Bocas del Toro: strajk u króla narkotyków (Panama cz.9 ost.)

Bocas del Toro to ostatnia prowincja w Panamie, którą odwiedziłam. „Buzia Byka” leży na archipelagu i na lądzie stałym. Wyspy są mekką imprezowiczów i …. emerytów, którzy tu kupują hacjendy na resztę życia. Mi przyszło doświadczyć obu emocji. Szaleć i mieć wrażenie, że jest to mój punkt docelowy w życiu. W żadnym innym miejscu w Panamie nie udało mi się tak głęboko zanurzyć w życie mieszkańców. O wszystkim zadecydowała seria przypadków.

Tak naprawdę to niewiele planowałam ten wyjazd. Chciałam na luzie jechać przez oba kraje, zobaczyć zwierzaki i kąpać się w lesie. Panama i Kostaryka to przede wszystkim przyroda, nie zabytki. Mimo tego, jedynkę na Bastimientos- jednej z wysp archipelagu zarezerwowałam jeszcze w Polsce. Wiedziałam, że pod koniec podróży będę zmęczona i jedynka będzie marzeniem. Jednak, ze względu na deszcze, do końca podróży nie wiedziałam czy nie odwołam rezerwacji. Od poznawanych w trasie turystów, którzy uciekli z Bocas wiedziałam, że przez cały lipiec i początek sierpnia lało. Pobyt w taką pogodę byłby bez sensu. Na szczęście deszcze przed moim przyjazdem ustąpiły i zdarzały się już słoneczne dni bez przerwy na ulewę.

Plan na porę relaksu był taki: dotrzeć do miasta Bocas na wyspie Colon i spędzić tam jedną noc, popłynąć na Bastimientos, pobyczyć się kilka dni, opłynąć wyspę z rurką, wrócić do Bocas i dostać się do stolicy i złapać powrotny samolot do Berlina. Najpierw musiałam pojechać do granicy kostarykańsko-panamskiej. Tam z miasteczka Siaxola przejść na stronę panamską i złapać coś do położonego na lądzie stałym Almirante -głównego miasta Bocas del Toro. Stamtąd łódką dotrzeć do Bocas. Ufff.

Przejazd do Siaxola z Puerto Viejo nie sprawia żadnych problemów. Autobusów jest sporo.

Już w autobusie poznaję parę Holendrów, którzy też jadą do Bocas. Lepiej być nie może. Trzymamy się razem. Oni też postanowili oszczędzić pieniądze na prywatnych przewoźnikach. Cena za przejazd busem dla białasów to około 30 dolarów przy 5!, które zapłacimy za transport publiczny. Firmy przewozowe robią tu naprawdę dobre pieniądze na wygodzie turystów.

Do granicy dojechaliśmy jednym autobusem. Potem kilkanaście minut szwendaliśmy się po przejściu granicznym szukając pani od karteczki, pana od stempelka. Potem stopniowo przechodziliśmy z rąk jednego kierowcy autobusu do kolejnego, czasem przejeżdżając tylko kilka minut. I tak po 3 autobusach trafiliśmy na największego fana Lewandowskiego w Panamie. Kilka razy dziennie, chłopak kursuje na rowerze do przystanku autobusów i prowadzi turystów do łódki „wujka”, którą można dotrzeć na wyspę Colon. Przewoźników jest kilku, stąd chęć zdobycia każdego klienta. Pożałowałam, że nie miałam żadnych kart z Robertem dla chłopaka.

Od razu kupiłam bilet w obie strony. Holendrzy zaczęli szeptać i w końcu gdy kupili bilet w jedną stronę wzięli mnie na bok i zdradzili mi tajemnicę. Są lekarzami i przez najbliższe pół roku będą pracować dla organizacji „Floating Doctors”. Będą łodziami odwiedzać mieszkających na pobliskich wyspach ubogich mieszkańców Panamy. Nie mogli tego ujawnić na granicy, ponieważ nie chcieli kontroli papierów i niepotrzebnego postoju. Tak naprawdę to mimo szlachetnej misji mogli nie otrzymać zgody na wjazd, gdyby się wygadali. Milczę jak grób i podziwiam ich poświęcenie.

Mam tylko jeden dzień, by obejść miasteczko i może pojechać na plażę rozgwiazd. W Bocas idę od razu do hostelu Coconut. Gdy wchodzę do środka nikt nie zauważa mojego wejścia. Trwa impreza śniadaniowa. Warunki są dość harcerskie, ale atmosfera wyjątkowa.

