Lost and Found: hostel w chmurach (Panama cz. 7)
Nie wiem czy kiedykolwiek zdarzyło mi się jechać gdzieś tylko po to, by odwiedzić hotel. Zazwyczaj jest to miejsce gdzie tylko zasypiam, a nie siedzę by siedzieć. Szkoda życia! Lost and Found jest wyjątkiem. Od czasu przyjazdu do Panamy słyszałam opowieści o hostelu położonym w chmurach, w lesie deszczowym. Jest po drodze do Boquete, choć tak naprawdę to w „nigdziekolwiek”. Niełatwo tam zarezerwować łóżko, pogoda może być bardziej kapryśna, owady i małpy mają tam miejscówkę.
Łóżko zarezerwowałam przez stronę internetową hostelu: https://www.thelostandfoundhostel.com/, dostałam mailem wskazówki jak dotrzeć. Każdy kierowca autobusu świetnie wie, przy którym krzaku stanąć. Jeszcze na dworcu porozmawiałam z szoferem, a potem pilnowałam nieformalnego przystanku, patrząc na mapkę.
Wejście do lasu jest oznaczone, sama trasa jest nawet naniesiona na MapsMe. Znając swoje umiejętności gubienia się w windzie wolałam od czasu do czasu zerkać na telefon czy dobrze idę. Nie ma potrzeby. Nie można się zgubić. Co kilkadziesiąt kroków mamy motywacyjne tabliczki. „Już prawie jesteś.” „Jeszcze tylko kilka minut i zaczniesz przygodę.” Samo wejście potrwa do 20 minut i jedynym problemem mogą być śliskie kamienie i błoto. U góry jest wprawdzie mały sklepik i kuchnia, ale lepiej kupić sobie warzywka i owoce na dole na straganie. Rodzina, która go prowadzi może pewnie, za opłatą, wnieść nam tobołki. Albo nas samych.
Po dotarciu do hostelu nie zostaniemy zastrzeleni strzałą ukrytą w drzewie, ani też nie stoczy się na nas lawina kamieni. Wolontariusze oprowadzą nas po całym kompleksie budynków. Jest sala zabaw dla dorosłych, pokoje, kuchnia, toalety, łazienki, część wspólna z hamakami i ta w budynku z pufami i małą biblioteczką. Z kuchni może korzystać każdy. Można też zamawiać śniadania i obiadokolacje u obsługi. Co wieczór jest inne menu.
Pokoje nie są komfortowe. To po prostu sypialnie. Początkowo miałam spać w pokoju wieloosobowym, najbardziej oddalonym od recepcji. Jednak na widok materaca owiniętego folią poprosiłam o zmianę łóżka. Jedynym wolnym łóżkiem było to w pokoju koło recepcji. Do paśnika blisko, do toalety też. Wieczorem może być głośno gdy obsługa imprezuje i gdy wiatr próbuje zerwać blaszany dach. Wszystko: toalety, łazienki, pokoje, recepcja, bar jest w osobnych budynkach. Gdy pada może być to uciążliwe. Zwłaszcza nocą gdy wyjście na siku nabiera wagi wyprawy. Nie przepadam za owadami, zwłaszcza gdy towarzysza mi pod prysznicem lub w kibelku. Tu był jeszcze jeden problem. Koło toalet mieszka w klatce Rocky. Wredne małpowato-gryzoniowate stworzenie, które reagowało na moje nocne eskapady rzutem na klatkę. Migotanie komór gwarantowane. Rocky to kinkażu/wikłacz z rodziny szopowatych. Właściciele uratowali go przed śmiercią, ale nie mógł już wrócić do natury. W lipcu Rocky miał wyjątkowo zły humor. Podobno szukał dziewczyny. Zawsze czekał w ciszy aż będę szła sama i wtedy kiedy w pół śnie przemykałam koło klatki wrzeszczał i szalał w klatce. Ucieszyłam się, że działają mi jeszcze zwieracze.
Moim ulubionym miejscem były hamaki, z których rozpościerał się wspaniały widok na góry. W lipcu, który jest porą deszczową, pogoda i widoki zmieniały się. Od mgły do przejaśnień, od ciepła po przenikliwe zimno. Najfajniej było siedzieć z kubkiem herbaty, jedzeniem lub książką.
Hostel słynie jeszcze z dwóch rzeczy. Z wycieczek po okolicy i zadań-zagadek przygodowych jakie zadaje swoim gościom.
