Santa Fe: atak pająków gigantów (Panama cz. 5)

Panama to cywilizowany kraj. Są tu autobusy, busiki, autostop i drogi. Są też połączenia dla bogatszych i śpieszących się turystów. Tak zwane „shuttle” (wahadła), które szybko choć drogo zabiorą nas z punktu A do B. Te rezerwujemy w hostelach gdy szybko i komfortowo musimy dotrzeć w kolejne miejsce. Ja nie śpieszyłam się, ani też nie chciałam szastać kasą. Wolałam skorzystać z transportu publicznego z miejscowymi. Rozkłady jazdy i dworce zmieniają się z dnia na dzień. Całą frajdą jest znalezienie informacji o połączeniu i dotarcie do celu samodzielnie. Dlatego też przeważnie nie podaję wskazówek. Jutro mogą być nieaktualne. Nie pamiętam czy z Valle de Anton dotarłam do Santa Fe z przesiadką czy bez. Na pewno korzystałam z transportu publicznego. W porównaniu z innymi busami na całym świecie, w których jechałam z żywym/martwym drobiem, wieprzowiną i dzikimi tłumami ludziny był to super komfortowy busik. Miałam jedno siedzenie, deszcz nie wlewał się do środka. Ideał.

Kątem oka zauważyłam, że nie jestem jedyną białaską. Jechał jeszcze jakiś facet, ale nie utrzymywał z nikim kontaktu wzrokowego. Odpaliłam sobie mapkę MapsMe i gdy byliśmy najbliżej hostelu w Santa Fe, wydarłam się na cały regulator. Nikogo to nie zdziwiło. Kierowca spokojnie zatrzymał autobus, wysiadłam, a bileter-pomagier podał mi plecak z luku z tyłu autobusu. Poszłam do hostelu.

Wchodząc na teren hostelu w Santa Fe zastałam sielankę. Piękna roślinność, kwiaty, ptaszki i motylki. Kilka osób kołysało się na hamakach, czytało książki lub po prostu spało. Poznaje wszystkich po kolei. Hanna-Brytyjka wyruszyła w roczną podróż po Ameryce Centralnej i Południowej. Dziś cały dzień odpoczywała i czytała książkę. Niemiec- Jan przyleciał, tak jak ja, na kilka tygodni do Panamy i za kilka dni dolecą do niego znajomi. Po parunastu minutach na teren hostelu wszedł tajemniczy nieznajomy z autobusu. Hanna otworzyła buzię ze zdziwienia. Okazało się, że byli razem na kursie hiszpańskiego w Gwatemali kilka miesięcy wstecz. Steven, facet po 50, po latach pracy jako instruktor latania, spakował mały plecaczek i postanowił dojechać na sam koniec kontynentu Ameryki Południowej. Nie śpiesząc się, powoli, podróżuje już od kilku miesięcy od samych Stanów Zjednoczonych. Nie ma aparatu, ani telefonu. Ważna jest podróż i ludzie. Jest też Chinka. Próbujemy do niej zagadać, ale dziewczyna nie reaguje. Chyba złożyła śluby milczenia. Jeszcze nie wiem, że tajemnica rozwiąże się za kilka dni gdy spotkam ją ponownie w innym hostelu. Chwilę gadamy i razem idziemy znaleźć jakiś sklep i restaurację. Już wiem, że to będzie moja ekipa na kolejne dni.

Gdy wracamy, towarzystwo powiększa się o faceta z Izraela, który nie mówi po angielsku, ale nie przeszkadza to mu w spędzaniu z nami czasu. Są też dwie młode dziewczyny z Holandii, starsze małżeństwo z Włoch. Ci kradną moje serce. Nie mówią nic po angielsku. Mówimy do nich kilka słów po hiszpańsku i to wystarcza. Poza tym mają taki dystans do świata i ludzi, że świetnie wychodzi nam też komunikacja pozawerbalna. Głównym tematem jest skąd tu wziąć piwo. Jest też dziewczyna z Australii, która staje się dla nas stałym źródłem przepysznej kawy. Ma maszynkę do robienia espresso. Ratuje nam życie.

Z racji, że w naszym hostelu Internetu nie było, a światło żarówek w pokojach nie pozwalało komfortowo czytać, mogliśmy wieczory spędzać razem w kuchni lub po prostu usiąść na tarasie i gadać. Zaplanowaliśmy kolejny dzień. Idziemy znaleźć w lesie wodospad!

Rano Hanna stwierdziła, że zostanie w hostelu. Nadal bolała ją noga i nie czuła się dobrze. Zjadłam śniadanie z chłopakami, napełniliśmy butelki wodą z kranu (w pananie jest filtrowana w większości hosteli) i ruszyliśmy w kierunku lasu deszczowego. Jan dostał w recepcji mapkę opisową, ja w razie „W” miałam nawigację w telefonie, Steven luz i dystans do świata. Z początku wskazówki typu: „idź w górę drogi, aż zobaczysz duży słup i przy nim skręć w prawo, potem idź aż znajdziesz szkołę” były przydatne. Gdy doszliśmy do szkoły, po naszej wodzie zostało tylko wspomnienie . Zdecydowaliśmy się wejść, napełnić butelki i zwiedzić budynek.

Szkoła jest spora i mieści się w kilku budynkach. Jest kryta sala gimnastyczna i ogródek warzywny. Ze względu na porę deszczową, wszystkie budynki połączone są krytymi chodnikami, żeby uczniowie mogli komfortowo przechodzić na zajęcia.