Poznaję kilka osób, które jak się okazuje właśnie jadą na plażę rozgwiazd i mają miejsce w samochodzie. Najpierw zajmuję sobie łóżko w pokoju, przebieram się i idę coś zjeść.

Gdy wracam, śniadanie jeszcze trwa. Załatwiam formalności z właścicielką i poznaję się z jej psem-Oso (niedźwiedź). Obydwoje mają dość barwne osobowości. Pani ma uszkodzoną pamięć krótkotrwałą. Muszę się jej przedstawiać i zaczynać rozmowę od nowa, za każdym razem jak znikam jej z pola widzenia. Dodatkowo utrudniłam jej sprawę zmieniając okulary na szkła kontaktowe. Na szczęście jakaś Hiszpanka uratowała mnie i powoli wytłumaczyła pani, że ja w okularach i bez to ta sama Karolina. Oso-pies rasy deskorolkowo-kudłatej, ma uszkodzony ośrodek wrażliwości i czułości. Po prostu, mimo moich pieszczot, ma mnie w dupie. W ogóle nie reaguje na mnie, nie utrzymuje kontaktu wzrokowego, ani nie sygnalizuje świadomości mojej obecności ogonkiem. Zero. Jestem powietrzem.

Gdy wszyscy się zebrali wsiadamy do samochodu. Kieruje Australijczyk-Nathan, który w dwadzieścia minut streszcza mi swoje czterdziestokilkuletnie życie. Wzloty i upadki. Biznesy i porażki. Rozwody i powroty. Rodzice biologiczni i adopcyjni. Dowiaduję się wszystkiego. Już nie mamy tajemnic. Reszta towarzystwa też jest ciekawa i zaczynam żałować, że to nie z nimi spędzę kolejne dni. W drodze do plaży: Playa Estrella mijamy Muzeum Plastiku. Smutny znak czasu.

Do samej plaży samochodem nie dojedziemy. Zatrzymujemy się koło restauracji i stamtąd pokonujemy niewielki dystans pieszo. Droga wiedzie przy plaży i właściwie na każdym kroku mamy urocze zakątki.

Na plażę można też przypłynąć łodzią i przyczynić się do niszczenia rozgwiazd gdy nasz sternik beztrosko zacumuje wpływając łodzią na brzeg. Zwierzaki żyją w płytkiej wodzie. Nie powinny być dotykane, nie mówiąc już nic o miażdżeniu przez łodzie.

Playa Estrella to taki piknik połączony z grillem na działce o szerokości kilku metrów. Stoliki, krzesełka, hamaki i impreza. Kupuję sobie kokosa i robię z nim obchód terenu. Okazuje się, że jest zepsuty. Musuje i jest kwaśny. Składam reklamację. Komisja reklamacyjna w składzie pani sprzedawczyni, mąż i teściowa oceniają moją skargę. Piją, zamykają oczy i cmokają. W końcu jednogłośnie potwierdzają, że kokos nie nadaje się do spożycia. Dostaję nowego. Wypijam go z rodzinką, która mi ochoczo rozłupuje skorupkę, bym mogła wyjeść miąższ. Mniam.

Obchodzę teren. Grill na działce trwa. Panowie relaksują się grając w domino. Dzieciaki kołyszą się w hamakach. Babki przygotowują jedzenie. Ci co nie przywieźli swojego rusztu, mogą kupić przekąski w barach. Piasek jest przyjemny, ale są też łóżka do wynajęcia. Pura Vida!

Ja pływam z rurką. Wreszcie morze bez zabójczych fal. Moja ekipa bawi się frisbee i powoli upija się rumem.


Na szczęście w porę dowiaduję się, że w drodze powrotnej nie będzie dla mnie miejsca w samochodzie. Część osób z hostelu przyjechała tu rano busikiem. Na szczęście mam jeszcze godzinę żeby złapać ostanie połączenie. Busy kursują pomiędzy parkiem w centrum Bocas a plażą. W drodze powrotnej lepiej nie czekać na ostatni bus. Będą tłumy. Busiki są malutkie, ale zawsze mieści się w nich ekran, na którym lecą teledyski.

