Wpuszczona w kanał i las (Panama cz. 2)
Zostałam w stolicy jeszcze dwa dni. Powody były proste. Kanał i Park Narodowy Soberania.
Kanał w mojej wyobraźni funkcjonował jako przerwa w ziemi. Wykopano ją łopatą i koparką. Kolor włosów zobowiązuje do takiego myślenia. Pierwsza dziura w lądzie czyli Śluza Miraflores jest oddalona od centrum miasta o jedną jazdę autobusem miejskim z dworca Albrook. Zanim znalazłam właściwy pojazd do Miraflores, trochę połaziłam po peronach. Jest ich sporo. Oznaczenia chaotyczne i długie. Chodziłam i gadałam pod nosem Miraflores, Miraflores. Szukałam kogoś z obsługi, ale podróżni też chętnie machali rękoma, w którym kierunku mam iść. Do każdego autobusu jest cywilizowana kolejka. Można wszystkich czekających poinformować, że jedzie się do Miraflores i poczekać na potwierdzenie dobrego wyboru pojazdu. Kolejka zobowiązuje do nawiązania nowych znajomości. Za podróż zapłacimy kartą transportu miejskiego grosze.
Rada na przyszłość. Zanim pojedziecie dobrze jest zaczerpnąć informacji o której godzinie przepływają statki. Moje blond myślenie mówiło mi, że będę sobie siedziała na tarasie, piła kawę, a statki będą pływać i pozdrawiać mnie trąbieniem. Nic z tego. Śluza otwierana jest rano i statki przepływają od około 9 do 11, potem o 15. Ja pojechałam sobie tam beztrosko około 13. Nic jednak straconego. Jest muzeum, kawiarnia i wifi. W muzeum zobaczymy całą historię kanału. Są zdjęcia, eksponaty i makiety techniczne. Panamczycy są dumni z tego, że w końcu udało im się odzyskać kontrolę nad kanałem od USA i chętnie zwiedzają to muzeum, oglądając z namaszczeniem każdą śrubkę.
Obsługa mówi rewelacyjnie po angielsku i od około 14.30 zaczyna audycję na żywo o kanale. Leżę na tarasie i słucham historii, wypatrując statków w oddali. Woda w przerwie w ziemi ma dwa poziomy. Zanim śluza otworzy się poziom wody po obu stronach wyrównuje się. Śluza otwiera się, statek przepływa. Cud!
Przyznam, że patrzyłam na to z wypiekami.
Odprawiłam jeden statek i wyszłam złapać autobus do Albrook. To był błąd. Z racji, że były to godziny szczytu, zanim jechać dwadzieścia minut, jechaliśmy ponad godzinę ślimaczym tempem. Lepiej było iść na piechotę i zebrać z ziemi kilka mango, które leżą w stertach przy drodze i gniją.
Wróciłam do miasta, poszłam na zakupy. Większość supermarketów w Panamie prowadzą Chińczycy. Są pracowici, żadnych sjest sobie nie robią, pracują w każde święto. Biorę z półki kilka pomidorów, awokado, jajka. Cena jaką podaje mi pani przy kasie jest kosmiczna. Rozbijam wszystko na jednostki. „A po ile to awokado, a to jajeczko, a ten pomidorek?” Pomidorek został ostatni w kolejce. Czoło ekspedientki zmarszczyło się. Dopełniła rachunku: „Dwa!” „Dwa dolary za pomidora?”-pytam się śmiejąc. „Żart?”-pytam. Patrzę na panią. Wojna na miny w ciszy. Po jednej stronie moja twarz z mieszanką potu, starości, zaskoczenia, lekkiego oburzenia, że pani chciała zrobić mnie w bambuko. Po drogiej stronie naleśnik bez emocji, bez zmarszczek, nic. Naleśnik patrzy. Nie mówi. No to ja mówię: „Nie chcę tego pomidora. To bardzo drogi pomidor.” Nie był to popis oratorski, ale tyle umiałam powiedzieć w tej chwili po hiszpańsku. I tu pani zaatakowała:
„Y!-fuknęła, pokazując na pomidora.
„Y!”
I to mi się podoba. Jest reakcja. Będzie inteligentna rozmowa. „Y!!!” Pani dołączyła gest. Pokazała mi półkę. Mam zanieść. Cóż. Lekcja stylu Jolanty Kwaśniewskiej numer 1. Kiedy nie znasz wyrażenia: „czy byłaby Pani uprzejma odnieść pomidor na półkę, złociutka, a znasz tylko Y, powiedz Y, ale dodaj słowo proszę, lub uśmiech, lub złagodź Y”. Zaczynamy nierówną walkę.
Pani: „Y”
Ja: „Por favor”
„Y”
„Por favor”
„Y”
„Por favor”
„Y”
„Por favor”
„Y”
„Por favor” Zwolniłam. Skopiowałam pani gest wskazujący półkę i dodałam dźwięk „Y…por favor seniorita” Chinka spojrzała na mnie bez emocji. Nawet mi nie zaklaskała. Wyszłam. Zostawiłam ją z pomidorem na ladzie. Poszłam jeszcze na kokosa, pochodziłam po okolicy mojego hostelu i dzień minął.
