Santa Catalina: luz i wieloryby (Panama cz. 6)
Mimo to, że od kilkunastu lat nie jeżdżę na wczasy nad polskie morze, mam jakieś tam wyobrażenie jak jest. Bywam tam średnio dwa dni w roku w okolicach wakacji i czuję strach. Stragany z plastikiem, głośna muzyka disco polo, budy ze smażonym żarciem, poranne bitwy o mój kawałek piasku na plaży. Nie moja wersja odpoczynku i relaksu, choć uważam polskie plaże za jedne z najpiękniejszych w Europie. Zaciszne miejsce byłoby moim marzeniem.
Podobne wyobrażenie miałam o panamskich nadmorskich miejscowościach. Będzie głośno, tłoczno i może tandetnie. Tymczasem w Santa Catalinie nie ma miejsca na hałas i lans. Wszystko kręci się wokół sportów wodnych. Wzdłuż jednej ulicy tuż przy morzu są małe hostele z zarośniętymi podwórkami, restauracje i szkoły nurkowania, założone w altanach lub małych murowanych domkach. Przy ulicy opalona młodzież sprzedaje swoją biżuterię z rzemyków i drucików. Starszy pan łupie kokosy, pani sprzedaje banany. I tyle.
Brak, znanej nam, krzykliwej tandety. Panuje atmosfera luzu, dystansu do ubioru lub jego częściowego braku. Nie ma wypacykowanych, wystrojonych w markowe ciuchy, panienek z nadmuchanymi ustami i treskami na rzęsach. Brak też panów w ciąży spożywczej. Nie ma straganów z barachłem. Od ranka dzieci i wyrzeźbieni chłopcy o ciałach Victor Secret pomykają z deskami pod pachą łapać fale, ich opalone, wytatuowane dziewczyny też niosą deskę albo sprzęt do snorkellingu. Plaża służy grze w piłkę lub siatkówkę, a nie leżeniu. Miejscowi siedzą na krzesełkach, jednym okiem doglądają swojego gastronomicznego biznesu, a drugim patrzą na dziecko, które z innymi kopie radośnie piłkę.
W moim hostelu lekka stagnacja. Basen pusty, koty rozleniwione, obsługa niewidoczna. Goście są obecni tylko o świcie i wieczorem. W większości młodzi ludzie. Wstają o 6 rano, chwytają deski i idą serfować. Nocą nikt nie imprezuje. Wszyscy grzecznie śpią. I ja, taka rozkojarzona. Co tu robić? Na razie pasuję tu jak wół do karety. Choć planów, prócz wyspy Coiba, mam kilka.
Najpierw pytam innych gości czy warto nurkować w tutejszych wodach. Okazało się, że szału nie ma. Ze względu na opady i chmury, widoczność o tej porze roku jest słaba, a rafa w większości nie żyje. Amerykanka o głosie Toma Waitsa odradziła mi nurkowanie. Strata pieniędzy. Sama zrezygnowała z nurów i zaczęła uczyć się serfować. To już koniec 8-miesięcznej wyprawy Rachel po Ameryce Środkowej. Lada chwila wróci do USA. Chce zacząć studia prawnicze. Przed wyjazdem ze Stanów pracowała w szkole jako nauczycielka. Podczas pobytu w Gwatemali oświeciło ją, że chce pracować jako obrońca. Zajmie się prawami człowieka emigrantów. Podróże inspirują!
Poszłam na ulicę popytać o wycieczkę na wyspę Coiba. Ceny od biura do biura niewiele się różniły. Wybrałam największe i najtańsze „combo” trekking po wyspie, obserwacja wielorybów i snorkelling przy rafie. W biurze pracowała też papuga, która przesądziła o moim wyborze wycieczki.
Obeszłam wioskę, popatrzyłam jak miejscowi grają w siatkę, a centra nurkowe, na podwórkach przed swoimi bungalowami, szkolą adeptów nurkowania. Santa Catalina ma tylko kilka knajp. Poznany po drodze straszy pan zapewniał mnie, że najlepszy przybytek jest tuż przy plaży. Dołączyła do mnie ochrypła Rachel i zamówiłyśmy platany, świeżo złowione ryby, krewetki i miejscowe piwo.
Zachwycałyśmy się spokojem tej miejscowości. Bezpańskie psy łażą się od restauracji do restauracji w nadziei na kąsek, miejscowi szwendają się niby bez celu w tę i z powrotem, szurając klapkami. Wszyscy się sobie kłaniają, szeroko uśmiechając się. Z głośników sączy się latynoska muzyka. Panuje miłość, relaks i przyjaźń między narodami.