Wracam do miasteczka i mam czas zobaczyć czy Bocas to rzeczywiście mekka imprezowiczów. W centrum jest mnóstwo knajp. Królują pizze, makarony i burgery. Prócz restauracji jest też sporo biur podróży, oferujących najróżniejsze atrakcje. Tej nocy odpuszczam życie nocne.

Wieczorem całą ekipą zostajemy w hostelu. Przychodzi sporo miejscowych i rozmawiamy o życiu. Nathan sporo pomaga tutejszej społeczności. Razem z innymi wolontariuszami posprzątał park i teraz razem radzą jak otworzyć biznesy aktywizujące miejscową społeczność. Najbardziej zainteresowaną osobą jest facet o twarzy dziecka. Jeszcze wtedy nie wiem kim jest. Przyszedł z pomagierem. Obydwoje słuchają naszych obserwacji. Co by tu nam się przydało. Pralnie, pizzerie, piekarnie. Nathan jest najbardziej doświadczony biznesowo i doradza chłopakom, co mogą otworzyć. Sam myśli o tym by osiąść na Bocas. Po chwili robi się gwarno i w hostelu są już chyba wszyscy mieszkańcy Bocas. Kątem oka widzę, że Oso merda do jakiegoś chłopaka. Moje serce pęka. Idę spać.

Rano, po śniadaniu, idę do centrum i tam łapię łódkę na Bastmientos. Z jednej strony żałuję, że moja znajomość z ekipą Natha się skończyła, a z drugiej cieszę się na spokój i odrobinę prywatności.

Bastimientos to totalnie inna wyspa niż Colon. Zero samochodów i motorów. Chodnik o długości 860 metrów. Przy nim drewniane domki na palach. Często tylko z jednym pomieszczeniem. Czasem w otworach okiennych wiszą tylko zasłonki. Szyb brak. Pranie zdobi obejście. Wokół biegają stada bezdomnych psów. Ujadają i ścigają małe dzieciaki. Na gankach siedzą mamuśki i plotkują. Faceci siedzą w barach albo pracują na przystani. Wożą turystów i miejscowych na główną wyspę. Jest jeszcze jedna ścieżka zawodowa. Dilerka. Grzecznie kłaniam się panom. W pas.

W hotelu rzucam torbę i biorę sobie soczek z ananasa. Chwilę kołyszę się na hamaku. Czeka mnie tu kilka dni totalnego relaksu. Mam mnóstwo czasu na wszystko. Mój hostel jest oazą spokoju. I ma nawet prywatny rezerwat małych żabek.

Dziś już nie przejdę na drugi koniec wyspy, ale idę zobaczyć każdy centrum alejki chodnikowej i znaleźć jakąś restaurację. Przechodzę uliczką dwa razy. Przez porę deszczową większość knajp i przybytków jest zamknięta. Czynne są dwa sklepy, prowadzone przez Chińczyków, posterunek policji i knajpa w porcie. Biorę standardowe danie: ryż, ryba, sałatka i platany. Leci głośna muzyka. Miejscowi siedzą i piją piwo. Oprócz mnie są jeszcze jakieś dwie turystki. Mieszkają po drugiej stronie wyspy gdzie jest podobno jakiś lepszy hotel.

Po moim kolejnym przejściu chodnikiem, zna mnie cała wioska. Nie ma fanfar, nie sypią płatkami róż. Na razie mówimy sobie „Dzień dobry” bez uśmiechu. Nie robię zdjęć, czuję, że to im nie odpowiada. Jestem kilkanaście minut drogi wodną taksówką od Bocas. Tam knajpy, kawiarnie, samochody, dyskoteki. Tu pustki, spokój i pewnie za domkami, za krzakami dzika przyroda. Recepcjonista mówi, że w sezonie jest więcej życia. Teraz nie ma turystów i wszystko pozamykane. Będę miała czas na medytację i kontemplację. Mam nadzieję zobaczyć okolicę z innymi turystami. Myślę sobie, by kolejnego dnia zagadać kilku białasów w porcie i razem popłynąć do parku i na plażę po drugiej stronie wyspy. Jest tam las dziewiczy, kilka siedlisk żółwi, małp i leniwców. A jak się nie uda to zostaje mi hostel i ewentualne kursy do Bocas w celach towarzyskich. Taki miks: medytacja i imprezy. Tymczasem rozgaszczam się w swojej jedynce i grzecznie idę wcześnie spać.

