Fez i święto piłki na pustyni (Maroko cz. 2)
Fez było kiedyś miastem matematyką, religią, medycyną i filozofią tętniącym. Potem jego świetność i znaczenie malały wraz z rozwojem Marakeszu i przeniesieniem tam większości urzędów. Podczas kolonizacji francuskiej oba miasta straciły na ważności, z racji że Francuzi przenieśli stolicę do Rabatu. Dziś Fez jest głównie ośrodkiem turystycznym. Jest medyna, meczety, medresy i wzgórze, z którego rozpościerają się wspaniałe widoki.
Moim głównym skojarzeniem są garbarnie/farbiarnie Sidi Moussa. Poszłyśmy tam klucząc uliczkami medyny. Nie można nie trafić. To miejsce czuć z daleka. Smród przeogromny. Sterty skór zwierzęcych i dziesiątki ludzi pracujących w ciężkich, toksycznych warunkach. W wielkich kamiennych kadziach mężczyźni moczą skórę, nadając jej najpierw miękkość, potem kolor. To długa i żmudna praca. Młodzi chłopcy dorabiają sobie, wciągając turystów na balkony „wujków”, by mogli zrobić lepsze zdjęcie.
Medyna to serce starego miasta. Tu czas się zatrzymał. Popękane, ceglane mury wymalowane na biało, nierówny bruk, tradycyjnie ubrani mieszkańcy. Wśród nich panowie ubrani w stroje ludowe. Roznoszą wodę lub grają na instrumentach.
Hałas przemykających motorów przypomina nam, że jest XXI wiek. Klekot wózków z towarami, zapach spalin, kadzideł, olejków, mydeł i owoców rzuconych na płachty na ziemi tworzą niepowtarzalny klimat orientalnego bałaganu.
Kolejnym znakiem czasu są koszulki klubów piłkarskich sprzedawanych w malutkich sklepikach z tradycyjnym rzemiosłem. Czasem wśród pamiątek dla turystów wiszą laleczki. Dla tutejszych dzieci pewnie marzenie, dla dorosłego dziecka z świata zachodniego zapowiedź zemsty Chackie.
Wąskie uliczki tworzą nastrój półmroku. Bliska zabudowa daje większe ochłodzenie. Dobrze jest się zgubić w tym kontrolowanym chaosie. Nie brakuje tu niczego. Sklepiki, restauracje, zakłady naprawcze. Tu jemy i spędzamy cały dzień.
Medynę otaczają mury, w których są bramy tj. „bab’y”. Jedną z bram jest Bab Bu-Dżlud. Tu gromadzą się obnośni sprzedawcy i taksówkarze.
Inne zabytki medyny to meczety i medresy. Nam najbardziej spodobała się medresa Bu-Inania. Subtelne miękkie linie wykute w kamieniu, wspaniałe mozaiki, cisza i nastrój sprzyjający kontemplacji.
Naprzeciwko medresy jest niezwykły zegar wodny. Po arabsku Dar al-Magana. Prawdopodobnie zbudowany w XIV wieku. Zegar ma być odrestaurowany, ale myślę, że tajemnica jego mechanizmu pozostanie zagadką. Zegar miał 12 okienek z miedzianymi miseczkami. Za drzwiczkami okienek przejeżdżał wózek. Z jednej strony był przymocowany liną z wolno zwisającym ciężarkiem, a z drugiej z ciężarkiem zatopionym w wodzie. Woda była w zbiorniku, który stopniowo się opróżniał. Co godzinę jedno z drzwiczek otwierało sie, a metalowa kuleczka wpadała na miseczkę. I tak po otwartym okienku można było sprawdzić, która jest godzina.
Wdrapałyśmy się na pobliskie wzgórze, gdzie znajdują się pozostałości grobowców marynidzkich sułtanów z XIII i XV wieku. Groby nie są architektonicznym cudem, ale ciekawe jest, że stoją na ruinach pierwotnego miasta. Ze wzgórza widać gdzie zaczyna się i kończy medyna i jak bardzo od jej powstania rozrósł się Fez.