Kolejnego dnia miałam zaplanowany wypad do Parku Soberania. Najpierw porozmawiałam z recepcjonistą. Dał mi dziesiątki rad i zapewnił, że przewodnika nie będę potrzebowała. Pewnie tak jest. Jednak, trzeba było dobrze zapamiętać nazwę wejścia do Parku. Jest ich kilka. Oczyma wyobraźni widziałam alejki i platformy jakimi będę się poruszać z setką turystów, wchodząc którymkolwiek wejściem. Nic łatwiejszego. Recepcjonista zapewnia mnie, że nawet nie muszę się specjalnie ubierać. Będą ścieżki. Bez błota. Długie skarpetki zostawiam w schronisku. Błąd numer jeden.
Kolejnego dnia rano poszłam na autobus. Z dworca Albrook, w kierunku jednej z bram, jeździ stary amerykański autobus szkolny. Śmieszne jest to, że za autobus płacimy gotówką, ale za wejście na peron, z którego rusza płacimy kartą miejską. Inną niż tą, co miałam. Postałam przy czytniku i postękałam po hiszpańsku, że co ja biedna mam zrobić. Jakiś pan, bez słowa, podszedł i odbił kartę za mnie. Cudowny człowiek!
Odpaliłam sobie też mapkę w komórce i śledziłam trasę.
I nagle przyszedł mi głupi pomysł do głowy. Zobaczyłam, że do mojego wejścia jest jeszcze trochę drogi, a tuż tuż jest inne. Spojrzałam za okno. Były przy nim budynki, krzątali się jacyś ludzie. Krzyknęłam do kierowcy, by się zatrzymał i wysiadłam. Okazało się, że to też wejście do parku, tylko nie komercyjne. Żadnych turystów, ścieżki pokryte liśćmi i akurat jest narada przewodników. Stąd ten tłum. Jeden wyszedł na moment ze spotkania i pokazał mi śpiące w szałasie nietoperze i moją godzinną trasę na tablicy. „Pikuś”-pomyślałam.
Odpaliłam sobie też mapkę w komórce i śledziłam trasę. I nagle przyszedł mi głupi pomysł do głowy. Zobaczyłam, że do mojego wejścia jest jeszcze trochę drogi, a tuż tuż jest inne. Spojrzałam za okno. Były przy nim budynki, krzątali się jacyś ludzie. Krzyknęłam do kierowcy, by się zatrzymał i wysiadłam. Okazało się, że to też wejście do parku, tylko nie komercyjne. Żadnych turystów, ścieżki pokryte liśćmi i akurat jest narada przewodników. Stąd ten tłum. Jeden wyszedł na moment ze spotkania i pokazał mi śpiące w szałasie nietoperze i moją godzinną trasę na tablicy. „Pikuś”-pomyślałam.
Początek był magiczny. To nie jest las gdzie są sosny, ściółka, mrowisko, jagody. Tu nie ma widoczności po horyzont, albo nawet na kilka metrów. To dżungla. Tu jedna roślina żyje na drugiej. Każdy centymetr to wszechświat. Wszystko jest zarośnięte. Jak jest ścieżka, to jest przejście. Jak nie ma, to bez maczety jest walka. Żeby przeżyć przygodę, wystarczy właściwie tylko wejść kilka kroków, stać i patrzeć. Chociaż lepiej nie stać, bo po minucie mamy głodnych kolegów na każdej części ciała. Małe gumi-mrówki.
Początek był miły. Ścieżka oznaczona pomarańczowymi słupkami, tablice z opisami zwierząt i roślin. Po kilku minutach mijam parę ubraną jak na dobrą dyskotekę. Chłopak pyta się mnie czy nie wiem gdzie jest ten park gdzie chodzą ludzie i jeżdżą rowery, bo tutaj leżą na ziemi drzewa i trzeba je obchodzić i jest ciemno i dużo roślin i… w ogóle masakrella. No nie wiem. Pomyślałam sobie, że powinni zostać w mieście i chodzić tylko do parku miejskiego. Nie wiedziałam, że za kilka godzin będę cytowała ich słowa, pytając ludzi o to samo. Pierwsza lekcja: Nie oceniaj i nie śmiej się z dyskobazy. Poczytałam sobie tablicę, wypiłam łyk wody i poszłam dalej.
Wzrok przeniosłam z drogi na korony drzew. Szukałam małp, leniwców i ptaków. I tak sobie szłam. Kątem oka obserwowałam pomarańczowe słupki. Cały czas słyszałam dochodzącą skądś muzykę. To jeszcze nie były halucynacje.
