Od Tetuanu do Fezu (Maroko cz.1)
Kiedy w tym roku szkolnym (2018/2019) mój szalony lektorat zaproponował mi, byśmy pojechali, gdzieś hen hen daleko pomyślałam o kilku miejscach, które są dość blisko, a jednocześnie kolorystycznie i kulturowo daleko. Aplikacja do wyszukiwania tanich biletów pokazała Marrakesz i wiedziałam, że to będzie to. Potem były błyskawiczne spotkania z dyrekcją, rodzicami, rozpisanie projektu i pozyskanie sponsorów. Miała być nauka, przygoda i przede wszystkim coś innego niż w Krakowie czy Paryżu. Europa jest pod wieloma względami podobna, a żeby się rozwinąć, poszerzyć horyzonty i naprawdę poznać świat i siebie, trzeba pojechać tam, gdzie jest trochę inaczej. Poza tym, my Europejczycy dziczejemy ze strachu. Boimy się wszystkiego. A najlepszym lekarstwem na strach jest wiedza i doświadczenie. Wspomnienia z 2019 roku będę mieszała z tymi z 2006, kiedy to zjechałam odrobinę Maroka z matką i kumpelą z podstawówki.
Wówczas nie było tanich lotów do Maroka. Były do Hiszpanii. Znalazłyśmy sobie bilety do Sewilli i po dniu zwiedzania pojechałyśmy do Algericias. Tam złapałyśmy prom do Ceuty – europejskiej enklawy w Afryce. Nie interesowała nas w ogóle. Chciałyśmy zwiedzić tylko Maroko i miałyśmy jedyne 21 dni. 3 tygodnie to mało na tak duży kraj, ale wystarczy, by mieć ogólne rozeznanie i odrobinę poznać wiele oblicz tego kraju.
Nasza trasa zmieniała się w trakcie i finalnie wyglądała tak: Tetuan-Szeszewan (Chechaouen) – Al Bahatil – Fez – Erfoud (Sahara) – Tinehir-Warzazat – Ait Benhadu (studia filmowe) – Tarudant – Marakesz-Casablanca – Rabat – Asila (ocean) – Tanger. Te miejsca umożliwiły nam liznąć trochę historii, poczuć zarówno orientalne i bardziej europejskie klimaty, odnaleźć źródła inspiracji artystów z lat 60, spędzić noc na Saharze, zobaczyć gdzie kręcono hollywoodzkie produkcje, ukraść kubek z planu Gladiatora, wypić morze miętowej herbaty z miejscowymi i wykąpać się w oceanie. Po tej podróży wiedziałyśmy, że Maroko północne i południowe to dwa inne światy, a wschód dzieli od kurortów nadmorskich nie tylko pustynia i góry Atlas, a przepaść.
W 2019 roku podróżowanie po Maroku to bułka z masłem. Bogaty wybór środków transportu, ale też większa ich kontrola. W 2006 roku podróż po Maroku nie miała żadnych ograniczeń. Między miastami kursowały autobusy bez klimatyzacji, busiki i taksówki marki mercedes. Po miastach głównie fiaty UNO. Te pierwsze miały pojemność nieograniczoną. Wchodziło tyle osób ile się da. Na siedzeniu koło kierowcy sprawni Marokańczycy mieścili się w trójkę. Siedzenie z tyłu było wygodne do momentu, gdy dzieliło się je z dwoma osobami. Często był bity rekord pojemności i przy pięciu osobach na jednym siedzeniu, wychodziło się mokrym na boczkach. Nie był to tylko pot osobisty. Dziś są regulacje. Ile miejsc tyle osób. Nuda!
Co nas bardzo zaskoczyło w 2006 roku, to mała liczba taksówek. Wówczas byłyśmy świeżo po podróży po Bliskim Wschodzie, gdzie tłumy taksówkarzy zabijały się o nas. Tu na odwrót. Taksówkarze robili kastingi i przebierali w stojących przy drodze pasażerach. Szanse miałyśmy zerowe. Nawet jak kierowca skierował swą twarz w naszym kierunku, niewiele rozumiał z naszych ust. Zamiast uroczych nazw arabskich dzielnic z naszych ust dobiegał sepleniący bełkot. Pan machał ręką, pewnie rzucając pod nosem „debilki” i pytał bardziej rozgarniętych językowo dokąd chcą jechać.
