Jardin i droga do Salento (Kolumbia cz. 12)
Buenos!!!
Dziś nadrobię przygody po Medellin….
Kolejnym miejscem, do którego pojechałam było Salento. Tamtejsze okolice to tak zwana Zona Cafetera czyli „Kraina Kawy :)”
Żeby tam dojechać z Medellin trzeba kilku godzin wg map internetowych. Rzeczywistość okazała się inna.
W drodze do Salento jest Jardin, którego to mieszkańcy ogłosili swoją miejscowość najładniejszym miasteczkiem w Kolumbii. Musiałam to zobaczyć.
Na transport w Kolumbii, jeszcze wówczas, nie mogłam narzekać, ale powiedziano mi, że może mi się nie udać wyjechać rano z Medellin, zobaczyć Jardin i jeszcze dojechać do Salento tego samego dnia. Pierwszy odcinek był banalny i po paru godzinach byłam na miejscu. Dworca w Jardin nie ma, jest lekko zakurzone biuro-sklep. Tam pani ekspedientko-bileterka powiedziała mi, że jeszcze są cztery osoby, które tak jak ja, jadą jeszcze dziś do Jardin i ona nam rozpisze jak tam dojechać, bo bezpośredniego połączenia nie ma. Tymczasem autobus odchodził dopiero za półtorej godziny więc pozwoliła mi zostawić bagaż i iść zwiedzać.
Miasteczko jest spokojne, śliczne i kolorowe. Życie toczy się na głównie na placu przed kościołem. Byłam tam wcześnie rano kiedy bez pośpiechu zaczynał się dzień. Dzieciaki w Kolumbii mają lekcje od 6 rano, więc akurat chyba miały przerwę, bo szwendały się po ulicy, a część wsiadała do „chivas’-kolorowego autobusu bez okien.
Chodzę uliczkami i widzę, że sprzedawcy rozstawiają swoje stragany, kelnerzy z restauracji wynoszą kolorowe krzesła, by ustawić je na chodniku i głównym placu. Przy kawiarenkach siedzą mieszkańcy i piją poranną kawę. Jakiś pan próbuje ujeżdżać konia.
Wszędzie panuje cudowna atmosfera spokoju, luzu i relaksu. Tu nie trzeba kurczowo trzymać torbę. Każdy się uśmiecha i zagaduje. „A jak się masz, a skąd jesteś, a ładne nasze miasto?” Siadam w kawiarni i piję kawę zrobioną z ziaren zebranych w okolicy. Jest delikatna i lekko kwaskowa. Pani poleca mi ciasto, bo zrobiła je miejscowa piekarka. Biorę! Siedzę i patrzę jak wstaje dzień w Jardin. Jest cudnie.
Po spacerku, kawie i obiadku wróciłam na „dworzec” i poznałam Anglików: dwie dziewczyny i dwóch chłopaków, którzy też jechali do Salento. Dogadałam się z nimi, że jeśli będzie dla mnie miejsce to się zrzucam z nimi na ostatni odcinek Pereira-Salento na taksówkę.
Swój plecak wrzuciłam pierwsza do bagażnika z tyłu i wkrótce zniknął pod stertą innych plecaków, kartonów i tobołków. Poczekaliśmy jeszcze na innych pasażerów, zrobiliśmy objazd wioski by inni wsiedli z przystanków oddalonych o parę metrów i ruszyliśmy w kierunku Rio Sucio gdzie mieliśmy się przesiąść na kolejny autobus do Pereira. Za mną usiadły dwie nie do końca ubrane dziewczyny (jedna w przepasce na cyckach i w pieluchomajtkach, druga w rozpiętym na plecach body), obok nich Anglicy. Dziewczyny zaczęły od przedstawienia się i przez kilka minut wykrzykiwały „Yo soy prostituta”. Miło mi, „yo soy profesora de inglez”, wyszeptałam.
Po autoprezentacji jedna dziewczyna uderzyła w rynnę i płakała przez dobre trzydzieści minut. Potem już były tylko piosenki. Starałam się z twarzy Kolumbijczyków odczytać emocje jakie dziewczyny wywoływały, ale prócz lekkiego oburzenia paru starszych pań, dziewczyny nie sprowokowały nikogo do żadnych komentarzy.
Po drodze mieliśmy sto tradycyjnych przystanków by wysadzić jakiegoś pasażera i zabrać stu innych i przewieść ich kilka metrów dalej, dwa przystanki na siku i arepę i dwa zatrzymania przez wojsko. Raz wsiadł żołnierz z krótką bronią i tylko sprawdził wszystkim dokumenty i z nami białasami zamienił dwa słowa. Drugim razem zatrzymanie było dłuższe i wszystkim mężczyznom kazano opuścić autobus. Wojska było więcej i wszyscy żołnierze mieli długą broń. Mężczyźni ustawili się w szeregu i każdego po kolei przepytano i sprawdzono im bagaże. Potem nas białasów poproszono o to by w przyszłości odpowiadać na gest żołnierza, który stoi przy drodze. „Jeśli widzicie żołnierza, który pokazuje kciukiem do góry, że droga jest bezpieczna, że nie ma rabusiów, rzezimieszków i partyzantki, to też odpowiedzcie i pokażcie kciukiem tak samo. To oznacza,że Wy też jesteście bezpieczni w autobusie.” Na to nie wpadłam. Nie raz widziałam żołnierzy stojących z długą bronią przy drodze, pokazujących OK kciukiem, ale nie pomyślałabym aby odpowiedzieć im takim samym gestem.