Zachwyt każdym liściem, korą drzewa i mrówkami okazał się zgubny. W pewnym momencie widzę, że na górce nade mną widzę zarys tablicy informacyjnej. Zboczyłam ze szlaku. Myślę sobie, że pójdę prosto to w końcu powrócę na szlak. Nic bardziej mylnego. Nie ma prosto. Bo nie ma prostej drogi. Trzeba kluczyć, mijać drzewa, przechodzić nad nimi, wokół nich. Słyszę chichot pary, z której się śmiałam. Zaczynam się batożyć słowami. Jestem kretynką! Zatrzymuję się i staram się wrócić do punktu pod tablicą. Dochodzę do jakiegoś strumienia. Wracam. Zaczyna się horror. Próbuję się skupić i nie panikować. Mam wodę, kanapki, jest jasno. Wąż!!!!! Moją drogę przecina mi zielony wąż. W nogi. Uciekam. Biegnę w przeciwnym kierunku, skok przez płotki, potykam się, pobijam życiowy rekord. Chłopak raczej mnie nie goni, pomyślałam. Teraz już mi naprawdę odbija. Staję gdzieś i odpalam mapkę. Zielone pole, zielone pole i ja. Cała na biało pośrodku. Do drogi 1,8 kilometra. Nie ważne gdzie to. Idę. Znowu dochodzę do strumienia. Nie mogę go przejść, bo skarpa jest za stroma. Chwilę się rozglądam i widzę, że mój mikro świat jest piękny. Makro mnie przeraża.
Wszystkie cechy horroru były. Wąż, strumień, zagubienie. Pojawia się kolejny element. Mała histeryczna świnka. Ucieka na mój widok z kwikiem. Trochę się śmieję, trochę boję, trochę wyzywam. Krok od szajby. Gdy ponownie dochodzę do strumienia wiem, że mam przesrane. Jak w horrorze kręcę się w kółko. Myślę już żeby zadzwonić do hostelu, by zadzwonili do Parku i mnie ratowali. Potykam się, gałęzie szarpią mi ciuchy, ślizgam w błocie. Wisienką na torcie jest moment gdy lewa noga w całości, po pachwinę, wpada mi do dziury w ziemi. Wyszarpuję ją, wyobrażając sobie, że to sidła, które mi odetną nogę. Zaczynam spisywać testament. Nie wiem tylko, czy nagrać się czy napisać list. Nawet zdjęć już nie robię. Jestem debilką roku.
W pewnym momencie słyszę samochód. To był najcudowniejszy dźwięk w moim życiu. Patrzę na mapkę. Do drogi mam 700 metrów. Przede mną staje ściana z bambusów. Bambus rośnie tam gdzie woda. Przejść nie mogę. Nie mam maczety. Iść tamtędy też nie powinnam, bo jeszcze utonę w błocie. Dochodzę do strumienia, który mogę przejść. I nagle na drodze widzę to.
Pomarańczowa tasiemka na kłodzie oznacza jedno. Szlak! Idę dalej. Dochodzę do drogi. Przy niej budowa. Budowlańcy mają przerwę. Widząc mnie wychodzącą z lasu upuszczają tortille i szczęki i wciągają brzuchy. „Buenos Dias!”-wołam. Mam ochotę ich wyściskać. Jestem uratowana! Siadam z nimi. Cisza. Kiwamy głowami. „Zgubiłam się, bałam się, widziałam zielonego węża!” Chwila współczucia i zrozumienia trwała 3 sekundy. Wąż zrobił wszystko. Chłopakom na całym świecie tak samo się kojarzy. Pośmieszkowali. Podsumowałam: „Chłopaki w Polsce, chłopaki w Panamie, słyszą wąż i myślą to samo, głupi” Riposta roku. Dziady.
Idę do ulicy i próbuję złapać stopa do właściwych bram parku. Dołączam do jakiejś pani, która właśnie jedzie do pracy.
Rozmawiam z dziewczynami. Chociaż pracują w okolicy i widzą, że pełno tu urokliwych miejsc, w ogóle nie rozumieją po co ludzie oglądają tutejsze lasy. Dziwny jest ten świat! Chodzę chwilę po lesie i robię pół trasy polecanej przez przewodnik. Leniwce się obraziły i nie zeszły mnie przywitać.
Wchodzę do parku. Inny świat. Szerokie ścieżki. Rowerzyści. Tylko leniwców brak. Po co była mi wcześniejsza lekcja pokory wobec natury. Po to. Jestem lalusiem. Już chcę tylko tak. Ścieżką i z ludźmi. Natura to potęga!
Wracam do głównej drogi i dowiaduję się, że autobusu nie ma. Naprzeciw widzę kościół. Modlę się na odległość. Za uratowanie.
Po wężu, śwince i dziurze nic nie jest mi straszne. Łapię stopa. Odpuszczam kilku zakapiorów, udając, że czekam na kolegę. Po trzydziestu minutach zatrzymuje się elegancki, spokojny facet 5o plus vat. Czuję się bezpiecznie. Pan jest z Brazylii i prowadzi w Panamie restaurację o nazwie Soo Atelier. Jest droga i elegancka, pan podkreśla. Szefową kuchni jest dziewczyna, która była w panamskim Master Chefie. Obiecuję sobie i jemu, że wpadnę do niego jeśli będę miała czas i pieniądze, gdy będę wracała do Polski.
Wracam do hostelu. Moja nora jest najcudowniejszym miejscem na świecie. Idę spać. Kolejne dni przeznaczam na psychiatrę.
Musisz częściej oglądać Beara Gryllsa 😉
🙂