Hostele były wszędzie, ale zwykle przepełnione. Nie były to czasy aplikacji. Trzeba było tylko rzucić tobołki na krawężniku w medinie, jedna pilnowała dobytku, a pozostałe kursowały od hostelu do hostelu w poszukiwaniu zacnego pokoju.
W 2006 roku nasze babuszkofony umożliwiały powalenie napastnika na ziemię lub zrobienie rozmazanego zdjęcia. Internet był tylko w kafejkach internetowych. Tam złaziły się wszystkie białasy i żądni gry w pasjansa miejscowi. No i my, by napisać maile do domu.
Przez całą podróż po Marku poruszałyśmy się tylko transportem publicznym, taksówkami i stopem. I tak, jednym z najbardziej pojemnych mercedesów świata dojechałyśmy z Ceuty do Tetuan. Pan kierowca zamontował sobie koguta i straszył wszystkich przechodniów i osiołki przydrożne przeraźliwą syreną.
Wszyscy wiedzieli z kilku kilometrów, że nadciągamy. Czułyśmy się wyróżnione. 50 minut w jazgotliwej saunie. Ada miała za towarzyszkę babcię na amfie. 50 minut ostrego, nieskrępowanego, szalonego gadania do swojego męża. Przez ucho Ady.
Obecny Tetuan został zbudowany przez uciekających przed chrześcijańską rekonkwistą z Hiszpanii żydów i muzułmanów. Okazał się dobrym początkiem podróży. To pięknie położone miasteczko. Góry Rif otulają je ze wszystkich stron. W lecie są naturalną zaporą przed gorącym powietrzem. To było jedyne miasto w głębi lądu, gdzie miałyśmy krótki odpoczynek od przeraźliwych upałów.
Niewiele jest tu do oglądania, ale na jedną noc w sam raz. Można zobaczyć Pałac Królewski i przy odrobinie szczęścia może i samego króla.
Są kafejki, gdzie modnie ubrani panowie spożywają espresso. Jest suk (targ) gdzie bardziej konserwatywnie ubrani mieszkańcy w dżalabijach robią zakupy. Tam jemy pyszne śniadanko: chlebek, soczewicę, oliwki i pijemy wyżerającą zarazki colę. Uliczkami medyny przemykają panowie w tradycyjnych kapeluszach. Chętnie pozują do zdjęć. Czasem sprzedają herbatę lub wodę różaną. Najczęściej są po prostu cepelią na nogach, która proponuje tylko zdjęcie.
Z Tetuanu pojechałyśmy do Szeszewan (Chechaouen) i zostałyśmy zauroczone. Przepiękne błękitne miasteczko. Malutkie domeczki, kręte uliczki i klimat jak z bajki. Trzeba było tutaj zostać na kilka dni. Szeszewan jest też stolicą maryśki i kifu – marokańskiego haszyszu. Maroko było kiedyś celem mistycznych podróży artystów takich jak Hendriksa, Rolling Stonsów oraz wielu pisarzy. Nastrój bohemy pozostał. Szeszewan nadal jest mekką hipisów i artystów. Wszędzie unosi się zapach kifu, a wraz z nim możliwość spędzenia kilku lat w marokańskiej celi. Nauka arabskiej grypserki zagwarantowana.
Po Szeszewanie pojechałyśmy do Fezu. W autobusie byłyśmy świadkami jak krótki lont mają tutejsze kobiety. Najpierw były dwa słowa, a potem nienachalne tarasowanie przejścia w nagrzanym do 100 stopni autobusie. Po chwili krewkie babcie z różnych grup etnicznych stoczyły krótką ustną potyczkę. Potem przyszły rękoczyny, szarpanie za chustki i strzały ze śliny. Berberyjka z tatuażem na twarzy, nie miała za dużo do wyplucia. Druga pani miała bogate złoża flegmy. My zrobiłyśmy krótki kurs z wygibasów. Musiałyśmy przewidywać moment i trajektorię strzału. Berberyjka rzuciła klątwę po 7 pokolenie i wyszła. Uradowany młodzian koło nas nagrał całość na swój wypasiony telefonik i komentował, że tu tak naprawdę nie chodzi o nic. Czysty sparing.
Autobus miał jechać 3 i pół godziny, a rozkosz wydłużyła się do 5. Pan kierowca i jego banda pomagierów zagadywali wszystkich dziwnych ludzi, stojących przy drodze. Próbowali też manipulować przy drzwiach podczas jazdy. Wpychali w zawiasy śrubokręt i dziwili się, że drzwi nie ulegają samonaprawieniu przy prędkości 100 na godzinę. Po takiej podróży kolejny dzień zamiast w mieście postanowiłyśmy spędzić na wsi. Fez zostawiłyśmy sobie na kolejny dzień.