Droga do Rio Sucio praktycznie nie istnieje albo znowu ze względu na strajk jechaliśmy bocznymi drogami. Zamiast jezdni jest trakt po wertepach. Kurzy się niesamowicie. Droga wije się po wzgórzach. Za oknem przepiękna, bujna i bardzo zielona roślinność porasta pagórki i górki.
Po paru godzinach dojechaliśmy na miejsce i tam gdy otworzono bagażnik wysypała się z niego piaskownica. Na szczęście mój plecak był na spodzie więc miałam najmniej szkód. Po chwili odchodził kolejny autobus do Pereiry, ale kierowca z góry nas uprzedził, że tam już tego dnia nic nie złapiemy do Salento.
I tak było. Pereira to duże przemysłowe miasto. Już wjeżdżając do niego po zmroku wiedziałam, że nie chcę tam zostać. Autobusu do Salento już nie było. Poszłam z Anglikami na postój taksówek, ale okazało się, że są tylko malutkie samochodziki gdzie pięć osób z pięcioma plecakami na pewno się nie zmieści. Przy postoju pracował pan, który zgodził się zadzwonić po kolegę, który nas zawiezie do Salento większym autem. Czekaliśmy prawie godzinę, ale kolega się nie pojawił. W końcu pan zaprowadził nas w zaułek gdzie był jego kolega, ale w tylko nieco większym aucie. Zrobiliśmy przymiarkę, ale z racji, że wszyscy Anglicy byli raczej fanami jedzenia nie udało się nam zmieścić. Podziękowałam im za próbę zabrania mnie ze sobą. Jednak cudów nie ma. Sześć osób w osobówce to trochę niebezpieczne i nielegalne, nawet w Kolumbii. Po chwili Anglicy zatrzymali nieco większą taksówkę i odjechali. Ja zostałam na ulicy z panem z dworca i dwoma bezdomnymi, którzy przyglądali się naszym poczynaniom. Widząc mnie samą na ulicy bezdomni załamali ręce. Pewnie pomyśleli, że mnie moi amigos zdradzili. Wytłumaczyłam im, że oni nie być moimi amigos i zaczęłam łapać taksówkę, żeby jednak wydostać się z tej sytuacji. Taksówka do Salento kosztuje około 200 złotych i zdecydowanie są to koszty niepotrzebne z racji, że autobus to tylko 7000 pesos czyli około 10 złotych. Jakoś przeżyję noc w dużym mieście, pomyślałam. Jeden bezdomny pyta mnie dokąd jadę, przecież tu mogę zostać i wskazał mi miejsce pod wiaduktem. Miło mi się zrobiło, że zostałam zaakceptowana i że istnieje gościnność kolumbijska, ale nie było mi do końca do śmiechu. Na szczęście po chwili zatrzymał się totalnie zdziwiony moim widokiem w takim miejscu taksówkarz i zabrał mnie do pierwszego hostelu z przewodnika. Tam niestety okazało się, że wszystko jest zajęte. Recepcjonista polecił mi bym obeszła budynek i na tyłach miał być kolejny hotel. Trwało to zaledwie pięć minut, ale nie wyczułam po drodze snu kolumbijskiej nocy. Ulica była ciemna, dookoła żywego ducha. W kolejnym hotelu też wszystko było zajęte i wtedy na serio zaczęłam się martwić. Poprosiłam babkę z recepcji by podzwoniła po znanych sobie hotelach i tych z mojego przewodnika. Też wszystko było zajęte! Była już 23.oo i nie było sensu pisać do nikogo z couchsurfing. Babka dała mi hasło do wifi, a jej chłopak zaczął też gdzieś dzwonić. Nie wzbudzał we mnie zaufania i miałam wrażenie, że chce na mnie jeszcze zarobić. Zaczął podawać ceny jak z czterogwiazdkowego hotelu i straszyć mnie, że tylko w „jego” hotelach będzie bezpiecznie. Na szczęście znalazłam hostel, który w prawdzie nie miał żadnych recenzji, ale miał dobrze zrobioną stronę, z której wynikało, że jest czynny dopiero od miesiąca. Chłopak ostrzegł mnie, że tam tylko bezdomni mieszkają. Zrobiłam rezerwację i powiedziałam, że jak tak będzie to wrócę do niego. Złapałam taksówkę i pojechałam do hostelu. Na miejscu okazało się, że hostel prowadzi rodzeństwo, które do szesnastego roku życia mieszkało w Wielkiej Brytanii. Ulżyło mi. Hostel normalny, ludzie normalni, pokój czysty, łazienka jest. Wszystko OK. Chwilę pogadałam z siostrą właściciela o trudach rozkręcania interesu i podróżowaniu po Kolumbii i poszłam spać. Rano wstałam i od razu pojechałam na dworzec złapać autobus do Salento. I tam powitał mnie na zmianę słońce i deszcz, chłód, wilgoć, ale też najpiękniejsze krajobrazy i najfajniejsze psy hostelowe-Niňo (Dzidziuś) i Kira.
Besos
Chyba jednak dobrze, że zdecydowaliśmy się od razu z lotniska jechać do Salento 😉
Zgadzam się