Kolejnego dnia wstałam o świcie. Byłam z siebie dumna. Gdy zerwałam się na nogi zobaczyłam, że nikogo już nie ma w pokoju. Wszyscy pojechali na surfing. Poszłam do kuchni, zrobiłam sobie naleśniki-standardowe śniadanie w panamskich hostelach. Właściciele przygotowują mieszankę, a goście sami sobie smażą. Po śniadaniu pobiegłam do biura, z którym miałam jechać na Coibę i snorkelling. Niestety ze względu na pogodę na morzu, wycieczkę odwołano. Dostałam 5 dolarów „odszkodowania” i obietnicę, że kolejnego dnia będzie dobrze.
Tego dnia nie miałam szans nic już zrobić. Postanowiłam zadbać o siebie i swoje łachy, a potem leżeć, leżeć i czytać. Poszłam zrobić pranie w ulicznej pralni. Po drodze zwiedziłam jeszcze toaletę. Artysta inspirowany morzem, Playboyem i Posejdonem odpowiednio oznaczył odbiorców szaletu.
Posiedziałam na krawężniku przy pralni. Pozdrawiałam miliard przechodniów, opowiedziałam swoją historię oraz pokazałam zawartość prania. Myśl, że zerwałam się przed 7 była okrutna, ale było sporo rzeczy, które i tak musiałam zrobić. Dzień gospodarczo- relaksacyjno-zwiadowczy. Zakupy, pranie, gotowanie, łażenie. Po dwóch dniach wspinaczek był czas na pozycję horyzontalną z książką na hostelowych sofach lub przy pustym basenie. Spróbowałam poszukać miejsca nad morzem. Tutejsze plaże są praktycznie pozbawione piasku. Twarda ubita masa nie jest dobrym podłożem na wylegiwanie się.
Wróciłam do hostelu i zaczęłam czytać. Mój spokój zakłócił niepokojąco przystojny Anglik. Aparycja, maniery i foch prosto z Downton Abbey. Zaczęliśmy rozmowę od small talk. Gdzie jest Internet, by mógł sprawdzić na swoim ajfonie czy świat nadal go kocha, potem zaczął samoistnie opowiadać o swoich kursach nurkowych, licznych podróżach i ciekawym pochodzeniu. Z każdym słowem czułam się biedniejsza. Niesprawiedliwe. Przystojny, bogaty, młody i wygadany. Potem zasiadł na tarasowej kanapie i starał się mnie przekonać, że tutejsza rafa jest ok, nawet jak nie żyje i jeśli razem pojedziemy na nury to będzie taniej. Jego marzeniem są manty. I tu wreszcie mogłam się poczuć o jedno doświadczenie bogatsza. „Pływałam już z mantami olbrzymimi!”-opowiedziałam swoją historię. Pozazdrościł mi jedynej rzeczy. Potem dodałam, że jestem z innej kasty i że 160 dolarów wolę przeznaczyć na ewentualne nurkowanie pod koniec podróży, gdy trochę się przejaśni, pogoda będzie lepsza, a ja będę po karaibskiej stronie. Teraz jestem biedna. Dopiero zaczynam podróż. Niezręczną ciszę uratował szczebiot. Słodki jak ulepek. Patrzę i oczom nie wierzę. Niema Chinka z Santa Fe! Mieszka w moim pokoju i mówi! Słoweczka płyną potoczkiem z jej buzi. Łoj, ile ona ma do powiedzenia. Staram się pomachać i pozdrowić ją i pogratulować, że wreszcie terapia ładną osobą uzdrowiła jej aparat mowy. Anglik zerka na mnie, bo nic nie rozumie. Odkładam książkę i sobie patrzę i słucham, jak „Zjawisko” mówi. A, że przyjechała tu, a że potem pojedzie, a że teraz siedzi, a potem wstanie. Pieprzy bez sensu, ale to na prawdę jest ciekawe. Zdałam sobie sprawę, że z całą ekipą z Santa Fe byliśmy po prostu zbyt brzydcy na tę znajomość. Ona tylko mówi do ładnych. Nagle padają słowa ostre jak kule: „Idę zadzwonić do dziewczyny” i poszedł. Zjawisko zmarszczyło nosek i schowało się w pokoju.
Nazajutrz o świcie byłam w biurze u papugi. Rodzinka z Hiszpanii, Amerykanie, Holendrzy, Szwajcarzy i ja. Ekipa pierścienia. Wsiedliśmy do malutkiej łódeczki i wraz z kapitanem i przewodnikiem ruszyliśmy w kierunku Coiby.