W nocy budzi mnie wrzask i głośna muzyka. Pani recepcjonistka wraz ze swoim chłopakiem postanowili zrobić sobie imprezkę. Sami. Wychodzę z pokoju zobaczyć co się dzieje. Razem ze mną straszy pan z pokoju obok. Hostel próbuje spać i ucisza obsługę. Ewenement! Przeprosiliśmy recepcjonistów, doceniliśmy ich potrzebę zabawy, ale tego tamtego, byłoby fajnie gdyby goście mogli spać. Nie podziałało. Wrzaski, głośna muzyka i rechot w wykonaniu pani były nie do zniesienia. No nie pospałam sobie. Poszłam kolejny raz, jeszcze ze śmiechem na ustach, powiedzieć, że się cieszę że pani korzysta z życia, ale Ci co sponsorują pani zabawę chcą spać. Pani powiedziała, że „ale ale ballldzo jej sioli i siioli i już będzie cicho”. Wytrzymała kilkanaście minut i potem przeniosła imprezę pod drzwi pokojów. Nie mogła chyba trafić do siebie. Dołączył się do niej jej równie głośno szczekający pies.

No to tym razem „żem wybuchła”. Powiedziałam babce, że gadać to będziemy jutro jak będzie trzeźwa. Pogadamy o śmieszności tej sytuacji. Że oto ja-klientka uspokajam obsługę. Ale teraz ma być tu cicho! Pani, przytrzymywana pod pachę przez swojego chłopaka, poszła w zaparte. Nie jest pijana. No i tu się niestety zaśmiałam. Zaproponowałam Pani badanie na policji 200 metrów obok. Bramy piekła się otworzyły. Pani puściły zwieracze oralne. Coś mi tam zarzuciła, że to ja nie chcę się z nią bawić. Coś tam mi jeszcze obiecała, co mi zrobi, dwa razy potykając się o swe bose stópki. Oświeciło mnie! Teraz moje życie jest kompletne, poznałam odpowiedź na moje odwieczne pytania. Myślałam, że po prostu wolę spać i pić z ludźmi, których lubię. Złożyłam chłopakowi kondolencje, że ma dziewczynę debilkę i agresywną pijaczkę. Dodałam mu, że rano czyli za kilka godzin wyprowadzam się. Ma mi oddać kasę za kolejne noce i rozstajemy się w przyjaźni. Pan orzekł, że to niemożliwe. Tu już byłam gotowa iść na bosaka na posterunek. Wiedziałam, że jestem na przegranej. Zostać dłużej nie mogę, bo z tą parą będę miała przerąbane. Jednak kasy nie odpuszczę.

Rozmowę zamknęłam tajemniczym stwierdzeniem „Jutro się panu przedstawię i dowie się pan kim naprawdę jestem.” Dziewczyna się zesrała. Zaczęła krzyczeć po hiszpańsku: „kto to jest?, kto to jest?” Facet zamknął ją w pokoju skąd przez ścianę słyszałam jeszcze jakieś urywane groźby jakie pani składa mi. Na szczęście, dla siebie samej, nie zrozumiałam wszystkiego.

O 8 rano obudziłam pana. Niewiasta spała. W razie oporu miałam gotowe oświadczenie dla policji. Gdyby nie chcieli mnie puścić poszłabym zrobić szopkę na posterunku. A umiem. Moje łzy i mój łamany hiszpański przełamałyby wszystkie lody. Pan chyba sobie pomyślał, ponieważ nawet specjalnie nie dyskutował ze mną. Dostałam kasę i poszłam. W ciszy.

Zaczęłam tylko kombinować czy szukać tu innego hostelu czy wrócić na wyspę Colon. Tam knajp pełno i znam kilka osób w hostelu. Zawsze mogę tu wrócić na trekking i plażę. Zaczepił mnie jakiś facet i coś mi tam mówi żebym szybko jechała razem z uczniami. No to jadę.

Wracam do Bocas, zaczyna padać. Patrzę jak ładnie taksówki wodne stoją w kolejce od przystani do przystani. Myślę sobie, że ci ludzie są bardzo grzeczni. Nie biją się o klienta. Cierpliwie czekają na swoją kolej. Kapitan zawozi nas w inne miejsce i mam kilometr zamiast kilkuset metrów do przejścia do hostelu. Dziwne, ale dzięki temu mam bliżej do piekarni, gdzie jem śniadanie.

