Puerto Viejo de Talamanca: leniwce i czarna plaża (Kostaryka cz. 7 ost.)
Puerto Viejo de Telemanca było ostatnią karaibską wioską na mojej drodze powrotnej do Panamy. Na szczęście, tym razem, dojazd był banalny. Jeden autobus!
Do Puerto Viejo jedzie się po luz, surfing i dziesiątki atrakcji za grube dolary. Spływ rzeką to 100$, wycieczka na plantację kakao za 50$, wizyta na farmie z leczniczymi roślinami „bagatela” 59 dolarów. Koło wioski są też dwa miejsca gdzie ratują dzikie zwierzaki. Jednym z nich jest Jaguar Rescue Center. O tym później.
W Puerto Viejo jest kilka plaż, w tym czarna. Na wszystkich można poskakać na falach i uczyć się surfować. Pływanie tylko dla najsprawniejszych. Tutejsze prądy potrafią porwać stojących po kostki w wodzie gapiów i zabrać kilkadziesiąt metrów wgłąb morza.
Knajp, restauracji, barów jest multum i są na każdy portfel. Można znaleźć wszystko: od biedy po luksus. Pod koniec podróży, kiedy już wiedziałam, że mogę sobie trochę poszaleć jadłam wszystko. Poszłam do drogiej knajpy, kupowałam przekąski coś w dziurze w ścianie i nadal gotowałam sobie „zdrowsze” jedzenie w hostelowych kuchniach.
Doświadczenie nauczyło mnie, że „droga” knajpa nie zawsze oznacza dobre żarcie. Prędzej ufam babeczce na ulicy, co od lat robi swoje jedzonko. Stalowy żołądek jeszcze daje radę. W restauracjach ceny wywindowane do maksimum. 20 dolarów za posiłek z piwem to normalna cena. Kurczak z frytury z ryżem zmieści się w 7 dolarach, z piwem w 10. (W Kostaryce obowiązują colones i za jednego dolara dostaniemy około 600 colones. )
W butikach i na straganach głównie produkty z … Indii. Głowy Buddy, ciuchy, mandale, korale. Wszędzie to samo. Nie ma produktów miejscowych. Panowie, sprzedający indyjskie kolczyki, oferują jeszcze siebie i maryśkę. Zakład szeroko-usługowy. Podobnie, jak w innych miejscowościach nadmorskich, jedyne „miejscowe” produkty to biżuteria robiona przez młode Europejki. W turbanach na głowach i indyjskich ciuchach, siedzą na chodniku i nawlekają koraliki na sznureczki. Na szczęście jest też sporo straganów z jedzeniem i malutki supermarket. Ja głównie zaopatrywałam się w warzywa i owoce u rolników, sprzedających produkty z samochodów i wózków.
Codziennie zaczynałam dzień od plaży, robiłam obchód miasteczka i znowu kończyłam dzień na plaży. Piłam wodę z kokosa i w oparach frytury i marychy patrzyłam jak miejscowi i turyści jeżdżą rowerami, gadają, sprzedają/kupują badziewie, sączą drinki. Dzieci jeżdżą na deskorolkach, a rodzice podziwiają jak ładnie zachodzi słońce.
W Puerto Viejo są dwie plaże na relaks. Pierwsza jest tuż w centrum miasteczka gdzie jakiś nieszczęsny jacht ugrzązł na mieliźnie. A druga to czarna plaża przy starej barce, która pomału obrasta drzewami.
Puerto jest wioską imprez, więc jeśli chcemy ciszy lepiej zamieszkać na obrzeżach. Mój hostel (La Ruka) był rzut japonką od centrum. Świetna atmosfera, przyjaźń między narodami. Totalna mieszanka przedstawicieli ludzkości. Elegancka blogerka z Chin, surferzy, turyści i wolontariusze z ośrodka dla dzikich zwierząt. Czasem w hostelu bywają dzikie leniwce. Niestety jak ja byłam nie wpadły.