Coiba to tylko jedna z 38 wysp wchodzących w skład Parku Narodowego. Razem tworzą takie panamskie Galapagos. Na wyspie można obserwować najróżniejsze gatunki małp, ptaków, gryzoni i gadów, a w okolicznych wodach manty, płaszczki, rekiny rafowe, żółwie, wieloryby tygrysie, humbaki. Jednak, każdy gatunek stworów morskich ma swój sezon. W lipcu najliczniejsze są wieloryby. Mieszkańcy wyspy są tam raczej cały czas. Jednak, do ich obserwacji wymagana jest cisza. Trekking przez wyspę był krótki i cały czas liczyliśmy, że jakiś zwierzak wyjdzie nam na powitanie. Niestety wszystko od razu się schowało, słysząc jak się zbliżamy. Ułatwił to słodki maluszek z Hiszpanii, który w wyobrażeniu swoich rodziców słodko gaworzył. Jego odgłosy przegoniły wszystkie zwierzaki i tyle. Gdzieś mignął tyłek małpki, gdzieś zaśpiewał ptaszek. Widzieliśmy tylko cienie zwierząt, uciekających w popłochu. Nasz przewodnik kilka razy próbował wytłumaczyć, że powinniśmy być cicho. Nic. Rodzice nie reagowali, a mały robił swoje.
Potem była wyspa z prześmiesznymi zwierzakami w skorupkach. To pustelniki. Chłopaki i dziewczyny nie mają pancerza na pupie. Mają za to spryt i chronią swoje delikatne ciałka w zwierzęcym pustostanie czyli w muszlach martwych mięczaków. Pupa ledwo się mieści, a girki są skręcone, ale przód zwierzaka, który wystaje jest zacny. Spore odnóża i szczypce blokują i chronią, by nikt nie wszedł bez pozwolenia do zajętej muszelki.
Kiedy lubi się jeść i szybko się rośnie, potrzebna będzie większa muszelka. Ta, stanie się obiektem walki między dorastającymi pustelnikami. My obserwowaliśmy walki o chrupki i inne żarcie.
Położyłam się na piaszczystej plaży, przewodnik zapowiedział 40 minut przerwy. Dookoła było sporo ludzi. Zostawiłam swoje rzeczy koło panamskiej rodzinki i poszłam pływać z rurką. Opłynęłam wyspę, zobaczyłam żółwie skubiące resztki żywej rafy, długie wąskie ryby, dziesiątki kolorowych rybek, małe rekinki, ośmiornice. Niestety, rafa umiera. Zwierzaki albo się przeniosą albo umrą z głodu.
Po godzinie ruszyliśmy na kolejną wyspę, gdzie na piaszczystej plaży zjedliśmy lunch i ponownie leżeliśmy i pływaliśmy z rurką.
Przewodnik rozczarowany moim rozczarowaniem rafą gonił za mną i pokazywał mi ryby, które po dotyku wydymały się. Próbowałam wybijać mu ryby i ten pomysł z głowy i rąk. Z marnym skutkiem.
Potem mieliśmy wracać do Santa Cataliny. Na tej wycieczce wielorybów nie mieliśmy już oglądać. Umowa była taka, że w zamian dostajemy kilka wysp i kilkadziesiąt minut więcej na snorkelling. I tak sobie słodko płynęliśmy. Było przyjemnie. Pogoda dopisywała. A tu nagle nasz kapitan zatrzymuje się i pokazuje nam w oddali wieloryby. Wynurzają się, uderzają płetwami w wodę. Jest pięknie. Wieloryby nie skaczą, bo są z małymi. Jak samiec próbuje oczarować samicę, skacze i prezentuje swoje wdzięki. Samica zostaje w wodzie z dzieckiem. Same czasem wolno się wynurzają, prezentują grzbiet, i uderzają płetwą w wodę.
Zatrzymaliśmy się i myślimy sobie jakie to piękne. Zrobiliśmy kilka zdjęć, postękaliśmy, schowaliśmy telefony i już mieliśmy dalej płynąć, gdy…
Nagle tuż koło nas wynurza się olbrzymi wieloryb. I patrzy na nas. Możemy spojrzeć sobie w oczy. Wieloryb prezentuje nam swój bok i daje nura. Nerwowo sięgamy po telefony i zmieniamy pieluchy. Po chwili większa grupa wynurza się i rusza na nas. Patrzę na nie i na oko, bez oka w telefonie staram się celować w gromadkę. Kapitan panikuje i postanawia uciekać. Wieloryby kreślą jeszcze kółeczko wokół nas. Jesteśmy zachwyceni, ale kapitan mniej. Mówi, że lepiej uciekać. Chyba wie lepiej.
Mimo, że to już mój pewnie piąty raz z wielorybami, wiem, że to najpiękniejsza chwila mojej wycieczki i z pewnością jedna z najpiękniejszych chwil życia. Dla kapitana pewnie najgorsza na morzu. Pewnie myśli, że ledwo uszliśmy z życiem.
Wróciliśmy do Santa Cataliny szczęśliwi. Kapitan od razu poszedł na piwo.
W hostelu, Rachel pomogła mi zarezerwować hostel „Lost and Found”-jedyny hostel położony w lesie mglistym. Przy braku Internetu w hostelu, byłam jej wdzięczna. Poszłyśmy coś zjeść i dzień minął. Nocą zerwała się taka ulewa, że wiedziałam, że nic tu po mnie. Niewiele można tu robić gdy leje. Czas ruszać dalej.