Na starym mieście poznałyśmy parę z Polski, która już trochę widziała Maroko i najważniejszym wspomnieniem jakie mieli to była pustynia. I to nam pasowało! Byłyśmy niezależne i zmieniłyśmy nasze plany. Zamiast zwiedzać kolejne miasto, kupiłyśmy bilety na nocny autobus do Rissani.
Autobus był w porządku i noc w nim wydawała się możliwa. Wydawała się. Kierowca nie umiał obsługiwać klimatyzacji. A raczej uczył się przez eksperyment na żywej masie ludzkiej. Najpierw grzanie, a potem chłodzenie na maksa. I tak w kółko. Dwie pory roku przeżyte kilkanaście razy w 8 godzin. O świcie byłyśmy nieprzytomne i miałyśmy IQ kamienia polnego. Gdy pan pomagier kierowcy podszedł do nas i oznajmił, że oto czas wysiąść, wyjrzałyśmy za okno i stwierdziłyśmy, że jak na nasz gust możemy jechać dalej. I tak wysiadłyśmy nie wiadomo gdzie.
Przykolegowała się do nas Szwedka, która też chciała zobaczyć pustynię i razem ustaliłyśmy priorytety: odnaleźć kogoś, kto nas zabierze na noc na pustynię i co najważniejsze kogoś kto pokaże nam czym jest cisza, spokój i pustynia. Poszłyśmy coś zjeść i zorientować się, gdzie właściwie jesteśmy. Zanim zaczęłyśmy szukać pojawił się jakiś pan w stroju Berbera, który obiecał, że o 17.00 zawiezie nas do oazy, gdzie spędzimy noc. Zachód i wschód słońca wliczone w cenę. Zawarliśmy wstępną umowę i poszłyśmy do kafejki internetowej nadrobić wszystkie zaległości towarzyskie.
O 17.00 przyjechał pan naganiacz. Tym razem przebrał się za koszykarza NBA. I znowu dość długo jechaliśmy normalnym samochodem, potem jeepem. Widząc tylko kamienną pustynię dookoła z pustym horyzontem wydukałam pytanie: „Daleko jeszcze?” i wtedy Szwedka odparła: „Jestem pewna, że nasz nocleg jest tuż za rogiem”. Taka wymiana ironii nie spodobała się jakiejś Hiszpance wciśniętej w róg auta. Dziewczyna zaczęła coś tam do nas marudzić. Na szczęście jej ograniczony angielski nie pozwolił jej na awanturkę. Za to brak klasy pozwolił jej na obrabianie nam dupy po hiszpańsku ze swoim chłopakiem, a raczej do niego. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do obozowiska. Kilka budynków na kamienistej pustyni otoczonych przez wydmy. W budynku jest hostel i mieszkało tam akurat kilka osób, które cały dzień spędzały na sandboardingu. Mogłyśmy się przepakować, zostawić część rzeczy i zabrać tylko to, co najważniejsze. Przepakowałyśmy się i zrobiłyśmy sobie pamiątkowe zdjęcie na krzesłach. Czysta abstrakcja. Krzesło na pustyni.
Okazało się, że z naszej umowy z naganiaczem pozostało tylko wspomnienie i zamiast w czwórkę wyruszymy w podróż w 14! Prócz nas mrukliwa Hiszpanka, która okazała się Chilijką, jej chłopak, Szwedka i 8 Włochów. Każdy dostał swojego wielbłąda i wyruszyliśmy karawaną do oazy.
I to było jedno z najpiękniejszych przeżyć. Piach, tylko piach, złoto i błękit nieba. I cisza. Pustynia jest magiczna. Po godzinie jazdy dotarliśmy do oazy, która okazała się kilkoma dywanami z zadaszeniem z koców. Opodal kilka palemek, wychudzony kotek i tyle. Nic więcej prócz Whiskasa nie potrzeba.