W hostelu nikt nie jest zdziwiony moim wejściem. Witają mnie jakbym wróciła ze sklepu. Pani recepcjonistka, ze sklerozą, mówi do mnie po imieniu i ma dla mnie łóżko. Jest dobrze. Oso reaguje na mnie jak na ścianę. Dołączam do śniadania moich znajomych z plaży z rozgwiazdami. Jacyś chłopcy obok przeżywają, że przegapili samolot do stolicy i w związku z tym powrotny do domu też. Nie odzywam się, bo sama kiedyś przez to przeszłam. Współczuję. Obok płacze jakaś dziewczyna. Też nie poleciała. Myślę sobie, że impreza była ostra. Uszłam z życiem.

Wychodzimy na spacer, a tam policja, wojsko i mieszkańcy skandujący hasła na ulicy. Dopiero do nas dochodzi. Jest jakiś strajk. Kierowcy taksówek wodnych zablokowali port. Nikt się nie wydostanie, ani nie dopłynie. A zwłaszcza na stały ląd. Przyjechałam ostatnią taksówką wodną z uczniami do szkoły. To nie była grzeczna kolejka! Zablokowali też drogę na lotnisko. Jeśli goście z hostelu wiedzieliby o tym na czas, to zdążyliby dojść na lotnisko na piechotę. Tymczasem za późno wyjechali i zatrzymała ich blokada.

Próbujemy się dowiedzieć o co chodzi. Gadamy z ludźmi. Dołącza do nas zapłakana dziewczyna.

Postulatów jest sporo. Mieszkańcy domagają się budowy sieci ścieków. Jak jest pora mokra ścieki płyną ulicami, bo częściowa kanalizacja wybija. Potem to wszystko stoi, zarazki roznoszą się, ludzie chorują.

Kolejna sprawa to stan dróg i licencje przewoźników. Ponadto chcą zmienić skład kierownictwa korporacji taksówkowej. Przede wszystkim to chcą być wysłuchani. Chcą, by ktoś z rządu przyjechał do nich i zobaczył jak żyją. Do protestu dołączyło całe miasto. Solidarnie. Wszyscy przeszli w pochodzie i razem skandowali hasła w parku. Tylko Chińczycy dalej prowadzili swoje supermarkety.

Popieram ich postulaty, będę nawet z nimi szła i krzyczała, ale o siebie też się muszę zatroszczyć. Ktoś obok mówi, że ta sytuacja nie zmieni się przez kilka dni. No to jestem w …… nieciekawej sytuacji. Moje szanse na powrót do kraju słabną. Poszłam na wywiad w tłum. Pierwsze pytanie: „Kiedy odblokują prom?” Mamy ekipą jechać razem do stolicy, a samochód jest na wyspie. Twierdzą, że są tak zdesperowani, że na razie nie odblokują. Pytanie drugie: „Czy ktoś zawiezie mnie na stały ląd?” „No dziś złociutka to nie, ale do piątku to może się uspokoi.” Podejrzewam, że późnym wieczorem, albo o świcie tak. Za kilkakrotną sumę. Zaczynam w myślach dziękować pijaczce z Bastimentos. Dzięki niej jestem bliżej lądu. Dzięki niej mam dziś wybór restauracji i normalnych ludzi dookoła. Los zsyła dziwne przypadki.

Idziemy na miasto gadać z ludźmi. Pojawia się facet z twarzą dziecka ze swoim pomagierem. Gadamy. Dziewczyna od samolotu już się uspokoiła i też chce iść w marszu. Po chwili podchodzi do mnie jakiś inny facet i pyta czy wiem z kim właśnie rozmawiałam. No nie wiem kim jest Bejbifejs. Tajemniczy nieznajomy podnieconym głosem oświeca mnie: „To nasz król narkotyków”. No, łał. To mnie zaszczyt spotkał. Czuję się wyróżniona.

Tego dnia prócz chodzenia ulicami i gadania z ludźmi nic już nie robimy. Na nic nie mam wielkiego wpływu, ale nie chcę zmarnować kolejnych dni na chodzeniu po mieście. Gospodyni daje mi cynk o wycieczce łódką na Zapatillę. Inne wyspy są zablokowane, ale tam mogę popłynąć kolejnego dnia. Wracamy do hostelu. Jest komplet gości. Wszyscy turyści, którzy nie zdążyli opuścić wyspy zameldowali się u nas. W ich hostelach jest też komplet. Robi się wesoło. Siedzę do nocy na ganku z Włoszkami. Wyluzowane babeczki, 50 plus vat, rozwalają wszystkich swoim poczuciem humoru. Musiały wymeldować się ze swojego hotelu. W porcie z oczywistych względów nie złapały taksówki na ląd. Mają jeszcze dwa dni, by dostać się do stolicy. Na razie lekiem na stres są cudowne włoskie przekleństwa i używki.

