Asila i Tanger: relaks i dekadencja (Maroko cz. 6)

Asila to urocza wioseczka nad Oceanem Atlantyckim. Jej historia sięga czasów rzymskich, ale swój obecny charakter zawdzięcza Portugalczykom. Białe domki medyny wyglądają jak europejskie miasteczko z południa Europy. Asila co roku przyciąga artystów, którzy tu mają swój festiwal sztuki. Jak nie ma festiwalu, przyjeżdżają tu tłumy turystów ze wszystkich stron świata. W sezonie może być jeszcze bardziej tłoczno i mogą być problemy z noclegiem. I nas to spotkało. Dawno nie nachodziłyśmy się tyle, żeby znaleźć cokolwiek. W 2006 roku hoteli było mało, kwatery istniały, ale w większości były zajęte. A jak znalazłyśmy jakieś wolne, to miały drobny mankament: syf. W pewnym momencie zaczepił nas jakiś szemrany typ, który mianował się naszym opiekunem i zaprowadził nas do swojej kwatery. Miała jeden minus. Łóżka-siedziska szerokości 50 cm, zamontowane wokół pokoju, niczym niekończący się ławo-narożnik. Powiedziałam panu, że lubię jak łóżko ma chociaż 90 cm szerokości. Ten, szczerze oburzony moim wygodnictwem, rzekł, że ma tu tłumy gości i wszystkim siedzisko-łóżko się podoba. Jestem pierwsza, która ma jakieś fochy. Przełknęłam tę żabę. Hitem dnia był pokój, który na pozór wydawał się idealny. Kilka łóżek, dużo rzeczy osobistych, półmrok. Pokój dostaje nasze pierwsze „O tak!” Nagle w ciemności, w kącie, rusza się duże zawiniątko. To żyje i jest człowiekiem. Starszą Panią. Pytamy: „kto to?” „To moja mama, nie będzie Wam przeszkadzała, ona ma tu swoje łóżko!” I wtedy pani mama odchrząknęła sporą charę i ją gdzieś wydaliła. Jakoś się nie skusiłyśmy. Po godzinie łażenia, w końcu udało nam się znaleźć normalne lokum z łazienką u bardzo sympatycznych chłopaków.

Poszłyśmy po Baśkę, która, jak się okazało, uprzejmie zbierała wizytówki męskich dziewek, które ochoczo ją zaczepiały. Cóż, nic dziwnego, Maroko jest mekką dla spragnionych seksu Europejek. Jest klient, są wykonawcy. Rzuciłyśmy bambetle i poszłyśmy na miasto coś zjeść. Większość restauracji otwiera się nocą. Te, czynne w dzień, były dość osobliwe. Człowiek staje się tam niewidzialny. Siadamy, kelner patrzy na nas i nic. W końcu podchodzi. Nie udaje nam się dogadać, ale w końcu znajdujemy słowa klucze: harrira (zupa), pizza. Po tylu dniach jedzenia tadżina, tylko to chciałyśmy jeść. W oczekiwaniu na żarcie zabawiali nas obnośni handlarze. Pierwszy próbował nas przekonać, że akcesoria samochodowe to właściwy suwenir z Maroka. Kolejny próbował sprzedać maskotki. Też się nie skusiłyśmy. Po kilkudziesięciodniowym zmęczeniu nie miałyśmy litości i zrozumienia. Niestety podeszło do nas dziecko, które z odległości kilku centymetrów zaczęło patrzeć nam w talerz. Kupiłybyśmy mu jedzenie, ale kelner chciał inaczej. Przegonił nieboraka ścierą.

Jak człowiek wstanie o świcie, to Asila daje wytchnienie, nastrój i spokój. Jest klimatyczna i śliczna. Potem wychodzą tłumy i czar pryska. Ma jednak inny atut: duży wybór plaż. Można znaleźć i piaszczyste i kamieniste. Wreszcie mogłyśmy odpocząć. Zostałyśmy na dwie noce.

Po dwóch dniach pojechałyśmy do Tangeru. To było ostatnie marokańskie miasto na naszej trasie i Allah chciał, że lokum w Tangerze nigdy nie zapomnimy. Trafiłyśmy na pokój z piekła rodem. Trzy noce wyjęte z życiorysu i znaczne utrwalenie wszystkich możliwych wersetów z Koranu. Nasze okno wychodziło prosto na minaret i było na jednej wysokości z salką, z której o wspaniałej nocnej porze 3.15-4.30 i jeszcze 4 razy w ciągu dnia, muezin, o głosie becząco-ochrypłym, wykrzykiwał swoje wezwanie do modlitwy. Pan miał zamiłowanie do obcasów albo zelówki ze stali. Każdy krok wbijał się nam w głowę i szykował na kolejną dawkę śpiewów. Muezzin miał też chyba dość zawalone gardło, które czyścił, charkając dyskretnie. Zapominał jednak o jednym. W minarecie był mikrofon, a głośniki niosły dźwięk na całe miasto i jeden prosto w nasze uszy. W pewnym momencie, chciałyśmy, przez okienko, podać mu landrynki albo kawę. Pochwalić, że już spełnił swój obowiązek, ale niech już idzie, już minęło 45 minut śpiewów i jesteśmy gotowe przejść na islam, ale błagamy już spać, już nyny. Nic z tego. Koniec pieśni, stukanie obcasami, charknięcie i dalej lecą kolejne sury.