W budynku szkoły akurat trafiliśmy na przerwę. Mogliśmy bez problemu wejść do każdej sali i porozmawiać z nauczycielami. Nasza wizyta wywołała u nauczycieli i uczniów tyle emocji co mecz szachowy. Nikt nie był zdziwiony tym, że jacyś obcy wchodzą, robią sobie zdjęcia i jakby nic wychodzą. Ja do tej pory nie wygłówkowałam dlaczego dwa spore byki kolorowały obrazek konia. Może to kara za parkowanie na dwóch miejscach?

Po misji szpiegowskiej poszliśmy dalej szukać wodospadu. Przez kilkanaście minut szukaliśmy wejścia do lasu, skąd do wodospadu miało być już blisko. Mapka opisowa mówiła: „przy domu z czerwonym daszkiem…” Nagle Jan zaniemówił. Pokazał nam ręką na jakieś kropeczki między daszkami domów. „No kurz” mówię. „To nie kurz, patrz!” mówi Jan. Spojrzałam na jego zdjęcie. Koszmar! Pająki giganty. Porobiliśmy im zdjęcia przedzierając się przez krzaki. Dopiero po chwili zobaczyliśmy, że mamusia czekała na czatach koło nas. Wtopiła się w listek. Wizja naprawy anteny na dachu, albo Mikołaja, przedzierającego się przez te pajęczyny będzie nawiedzać mnie w snach.

Na szczęście szybko znaleźliśmy wejście do lasu. Po kilku minutach weszliśmy na pole jak z awatara. Niskie rozłożyste drzewa porośnięte porostami i mchami. Chłopaki porównali atmosferę do filmu „Awatar”. pokiwałam głową. Nie widziałam, po tym jak koleżanka mi zabroniła, mówiąc, że tam się smerfy całują.

Przedarliśmy się przez lasek i weszliśmy na pole. Jan odczytał kolejne wskazówki: „gdy wejdziesz na pole pełne motyli skręć w prawo”. Ubawiliśmy się setnie. Motyli brak, bo pada. Skrętów w prawo było kilka. Wybraliśmy trzy i zagraliśmy w papier, kamień i nożyce. Sama wolałam się nie odzywać. Umiem się świetnie gubić w lesie. Jan mianował się przewodnikiem i ruszyliśmy w dół zbocza. Bez kaloszków jest to podwójny wysiłek. Człowiek walczy jak tu się nie zatopić po kostki w błocie i jak się nie ześlizgnąć, obijając o kamienie. Teraz w lesie nic już nie było widać, więc tylko szliśmy na słuch. Gdzieś w oddali szumiał wodospad. Bedę się powtarzać, ale las deszczowy to naprawdę bajka. W porze deszczowej tętni, rośnie na naszych oczach. Można stać w jednym miejscu i czuć, że każdy centymetr wokół nas pulsuje. Znajdziemy tu każdy gatunek rośliny z Ameryki Centralnej. Nawet kawę!

Krótki dystans zrobiliśmy w ponad godzinę. Co chwilę zatrzymywaliśmy się i patrzyliśmy na korę, na której toczy się walka o miejsce do życia, na ziemię gdzie z jednego centymetra wyrasta kilkanaście roślin. Pada deszcz, krople wybijają rytm na liściach, a w tle gra owadzia orkiestra. Bajka.

W drodze do wodospadu. Deszcz i owadzia orkiestra.

W końcu znaleźliśmy wodospad. Nie powalał wielkością. Nie wielkość ma znaczenie, ale samo dojście do niego i to co jest dookoła. My byliśmy zachwyceni! I jeszcze krab wyszedł na powitanie.

Po wodospadzie jedynym problemem jaki mieliśmy było jak tu się wspiąć po błotnistym wzgórzu z powrotem na górę. Styl ” na czworakach” jest odpowiedni. Trzeba tylko uważać czy gałęzie, korzenie za które chwytamy to nie żyjątka. czasem sympatyczna gałązka jest domkiem dla takiego oto owada, który świetnie ściemnia, że jest rośliną.

Gdy wyszliśmy w końcu z lasu okazało się , że w miasteczku jest słonecznie i ciepło. Do hostelu mieliśmy jeszcze z godzinkę. Akurat wystarczy żeby się wysuszyć.

Po dniu spędzonym w lesie, poszliśmy na obiadek i panamskie piwo. A wieczór znowu spędziliśmy na tarasie. Brak Internetu zbliża.

Kolejnego dnia większa grupą wyruszyliśmy znaleźć naturalne ciepłe źródła w okolicznych strumieniach. Droga trochę nam zabrała i nie była łatwa, zwłaszcza że trzeba było kilka razy iść po skarpie, która jak to skarpa, stroma i śliska była. Hanna upadła i znacznie nadwyrężyła sobie nadgarstek. Ja susem sarenki źle oszacowałam odległość i skąpałam jedna nóżkę w wodzie. Ogólnie straty w ludziach były.

Santa Fe jest na pewno warte odwiedzenia choćby dla lasu deszczowego i relaksu. To kolejne miejsce gdzie jest cisza, spokój, nie ma tłumów turystów, komercji. Towarzystwo było zacne i naprawdę świetnie nam się razem wałęsało, ale czas naglił. Kolejnego dnia musiałam jechać dalej.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.