Cahuita: błogość Karaibów (Kostaryka cz. 6)
Cahuita była moim przedostatnim przystankiem w Kostaryce. Przejazd z Monte Verde przez San Jose zajął mi w 2018 roku prawie 10 godzin. Rozkład jazdy wtedy wyglądał tak.
Na miejscu od samego wyjścia z autobusu miałam ochotę szurać nogami. Luz wisi w powietrzu. Na dworcu, przy dźwiękach reggae, fryzjer na oparach roślinnych strzyże zrelaksowanego klienta. Będzie Pan zadowolony. Do następnego ranka, przynajmniej.
Nawet tablice z nazwami miejscowości mają swój lekko-bajkowy karaibski sznyt. Można uczynić dworzec ładniejszym? Można!
Zrobiłam kilka kroków w miasteczko i okazało się, że na każdym kroku są kolorowe murale. Przekaz wszelaki. Religia, muzyka, zdrowe podejście do życia, przyroda, powitanie podróżnych.
Cahuita jest małą karaibską wioską. Stolica szurania laczkami. Pośpiech nie istnieje. Pracuje się jak ma się ochotę. Przecież, nawet jak pada to świeci słońce, a tuż obok jest plaża. Jest sporo knajpek, barów i sklepów ze sztuką. Na drzewie rośnie mango, w ustach płonie maryśka, a knajpkach mrozi się piwko. W powietrzu unosi się zapach owoców morza. Ryba i krewetki podawane są w sosie kokosowym, czosnkowym albo na ostro. Ludność w dużej mierze ma korzenie afrykańskie stąd ciemny kolor skóry. Żyje się głównie z turystyki, drobnego rolnictwa i rybołówstwa. Panowie noszą dredy i jamajskie czapki. Panie noszą się nowocześnie. Na ścianach większości lokali Bob Marley, a z głośników sączy się reggae. Podchwyciłam klimat i oddałam się karaibskim klimatom pt. nicnierobienie, relaks, leżenie, oddychanie.
Zamieszkałam w hostelu Hakuna Matata. Blisko wszędzie, pełno ludzi i jest nawet mały basen. Po dwóch dniach miałam wrażenie, że siedzi w nim cały czas ten sam człowiek. Podniesiona do ust butelka piwa przy ustach jest oznaką, że żyje.
Z noclegiem w Cahuicie nie ma problemów. Jest pełno malutkich domków do wynajęcia i hosteli. Przyjeżdżają tu głównie surferzy. Nie ma hotelowców dla dam i panów. Wszystko jest na luzie i po to, by zaspokoić podstawowe potrzeby. Tym rejonem czasem targają huragany. Budynki są dość prowizoryczne i tylko po to, by w nich przespać noc. Nikt tu nie spędza życia w domach. Siedzi się na dworze. Jest tu też sporo szkół surfowania. Czasem z siedzibą w szopie. No bo przecież i tak nauka odbywa się na dworze, a szopa to tylko schowek na deski. Jest luz. Nic więcej nie trzeba.
Przyjechałam późnym popołudniem. Rzuciłam plecak w hostelu i poszłam coś zjeść. Po prawie 10 godzinach w podróży byłam głodna jak wilk. Idę od knajpy do knajpy. Porównuję menu. Wszędzie podobnie. Krewetki z ryżem i sałatką ok. 6000 do 8000 colonów (560 =1$). W barze wegańskim podają kanapki z kurczakiem. Jest włoska knajpa, ale nie sprawdzam, co dają. Łażę w tę i z powrotem. Nagle słyszę wołanie: „Kobieto, hej kobieto!” Wiem, że do mnie, ale nie reaguję. „Mówię do Ciebie. Podejdź tu!” Patrzę gołębiem. Na murku siedzi kwiat wioski. Podwórkowa Rada Miasta-PRM. Jeden gestykuluje w moim kierunku i już prawie podniósł pupencję. Znowu woła: ” Ko-bie-to chodź tu”. Strzela mi do głowy lekcja stylu numer jeden. „Mę-żczy-zno! Chcesz coś, to podejdź. Nie mam zamiaru do Ciebie podchodzić!” To się towarzystwo pobudziło. Przeszła mi myśl, że może właśnie odmówiłam królowi rasta. „Nie podejdziesz? Ty kobieto!” Poszłam jeść. W drodze powrotnej mijam dziadygi z bliska. Nawiązuje się rozmowa. „Powiem Ci coś ko- bie -to. Jesteś z Szwecji. I powiem Ci coś jeszcze….” Przerywam wróżowi i mówię mu, że ma kilka dni, by zgadnąć skąd jestem. Dalsza część wróżby mnie nie interesuje, bo słaby odczyt robi. I poszłam. Mam nagrabione-pomyślałam.