Kolejnego dnia o świcie gospodyni budzi mnie i wysyła na wycieczkę. To był strzał w 10. Po drodze mijamy kilka wysp, zatoczek i punktów obserwacyjnych. Delfiny i rozgwiazdy w wodzie, na drzewach małpy i leniwce. Morze cieplutkie i przeźroczyste.

Plaża na wyspie Zapatilla jest bialutka. Nie ma żadnych zabudowań. Nie ma grilla, wrzasków. Bajka. Cały czas siedzimy w wodzie. Najpierw popływałam z maską. Potem sprawdziłam ile jestem w stanie unosić się na wodzie w pozycji na pająka i w wyprostowanej. Dłuugo. Potem obeszłam wyspę i zrobiłam sobie serię debilnych selfie.

Ci bardziej przewidujący przypływają na wyspę z zapasem drinków. Ze szklaneczką wchodzą do wody w ubraniu żeby się nie spalić i tak mija im dzień. Bajka… A ja taka nieprzygotowana.

Pod wodą niewiele się dzieje. Rafa jest papierkiem lakmusowym ocieplenia klimatu i zatrucia wód. Zanika.

Po całym dniu na wyspach wracam do hostelu. Strajk nadal trwa. Nathan zapłakany. Stracił torbę. Wstał zaraz po naszym wyjeździe i gdy pił kawę na ganku ktoś świsnął mu nerkę z krzesła. Kasa, paszport, karta. Jest źle. Kartę zdążył zablokować, ale paszportu nie wyrobi sobie szybko. Idę coś zjeść i po drodze, los tak chciał, spotykam Waszą Wysokość Króla. Zapala mi się żarówka. Niestety zapominam jak jest „ukraść” po hiszpańsku. Szybko układam w głowie wiadomość okrężną i dukam. „Hej, znasz Natha? Nathan miał torbę, ale pił kawę przed hostelem i teraz nie ma torby. Ktoś ma jego torbę. A w torbie paszport. To problem. Możesz coś z tym zrobić?” Królowi nawet minka się nie uśmiechnęła, słysząc mój przekaz. „Rasta Rubio?” (Blond Rasta). Potwierdzam i teraz ja się śmieję. Zapomniałam, że Nathan dla miejscowych to Rasta Rubio. Zaszczytny tytuł otrzymał po sprzątnięciu parku. Król wyrwał do hostelu, po drodze wykonując kilka telefonów. Ja poszłam jeść. Wróciłam po kolacji do hostelu i co ja patrzę. Nathan z wypiekami na twarzy mówi mi, że jakieś dziecko przyniosło jego torbę. Cuda jakieś? Potakuję i nic mu nie mówię.

Kolejnego dnia Wasza Wysokość Bejbifejs wpada na kawę. Dziękuję mu i pytam gdzie jest ręka zbója. Bejbifejs się cieszy i mówi mi, że jestem fajna i nadaję się do ich bandy. Fajna i obsrana. Pomału zaczynam mieć dosyć takich kolegów. Planuję ewakuację z uśmiechem na ustach. Król mówi, że dziś będą negocjacje z rządem i on też będzie rozmawiał. No łał.