Na dworcu zaskoczyła nas rzeczywistość. Tym razem nie było cywilizowanej kolejki do busika, a wyścigi. Podjechał autobus, wstępnie dogadałyśmy się, że jedzie w kierunku Sefrou i dostałyśmy sygnał: „Start!” Ruszyłyśmy z tłumem do busa. Kto ostatni ten nie wsiada. Masa ludzka wypełniła pojazd i w drogę. Taki tłok uniemożliwił śpiewakom koranicznym zaszczycenia nas swoim recitalem. Normalnie co godzinę wsiadał do busa jakiś nieborak, który lekko beczącym głosem niósł słowo boże. Tym razem chłopak próbował wsadzić głowę w masę, ale nic z tego. Efekt był taki, że niektórzy uwierzyli, że to śpiewa łokieć sąsiada i zaczęli tam wsadzać pieniążka.
W Sefrou sprasowane przez życie i transport wysiadłyśmy w poszukiwaniu wodospadów. I tak sobie szłyśmy, gdy nagle z krzaków wyszedł młodzian i powiedział nam, że oto mamy ogromne szczęście, bo mamy przed sobą człowieka sławnego na cały świat. Na dowód otworzył nasz przewodnik i pokazał, że tam widnieje jego imię. Pan Muhamed Ch. z Al-Bahatil. Przewodnik papierowy poleca, ludzie szukają miesiącami, a my mamy od razu. Oto on. Zbawca i celebryta. I teraz za małego pieniążka nas zaprowadzi do wodospadów i pokaże wioskę. Moje szczątkowe IQ wysłało do języka wiadomość: „Pokaż dowód, bo na mój rozum, to Ty za młody jesteś”. Pan obrzucił mnie stekiem wyzwisk. Dowiedziałam się, że mam paranoję. Co więcej, jest wojna z Żydami i zostaniemy utłuczone. I se poszedł. Tyle nam pokazał. Rozczarowane, ale dumne ze swej asertywności wykąpałyśmy się w ciuchach w wodospadzie. Było 40 stopni, więc po minucie byłyśmy znowu suche.
W Al-Bahatil nawet nie liczyłyśmy na spotkanie osławionego przewodnika. A tu tymczasem wszyscy są nim. Nie Jezusem czy Napoleonem, ale panem Muhamedem Ch. Na targu każdy jest sławnym przewodnikiem.
Przy kolejnym panu, to ja przedstawiłam się jako pan Muhamed. Pech chciał, że on też tak chciał i miał na imię. Pan tak się zdenerwował, że mu nie wierzymy, że zaciągnął nas do swego domu. Musiałyśmy mu przerwać jaranie kifu, bo po chwili zaczął się tak śmiać, że nikt tej karuzeli śmiechu nie mógł zatrzymać. Pan Muhamed nauczył nas też przyśpiewki: „One two three sing with Muhamed”. Zrobiłyśmy mu krzywdę i zaśpiewałyśmy. Ostrzegł nas, że jego żona o swojskiej ksywce Rambo pewnie czeka na nas. Śpiewałyśmy jeszcze głośniej.
Dom okazał się kilkoma pomieszczeniami wydrążonymi w skałach. Sporo tutejszych domów właśnie tak wygląda. Domki w jaskiniach. Cudowne ochłodzenie! W środku prócz tradycyjnych siedzisk marokańskich, zwyczajne meble, ale ze sprzętem RTV i DVD o jakim wówczas mogłam tylko pomarzyć. Pan Muhamed pokazał nam liczne zdjęcia, artykuły i podziękowania jakie otrzymał od turystów z całego świata. Wypiliśmy herbatkę, pogadaliśmy o zazdrośnikach podających się za niego i pośmieszkowaliśmy z niewidzialnej żony – pani Rambo.
Pan Muhamed kazał nam zapamiętać. Tu jest jeden dentysta, jeden sprzedawca, jeden Muhamed i …. dokończyłyśmy: „jedna Rambo”. Pan „jedyny przewodnik w Al-Bahatil” zaaprobował naszą puentę i przyjaźń marokańsko-polska została nawiązana na wieki. Takie spotkania to lubimy. Zaczyna się prawdziwa przygoda!