Może jeszcze lepszego nastroju. My chciałyśmy mistycznego przeżycia. Surowa przyroda, gwiazdy i my. Włosi chcieli zabawy. Akurat ich drużyna zdobyła puchar w mistrzostwach świata w piłce nożnej. To był zacny powód, tylko miejsce nieszczególne. Ja bym wybrała knajpę. A tu, kiedy człowiek pada na ryj i pragnie tylko relaksu, słyszy włoskie przyśpiewki. Wyszłyśmy na sztywniary, ale naprawdę nie miałyśmy ochoty na harce i swawole.
Gdy na stół wjechał ta-dżin i marokańska herbata, Włosi zamiast jeść skupili się na nawracaniu nas na stronę zabawy.
Pozostałyśmy w strefie smutku i powagi. To jeszcze bardziej ich nakręciło. Zjadłyśmy i poszłyśmy na zachód słońca. Pamiętałam, że jak byłam na plaży w Łukęcinie, miałam czasem problemy z szybkim chodzeniem po piaszczystej plaży. Gdzie tam problemy. Wspięcie się na piaszczystą, pustynną górkę to dopiero ubaw po pachy. Człowiek idzie w miejscu. Przypomina to steper na najmniejszych obrotach. Największą radość sprawia moment, gdy już człowiek wejdzie na szczyt wydmy, ale postawi nóżkę w złym miejscu. Wtedy dzieje się magia. Obsuwamy się, obsuwamy i zaczynamy wspinaczkę od nowa. Gdy już w końcu weszłyśmy na wydmę i skierowałyśmy twarz w kierunku zachodzącego słońca, trzeba było przetrzeć oczy z wodospadu potu. Słońce zaszło, a wraz z nim zrobiło się chłodniej i niebieskawo. W oddali szedł Tuareg. Jego niebieska szata romantycznie powiewała. Oczyma wyobraźni widziałyśmy jak obdarowujemy go wiązanką zapalniczek. Widziałyśmy jak on się cieszy i porywa nas do swojego piaskowego pałacu. Tymczasem trzeba było połknąć łzy. Zły Niemiec zabrał zapalniczki na lotnisku. Myślę, że do tej pory wspomina nieudany przemyt dnia. 20 zapalniczek!
Położyłyśmy się na kocach w naszym obozowisku i patrzyłyśmy w niebo. Było tak nisko, że wydawało się, że można dotknąć wszystkie gwiazdy. Magia. Co chwilę jakaś spadająca gwiazda przecinała niebo, dziwne obiekty przemieszczały się nad naszymi głowami, wielbłądy robiły „bul bul”, a Włosi kontynuowali pijackie serenady. I tak pod romantycznym gwiaździstym niebem, zamiast arii miłosnych i szumu wiatru, usłyszałyśmy pieśni o karnych, golach i bramkach.
Mrocząc w półśnie komentowałyśmy swoje sztywniactwo i ich swawole. Leżąc na ziemi i patrząc w gwiazdy miałyśmy jedno marzenie, że zaraz wreszcie się zamkną i padną na piach. Włosi niestrudzenie tańczyli nad nami, odprawiając modły o wskrzeszenie sztywniar. Nie znałyśmy żadnej z ich zaśpiewek i nawet po ewentualnym zastrzyku energii nie mogłyśmy się przyłączyć. I wtedy Ada przez sen zaproponowała, byśmy wstały i odśpiewały „Siała baba mak”. Wizualizowałam sobie to i pewne zaskoczenie Włochów, którzy do końca wierzyliby, że to jest polska pieśń futbolowa. Dostałam ataku śmiechu, co jeszcze bardziej podkręciło humory Włochów. Stwierdzili, że powstałyśmy z zmarłych i oto entuzjastycznie reagujemy na ich taniec. Śpiewali jeszcze głośniej!
Rano nasi przewodnicy wsadzili nas na wielbłądy i przez hostel wróciliśmy do miasteczka przy drodze. Tam wraz z poznanymi przy drodze Katalończykami pojechałyśmy grande taxi do Tenehiru, gdzie dostałam ofertę życia: poślubić nastolatka…