki. Plecki nie zarysowane, z wyjątkiem kilku.

Ten z najbardziej ozdobionymi plecami został ukradziony przez Brytyjczyków i skończył w British Museum. Posąg był ongiś malowany białą farbą, ma liczne rzeźbienia na plecach. Dostał ksywę „Ukradziony Kolega”. Popieram istniejącą akcję „ODDAJCIE UKRADZIONEGO KOLEGĘ, Angole!” Gdy patrzę na zdjęcie Moai z Brytyjskiego Muzeum wydaje mi się, że tęskni za wyspą i kolegami. I tak na serio: powinien wrócić do domu!

Z czego ciosano Moai? Materiału było dostatek. Tuf wulkaniczny (porowata skała osadowa), bazalt (lita skała drobnoziarnista), trachit (skała wylewna z krzemionką) i scoria (gąbczasta struktura na powierzchni lawy). Wulkanów jest kilka, więc nie brakowało surowca. Gotowych chłopaków polerowano pumeksem.

Wybrane (głównie te reprezentujące naczelników i inne ważne persony) miały koki/kapelusze z czerwonej scorii. „Pukao” prócz zdobienia głowy miały mieścić w sobie moc-„manę”.

Badania wykazują, że niektóre miały oczy z z koralu z czarnym obsydianem lub czerwoną scorią. Na Ahu Tahai stoi jedyny odrestaurowany przez Japończyków moai z repliką oczu. Żadne inne nie mają obecnie oczu. W sklepiku na ulicy znalazłam widokówkę z rzędem Moai, które miały oczy. Pani ekspedientka uspokoiła mnie: „To fotomontaż!”. Nie ma takiego rzędu posągów.

Posągi są święte. Nie wolno ich dotykać. Nie wolno też wchodzić na ołtarze. Choć to może zdarzyć się przez przypadek, gdy nie zauważycie rządku kamieni, odgradzającego żyjących od moai.

Jest też mnóstwo teorii o upadku Rapa Nui. Deforestacja, kanibalizm, głód, zdziesiątkowanie ludności przez handlarzy niewolnikami, walki klanów, choroby, w końcu wizyta misjonarzy, którzy mieli „słowem bożym” zubożyć miejscowe wierzenia, rytuały i praktyki. Na pewno misjonarze doprowadzili do utraty tożsamości i kultury tak silnie związanej z kultem przodków i jednostki.

Po całym dniu w drodze pojechałyśmy na kolację uczcić udaną wycieczkę. Samochód miałyśmy do 9 rano kolejnego dnia. Zjadłyśmy miejscowe frykasy i poszłyśmy wcześnie spać. Kolejnego dnia wstałyśmy po 6, żeby o 7 być w Ahu Tongariki na wschód słońca. Prócz nas dziesiątki innych osób. Gdy przyjechałyśmy było ciemno, zajęłyśmy miejsce na trawie i czekałyśmy. Niebo nad nami bez dopływu żadnych świateł było niezwykłe. Gwiazdy na wyciągnięte ręki. Na Rapa Nui można pojechać na gwiezdne łowy ze specjalistami. Trzeba mieć tylko fuksa do czystego nieba. Teraz było lekko zachmurzone. I specjalisty było brak. Mogłyśmy tylko zgadywać co jest nad nami.

Wschód jest magiczny. Gdy już wydaje się, że jest po sprawie zaczyna się pokaz promieni słońca. Słoneczne reflektorki przebijają się zza skał pionowo w chmury. Dobrze, że zostałyśmy dłużej. Ahu Tongariki jest cudowne. W każdej porze dnia wygląda inaczej.

Następnego dnia miałyśmy luza. Wbiłyśmy sobie pamiątkową pieczątkę do paszportu w biurze informacji turystycznej. Znowu pojechałyśmy stopem na plażę. Miałyśmy płetwy, rurki i maski z naszego hostelu. Wypłynęłyśmy w poszukiwaniu morskich żyjątek. Potem łaziłyśmy po okolicy szukając miejsc magicznych. Niestety z centralą kosmitów nas nie połączyło.

Tak pożegnałam się z Rapa Nui. Dla mnie to wyspa idealna. Mała, kompaktowa, zielona, pełna przyrody, tajemnicy i energii.

Chciałabym tam jeszcze wrócić.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.