Kolejnego dnia negocjacje trwają, strajk i blokada też. Z Peruwianką z pokoju poszłam szukać innych zakątków na wyspie, ale nic szczególnego nie znalazłyśmy. Wróciłyśmy do hostelu. Rozkręcił się tam kolejny biznes. Dziaranie w półmroku. Śliczna dziewczyna robi sobie strasznie brzydką dziarę Ganeszy na ramieniu. Sama umiem narysować tylko pieska i owieczkę, ale widzę, że ten tatuaż jest krzywy i brzydki. A panna pijana. Tatuażysta pewnie też. Rano będzie bolało ją serce. Posiedziałam na ganku i chciałam sprawdzić co tam w Internecie. Nagle wpadły jakieś samowypasające się dzieci. Dzieciaki bez słów nakładają dłonie na twarz, udając okulary. Zrozumiałam, że tak wołają właściciela frisbee, którym się bawią. Czyli: Nathana. Mówię im, że go nie ma, ale co dziwne frisbee też nie ma. Normalnie mają pozwolenie wypożyczać frisbee i odkładać je na miejsce po zabawie. Pytam dzieciary co się dzieje. Jest kłótnia. Gang siedmiolatków zabrał zabawkę pięciolatkom. Idę skarcić. Pytam gagatki „Który tu gada po polsku?” Cisza. „Który tu gada po angielsku?” Cisza. „To cisza dzieciaki, bo będę mówiła po hiszpańsku, a to nie jest proste!” Zapadła grobowa cisza. Dzieciary z nabożeństwem słuchają mojego kazania. „Wasza grupa bawi się 15 minut, potem wasza. A w ogóle, to czemu nie bawicie się razem?” Mały Chińczyk mówi: „Bo mój tata mi zabrania się z nimi bawić, bo mówią po hiszpańsku i mówią brzydkie słowa!” Chciałabym usłyszeć te brzydkie, brudne słowa z ust pięciolatka. Pytam czy sam słyszy takie słowa? „No nie, ale tata słyszy!” Coś jeszcze do nich wyhablałam, ale zgoda nie nastąpiła. Wróciłam na ganek i Chińczyk wpadał co chwilę patrzeć jak się wskazówka przesuwa. Gdy dostał frisbee, pobawił się minutę i zobaczył, że starszaki skaczą na trampolinie. Oddał frisbee i wbił się na trampolinę ze swoją bandą. Dziecię ogrodnika.

Poszłam z Nathanem i Peruwianką na miasto. Po drodze zachodzę do biura gdzie Pan przekonuje mnie bym kupiła bilet na autobus Almirante Panama. Jest pewny, że kilka taksówek rano popłynie. Kupuję bilet za 27 dolarów. To najdroższy autobus mojej podróży.

Spotykamy Wenezuelkę, która tu zarabia na życie. Uciekła ze swojego kraju i całą pensję przekazuje rodzinie, która została w ojczyźnie. W dzień pracuje w hostelu, wieczorami roznosi ulotki. Reklamuje restauracje, różne wydarzenia i oferty biur podróży. Zaprasza nas na koncert jazzowy. Wstęp jest za darmo i jeszcze dostajemy po jednym drinku. Kapela jest świetna i dobrze się bawimy. Tymczasem Nathan zwariował i zaczął kręcić wszystko swoim telefonem. Muzyków z 2 centymetrów, publiczność z metra, potem wszystkich ze stołu. Zapadłam się pod ziemię.

Obeszliśmy jeszcze pozostałe lokale. Imprezy jak w każdym innym kraju, tylko muzyka czystej krwi łacina.

Na szczęście gdy wróciliśmy właścicielka zdążyła dać mi potwierdzić żebym o świcie płynęła taksówką z innymi turystami na ląd. Negocjacje mogą potrwać, a o 6 rano na pewno będzie taksówka. Nic tu po mnie. Skracam pobyt. Szybko robię sobie rezerwację w Panamie. Ostatnie dwie noce prześpię w super hotelu. Rozpieszczę się. Po nocach w salach wieloosobowych, zasługuję na jedynkę z łazienką. Rano żegnam się z ekipą i płynę. Dopiero w tę stronę zauważam, że prócz hacjend, knajp dla turystów jest tu ogrom biedy. Trzymam kciuki za negocjacje i modernizację wyspy.

Czeka mnie 10 godzinna podróż do stolicy i zostanie mi półtora dnia na ostatnie spacery i wizyty w muzeum i może w restauracji pana, który podwoził mnie autostopem.