Rano, lekko majacząc ze zmęczenia, poszłyśmy zwiedzać. Tanger to miasto na granicy. Trochę Europy, trochę Orientu. Istnieje od czasów starożytnych. Najpierw był w posiadaniu Berberów, potem Fenicjan i Rzymian, a po upadku Cesarstwa Rzymskiego przeszedł do rąk Wandalów, sto lat później Bizancjum i w końcu Arabów, którzy tu założyli główny port, służący do wypraw na Półwysep Iberyjski. Po wyparciu muzułmanów z Półwyspu i kolonizacji Afryki Północnej, Tanger zaczął funkcjonować jako miasto na granicy dwóch światów. Między Orientem i Okcydentem. Od tego czasu swoje administracje mieli tu Portugalczycy, Hiszpanie, Brytyjczycy i Francuzi. Dziś pozostałości tych kultur i arabskiej widać na każdym kroku. Są kasby, medyna i suk. Jest sporo kamienic, które gdyby nie ich zaniedbanie, spokojnie mogłyby udawać paryskie. Zachowały się francuskie kawiarnie, gdzie spiskowano podczas II Wojny Światowej. Jest kościół anglikański Świętego Andrzeja, który architektonicznie jest skrzyżowaniem między meczetem a kościołem. Po świątyni oprowadził nas pan Mustafa. Jak twierdził, był jedyną osobą w Maroku, dzwoniąca dzwonkiem podczas mszy.

W Tangerze osiedli i tworzyli pisarze i muzycy z Ameryki i Europy. Wzięłyśmy taksówkę. Powiedziałyśmy kierowcy dokąd ma nas zawieść i o dziwo trafił wszędzie. Pochwalił się nam, że był na Jasnej Górze i że Polska to „good country”. Zaczęłyśmy od TangerInn. William Burroughs napisał tu „Nagi Lunch”. Budynek obecnie funkcjonuje jako bar i hostel. W dzień trzeba cierpliwie dzwonić dzwonkiem, by obudzić obsługę i zostać wpuszczonym na małe zwiedzanie.

Inni beatnicy jak: Allen Ginsberg czy Jack Kerouac również ulegli czarowi tego miasta i godzinami wysiadywali w Cafe de Paris, gdzie kilkanaście lat wstecz, spiskowano przeciwko hitlerowcom. Pisarzy przyciągała tu jednak inna wersja wolności. Ogólnie dostępne narkotyki, alkohol, prostytutki z różnych stron tęczy i nastrój dekadencji. Dziś po tej atmosferze zostały tylko wspomnienia i zapiski w przewodnikach. Trafiamy do restauracji Cafe Hafa, gdzie zamiast kifu i alkoholu można zamówić herbatę i colę. W przypadku naszego niedospania i lekkiego zatrucia pokarmowego – idealnie. Dziewczyny mogły odważnie przechodzić swoje biegunki. Ja żyłam w strachu. Miałam jeszcze kaszel.

Nasze pośladki spoczęły na krześle Tennessiego Williamsa i sączyłyśmy płyny. Koło nas plecakowicze, miejscowi i dzieci-przewiędłe-kwiaty. Ci ostatni przyjechali zapewne wspominać swoją hippisowską młodość.

Kolejnego dnia, po kolejnej cudnej nocy z przebojami the best of muezzin i rozwijającym się zatruciem pokarmowym zajrzałyśmy do knajpy Detroit, ulubionej przez Rolling Stonsów. Tu czerpali inspirację i nagrywali. Po libacji i DNA chłopaków nie było śladu, ale zaspokoiłyśmy ciekawość.

Stwierdziłyśmy, że lepiej będzie na chwilę opuścić miasto i pojechać do Grot Herkulesa. Idąc przez miasto, w poszukiwaniu taksówki, znalazłyśmy figowca, który zapewne pamięta jeszcze kolonizację.

Potem z taksówkarzem wynegocjowałyśmy przyzwoitą cenę w jedną stronę i w drogę.

Groty Herkulesa są atrakcją archeologiczną, ponieważ są w połowie wytworem naturalnym, a w połowie ludzkim. Leżą zaledwie 14 kilometrów od Tangeru i każdy kierowca zna do nich drogę. Grota ma kilka rysunków naskalnych i dwa wejścia. Dobrze jest się w niej odrobinę pokręcić, by zobaczyć, że to, wychodzące na ocean z kształtu przypomina Afrykę. Podobno grota była najpierw drążona przez Berberów, którzy stąd pozyskiwali kamień do młynów. Otwór w kształcie Afryki podobno został celowo wykuty przez Fenicjan. Swoją nazwę, grota zawdzięcza rzymskiej legendzie o Herkulesie, który miał tu spędzić noc przed wykonaniem 11 pracy.

Zwiedziłyśmy grotę, pochodziłyśmy po plaży, posiedziałyśmy w knajpce przy brzegu i trzeba było wracać. Okazało się jednak, że żadnych taksówek ani karet dla księżniczek przy drodze nie było. Postałyśmy chwilę i zatrzymał się pan, który pozwolił nam wsiąść na pakę. I tak z klasą, przy dźwięku klaksonów i oklasków mieszkańców, wjechałyśmy do miasta.

Lepszego pożegnania z Marokiem nie mogłyśmy mieć. Jeszcze tej nocy, o 3, zawołał muezzin. Tym razem nie gniewałyśmy się, bo musiałyśmy jechać na prom do Hiszpanii.

Nasza przygoda po Maroku dobiegła końca.

P.S. W kolejnym wpisie napiszę jeszcze o wypadzie z Marakeszu do Imlil i Essaouiry z moim lektoratem. I w ten sposób zamknę wszystkie marokańskie opowieści.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.