Wolontariuszka, którą poznałam na śniadaniu, długo opowiadała o Jaguar Rescue Center. Nie zakładałam, że odwiedzę to miejsce. Miałam sporo obaw czy to oby nie jest ściema. Zdarzają się „ośrodki” gdzie zdrowe, odłowione z przyrody, zwierzaki są przetrzymywane siłą, by dawać kierownictwu dochody. Zapewniała mnie, że tam, naprawdę pod opieką specjalistów i wolontariuszy, zwierzaki po przejściach dochodzą do siebie, by potem wrócić do natury. Sama, już drugi raz pomaga. Niektóre zwierzęta są tak pokiereszowane, że zostaną tu na zawsze. Jednak przeżyją, mimo swojej niepełnosprawności. By zwiedzić centrum musimy zrobić rezerwację, dołączyć do grupy i przygotować napiwek dla wolontariusza. Napiwek jest wskazany, bo młodzi ludzie płacą, by pracować w ośrodku. Dodatkowo, sami opłacają zakwaterowanie i wyżywienie. Praca jaką wykonują wolontariusze różni się. Karmią małpki, pilnują śpiących leniwców, sprzątają, tną gałęzie i oprowadzają turystów. Zabukowałam sobie termin i kolejnego dnia, po śniadaniu, stopem pojechałam pod bramę parku. Byłam na tyle wcześnie, że zdążyłam jeszcze wypić kawę. Cały czas byłam obserwowana przez uroczego pajączka, którego zauważyłam przypadkiem jak już szłam do wejścia.
Chłopak, który oprowadzał moją grupę zasługuje na swój program w National Geographic. Mądry, oczytany, dowcipny. Pokazał nam wszystkich lokatorów ośrodka i prócz faktów naukowych opisywał relację jaką miał z niektórymi zwierzakami.
Wredne kapucynki, te co gangami napadają na przechodniów, potrafią otworzyć zamki i potrafią uczyć inne gatunki różnych umiejętności. Nasz przewodnik spędził z nimi rok w „domku małp”. Szef bandy nie był zbyt zadowolony, że krząta się tam jakaś duża, ubrana małpa. Nic nie wnosi do zespołu, czasem wniesie jakąś gałąź. Całymi dniami gapi się i coś tam pisze. Po roku bezowocnej współpracy, samiec podszedł do niego z patykiem i zaczął pokazywać mu, by, jak inne małpy, grzebał nim w ziemi w poszukiwaniu robaków. Dla tego wolontariusza była to przełomowa i najbardziej wzruszająca chwila w życiu. Został przyjęty do bandy i zobaczył na własne oczy, że kapucynki uczą inne gatunki. I wybrały właśnie jego! Opowiedział nam jeszcze historię o swojej koleżance, której kapucynki zabrały bransoletkę. Po tygodniu sam szef bandy oddał ją do rąk własnych. Kolejne wnioski do wysnucia. Rozpoznawanie twarzy, kojarzenie i wyrzuty sumienia. No i znajomość dekalogu.
Prócz kapucynek, które oglądaliśmy przez szybę w ośrodku były leniwce. Te zawsze przyciągają najwięcej gapiów. Kolejki do zdjęcia, ochy i achy przy każdym ruchu paluszka. Muszę się zgodzić. Są urocze!
Tu też z bliska zobaczyłam dzidziusia wyjca. Nie do pojęcia, że ten maluszek będzie podkładał głos pod smoki w „Grze o tron”.
Sajmiri wiewiórcza to kolejny bystrzak. Po tym jak zmieniono kłódki na szyfrowe, siedziała obok i patrzyła jak wolontariusze wybierają kody. Patrzyła i patrzyła aż nauczyła się kombinacji. A znam kilku homo sapiens, co mają cyferki do wszystkiego na kartce.
Większość zwierzaków, których przedstawiciele są w centrum, jest na wymarciu. Ary w Kostaryce nie istnieją na wolności. Nie ma w dziczy drzew, rodzących ich przysmak jak choćby orzechy. Leniwce i małpy też nie żyją na palmach. Mają swoje drzewa i potrzebują przestrzeni w postaci lasów. Niestety tworzenie plantacji, pod najgorsze i w dodatku niezdrowe ścierwo jakim jest olej palmowy, przyczyniają się do wybicia tych zwierząt.
Centrum nie tylko pomaga zwierzakom, ale jeszcze edukuje tutejszą ludność. Uczą się jakie rośliny i zwierzęta nie mogą żyć bez siebie. Wszystko jest symbiozą. To jednak robota na pokolenia farmerów albo już „mission impossible”. Zwierzaki giną nie tylko przez rolnictwo i wylesienie. Giną też na drogach i słupach elektrycznych. Jaguar Rescue Center próbuje temu zapobiec. Na szczęście rząd Kostaryki jest wiadomy jakim bogactwem jest tutejsza przyroda. Plan stworzenia większej liczby parków narodowych i uczynienia z Kostaryki kraju bez plastiku jest realny.