W Panamie jestem wieczorem. Nudziłam się w autobusie i tak gorliwie robiłam porządek w telefonie, że wykasowałam sobie mapę z adresem hotelu. Idę na czuja i pamięć. Kręcę się po ulicy i szukam jakiegoś napisu mojego hotelu. W końcu pytam jakiegoś pana o kierunek. Gdy słyszy nazwę mojego hotelu, dziwnie się uśmiecha. Zaczynam podejrzewać, że coś jest nie tak. W końcu widzę napis i strzałkę sugerującą, że jest to wjazd na parking podziemny. Pan mówi mi żebym tam poszła. Nie chcę wchodzić przez parking i skręcam w uliczkę obok. Przecież musi być normalne wejście do budynku. Za rogiem Sodoma i Gomora. Obława policyjna. Kilkunastu mężczyzn leży na ziemi. Mają skute ręce. Kilku jest pod ścianą i są przeszukiwani. Jestem w filmie sensacyjnym. Kilka policjantek zakłada gumowe rękawiczki i zabiera się do oględzin jakiś rzeczy. Przyśpieszam i skręcam za róg. Znowu wejścia nie ma. Wracam i przechodzę nad skutymi rzezimieszkami. Jakaś policjantka karcącym spojrzeniem sugeruje mi żebym tu nie chodziła. Idę na parking i okazuje się, że to właściwe wejście. Budynek jest kasynem… Do kasyna przyjeżdża się samochodem. Przecież nikt nie będzie chodził z kasą po ulicy. Nauczka z tego prosta. Zawsze, rezerwując hotel w internetowej aplikacji, sprawdź wszystkie zdjęcia. Nie tylko pokoju, ale budynku też. Na szczęście pokój jest czysty, nowoczesny i wydaje się bezpieczny. Mam łazienkę, ręczniki, telewizję, aneks kuchenny. Jadę jeszcze taksówką na kolację i idę spać. Kolejnego dnia chodzę po mieście, ale deszcz skutecznie skraca moje spacery. Panama żegna mnie tak jak powitała. Deszczem.

Mimo nieprzyjaznej aury podróż po Panamie i Kostaryce udała się. Spełniłam swoje marzenie o leniwcach. Ponownie udało mi zobaczyć wieloryby i na nowo odkryć obcą i niezrozumiałą dla białego człowieka magię lasu mglistego. Poszalałam na tyrolkach, zajrzałam w oczy humbakom i do norki tarantuli. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo to radzę sprawdzić kroniki policyjne swojej dzielnicy. Na pewno nie są puste. Jeśli nie chodzimy nocą po ulicach i nie pytamy gdzie tu kupić worek koki lub M16 to w Ameryce Środkowej też będzie dobrze.

Nie musi to również być wydatek życia. Przy odrobinie szczęścia kupimy lot do Panamy za mniej niż 2000 złotych w obie strony. Ja spałam w hostelach gdzie łóżko w wieloosobowej sali kosztuje od 9 do 12 dolarów. Kilka nocy spędziłam w jedynce i raz byłam sama w wieloosobowej sali za cenę łóżka. Kto biednemu zabroni?

Towarzystwo w hostelach bywało różne. Od młodzieży w wieku dwadzieścia kilka lat po przebojowych pięćdziesięciolatków, a nawet siedemdziesięciolatków. Było też sporo rodzin z małymi dziećmi. Mieszkańcy hosteli to totalny przekrój charakterów i osobowości. Od księżniczek i gwiazd po dzikie kobiety Tarzana. Od gaduł po milczki. Od chłopców z deską windsurfingową pod pachą, funkcjonujących tylko w świetle słońca, przez zmęczonych życiem bogatych dzieciaków, które cały dzień leżą w hamaku, a noc spędzają w barze. Wybitne przypadki opiszę chyba w poście pt. „Hostel: jak przeżyć i dać żyć innym”.

Transport publiczny jest zawsze tańszy od turystycznych busów. To około 5 dolarów za przejazd Puerto Viejo-Bocas przy 30 dolarach za busik turystyczny. Można też jeździć stopem. Najdroższym biletem był ten kupiony na trasę Almirante-Panama City: 27 dolarów. (W Panamie płacimy amerykańskimi dolarami. Nie ma panamskich banknotów. Są jedynie monety, które mają taką samą wartość jak centy.)

Jeśli miałabym powtórzyć wyjazd to na pewno w porze suchej i tym razem wynajęłabym samochód. Oba kraje są piękne, przyroda cudowna, a ludzie tacy jacy sobie wymarzymy.

Podróż na własną rękę da nam przeżycia jakich zorganizowany wyjazd nigdy nie da. Nie wymaga to odwagi, szczególnego wieku ani płci. Tylko charakter, dystans do świata, otwartość i dystans są potrzebne. Dowiemy się sporo o sobie, ludziach i kraju, który odwiedzamy. Mój budżet jest ograniczony, dlatego też oszczędzam na noclegach, ale nie na przeżyciach. Polecam i życzę to każdemu!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.