Mogłoby się wydawać, że noc w takim miejscu to marzenie. Żadnych samochodów, świateł, hałasów z dyskotek. Cisza i spokój. Tylko pozornie. Nocą kilka razy wpadł do nas pan wyjec. Nie widać skubańca, ale słychać. Rysopis: mała czarna małpka w wokalem T-rexa. Tej nocy nocowała na drzewie koło naszego hostelu. Dziękuję za obudzenie nas 122344 razy z myślą „ewakuacja?” Trawienie znacznie mi przyspieszyło.
Rano byłam gotowa odszukać gagatka. Wstałam, zjadłam typowe śniadanko dla tego rejonu: naleśniki z syropem klonowym, banany i wypiłam słodką kawę. Nalałam sobie wody do butelki i poszłam do zwierzaków. Po drodze skusiłam się jeszcze na ciasteczko w kawiarni. Pogapiłam się na ulicę. Rolnicy robią obchód restauracji. Chodzą z wielkimi torbami wypchanymi awokado, platanami i bananami. Restauratorzy robią selekcję owoców, chwilę negocjują i dokonują targu na progu knajpy. Brak tu jeszcze pozerskich restauracji. Większość prowadzą miejscowi i serwują lokalne dania. Tylko ceny są jak dla białasów.
„Park Narodowy Cahuita” jest jedynym w Kostaryce, do którego nie płacimy kilkudziesięciodolarowego wstępu. Płaci się co łaska. Średnio 5 dolarów. Park jest niewielki. Nie zgubimy się, są ścieżki, ławeczki.
W odróżnieniu od innych parków, ten można przejść w kilka godzin w japonkach. Będzie to najlepszy wybór, ponieważ kilkakrotnie ściągniemy buty pokonując strumienie i brodząc w falach na plaży. Droga idzie wzdłuż Morza Karaibskiego, a następnie podestami przez błotnisty las. Jeśli wyjdziemy po drugiej stronie, będziemy musieli tam poczekać na autobus, złapać taksówkę lub stopa.
Po plaży, z prędkością światła, zasuwają malutkie kraby. Możemy posiedzieć chwilę i nadać wszystkim imiona. Jednak kąpiele są już zakazane. Przy parku jest rafa i stąd te obostrzenia. Nad nią można pływać tylko z przewodnikiem. W parku zwierzaki będą śmigać nad naszymi głowami. Prócz japonek, dobrze mieć lornetkę. Zobaczymy: małpy, wyjce, leniwce, jaszczurki, najróżniejsze ptaki. Nie należy się spieszyć. Na każdym drzewie ktoś mieszka. Jeśli zatrzymamy się na moment zobaczymy, że wśród liści wisi jakiś leniwy jegomość, śmiga czarna kulka, wcina coś duży chomik. Znalazłam rodzinkę wyjców, ale nie wiem, który to wbił się do nas do hostelu. Nie przyznały się.
Mikroświat też jest piękny. Najróżniejsze gatunki roślin, kwiatów, krzewów są na wyciągnięcie ręki.
Po obejściu całego parku poszłam na obiad. Zasiadłam tuż naprzeciwko Rady Miasta. Bytują sobie na murku, od kogoś wezmą ryż, ktoś im kupi coś do picia. Normalnie jak w Polsce. Żyć nie umierać. Nagle mój wróż poderwał się. Podszedł do mangowca i pogadał sobie z nim, zerwał kilka gałązek i schował do torby. Następnie odszedł od Rady na kilka kroków i ponownie spoczął na murku. Klient restauracji dał mu piwko. No bajka. Pura Vida!
Obeszłam wioskę i poszłam na plażę. Tu wolno pływać, ale ze względu na fale tylko surfing, spacery i jazda konno wydają się rozsądne.
Rzuciłam się na piasek i patrzyłam…