Żeby odwiedzić okoliczne farmy kawy i kakao, przejechać się konno, trzeba mieć pieniądze. Aby wykonać zadania trzeba mieć łeb nie od parady i dostęp do telefonu. Zagadki są poukrywane w samym hostelu, w lesie, wyryte na kamieniach, schowane w jamach. Rozwiązanie jednej zagadki otwiera kolejne. Odkrycie tajemnicy może być satysfakcjonujące. Są naprawdę ekscytujące i spokojnie zajmą nam kilka godzin. Sam spacer i wspinaczka na pobliskie wzgórze tajemnic są wyzwaniem. Udało mi się, ale zobaczyłam tylko mleko. Chmury skutecznie zakryły wszystko.
Pogoda nie sprzyjała szlajaniu się po lesie, a niektóre dróżki były, bez kaloszy, nie do przejścia. Zdecydowałam się na wycieczkę na ekologiczną plantację kawy. Dołączyłam do trzech dwóch Niemek i Australijki z dość ciekawą przeszłością. Jako dziecko pracowała na farmie, gdzie szlachtowała owce. Trzeba było zabić czas, więc poprosiłam ją, by mi opisała jak to robiła. I cóż… była prawdziwą maszyną do zabijania. Szybko, skutecznie, bez sentymentów. Jeden cios nożem. Bez hipokryzji. Zabijasz, jesz, używasz futerko. Chłopak, który nas oprowadzał też pracował kiedyś w rzeźni. Bratnie dusze się spotkały. Czarne ćmy latały koło kałuży z krwi, a sowy pohukiwały.
Farma okazała się malutkim rodzinnym biznesem. Właściciel ma liczne krzewy kawowca, bananowce, najróżniejsze warzywa. Trzyma też jakieś zwierzęta hodowlane wyglądające jak małe świnki. Na szczęście Mel nie dobrała się do nich.
Byłam kilka razy na plantacjach kawy, ale zawsze były to duże biznesy. Tym razem nie tylko zobaczyliśmy krok po kroku proces produkcji kawy, ale i sami wykonywaliśmy niektóre czynności. Nie był to sezon na zbieranie ziarenek, ale mogliśmy pomagać przy obieraniu, paleniu i tłuczeniu. No i piciu.
Potem przewodnik i właściciel farmy zrobili nam nam sok z trzciny cukrowej, wyciskając go na ręcznej wyciskarce zrobionej z kłód. Prócz limonki do soczku, dostaliśmy jeszcze ziarenko chilli. Po rozgryzieniu ziarenka soczek jest czystą ambrozją. I pali tylko moment.
Po zwiedzeniu farmy i wysłuchaniu kilku osobliwych historii o owieczkach, kawie, podano do stołu. Dania były zawinięte w liście bananowca. Ja dostałam ryż z fasolą i platanami, dziewczyny mięsne wersje.
Po jedzonku gospodarz poczęstował nas jeszcze owocem „pomarosa”. Po polsku czapetka jambos. Brzmi jak choroba weneryczna. A jest to przepyszny owoc o konsystencji jabłka, ale smakującym jak dzika róża. Pycha! Zwłaszcza umyty w deszczu.
Gdy wróciliśmy do hostelu, okazało się, że trwa tam w najlepsze impreza małp. Kapucynki dały pokaz skoków, bijatyk i śmiało zaglądały do hostelu.
Hostel jest naprawdę klimatyczny, choć myślę, że lepiej pojechać tam w lepszą pogodę. Kilka dni było dla mnie wystarczające. Kolejnego dnia zeszłam do drogi i złapałam autobus do Boquete.
Ta „świnka” to najpewniej Paka nizinna..
Dzięki! Czyli gryzoń, a nie świnka. Tylko czy to się je? 🙁
Smakuje pewnie jak królik. 🙂
Czyli … krucho z nim… 🙂
W zasadzie bliżej jej do kawii (czyli świnki morskiej) niż do królika – ale podejrzewam że musi być smaczna skoro od tysięcy lat w Ameryce Środkowej i Południowej jest przysmakiem. Tak więc, Karola, z tą „świnką” byłaś blisko.
Smutne życie. Klatka, potem talerz.
Hej🙂 Bardzo dziękujemy za twój blog i informacje o Panamie. Jesteśmy wlasnie w Panamie i twój blog dał nam wiele pomysłów. Mysle, że wiele osób szuka tu informacji🙂 Wyjechalismy właśnie z found and lost i możemy zaktualizować informacje: polecamy kupić owoce wcześniej, gdyż w tym miejscu wprawdzie napis nadal jest ale wisza tylko banany. Niestety przez 4 dni żadne owoce się nie pojawiły i nie udało nam się dowiedzieć dlaczego. Nie ma również małpki jest tylko piesek pieszczoch, który został przygarnięty po wypadku. Nie ma już wycieczki na farmę. Pozostała tylko: konna, trekking do wielkiego drzewa i do rzeki, wodospady i kanion.
Mam nadzieję, że komuś te informacje się przydadzą🙂
Super! Powodzenia!