Titicaca: szaro, buro, kolorowo (Peru cz. 6)
Podróży do Puno, nocnym autobusem, nigdy nie zapomnimy. Tej nocy, soroche nie pozwoliło Basi zadbać o swoją torbę. A miała w niej majątek życia. Kupę siana, aparat, leki i wiarę w ludzi. Zostawiona bez opieki torba w autobusie w Peru gwarantuje szybkie odnalezienie nowego właściciela. I znalazła. Żałujemy jednak, że mając wewnątrz dane właścicielki, „znalazca” nie przysłał kartki z pozdrowieniami z Bali.
W takiej sytuacji zbawienne okazało się to, że jesteśmy we czwórkę. Dziewczyny pożyczyły kasę i jakoś mogłyśmy przetrwać resztę podróży. To był jedyny smutny aspekt tej wyprawy. A nauczka: „nie spuszczaj gardy, trzymaj oko i rękę na swoim dobytku” bezcenna. Ale co tam, jak mówi klasyk: „torbę zabrał, wspomnień nie”.
Ogólnie całonocna przeprawa autobusem była dość męcząca. Kierowca za nic miał pasażerów. Cała szoferka była oddzielona od reszty autobusu ścianką z pleksi. Dodatkowo zasłonięto cały przód kotarą. Nie można było patrzeć przed siebie na drogę. Jadąc całą noc, czasem człowiek chciałby pospać. Nic z tego. Szofer, co chwilę wpuszczał muzykantów, by umilali nam podróż. Gdy już sobie pograli na fletach, gitarach i tamburynach to, mimo ich próśb, nie chciał ich wypuścić. Biedni chłopcy pukali w szybkę, coś tam mówili i nic. Autobus mknął dalej. Gdy przez uchyloną kotarkę, za szybką, zobaczyłam pomocnika szofera, pomachałam do niego. Ten zamiast się zainteresować, czego biała dupa chce, zasunął kotarkę do końca. I tak zabraliśmy biednych muzyków w przymusową kilkudziesięciokilometrową podróż.
Najpierw dojechałyśmy do Puno. Nastąpiły czynności żałobne, rozpacz po utracie kupy siana nie miała końca. Próbowałyśmy jeszcze z policją dojść do tego, który pasażer pożyczył sobie naszą torbę, ale nic z tego. Monika przyszła z odpowiednim psychologicznym i translatorskim wsparciem. Na posterunku policji, pan oficer cierpiał na krótkowzroczność i rozmawiał ze mną patrząc mi w źrenicę z centymetra. Morał krótki: „torba zostawiona na moment bez opieki zmienia właściciela”.
W hotelu w Puno opadłyśmy z sił i nie miałyśmy ochoty zwiedzać czegokolwiek, a tym bardziej kolejnego kościoła. Akurat trwało święto Matki Boskiej Gromniczej. Uroczystość zabrała kilka godzin: przygotowanie barwnych dywanów, procesja, sypanie płatków kwiatów i sprzątanie. Załapałyśmy się na ostatni etap.
W Puno interesowało nas tylko jezioro Titicaca.
To najwyżej położone jezioro żeglowne na świcie. Jesteśmy na wysokości 3812 m n.p.m., a nasze IQ zdecydowanie nie. Oddycha się już lżej nić w Colca, ale rozum nadal nie ten.
Jezioro tak naprawdę składa się z dwóch zbiorników i jest dość spore. Ma około 190 kilometrów długości i nawet do 80 kilometrów szerokości. Należy do Peru i Boliwii. Na Titicaca jest kilka naturalnych wysp. Wszyscy turyści odwiedzają Wyspę Słońca. Według legendy, to tu urodził się inkaski bóg Wirakocza oraz samo słońce. Boliwijscy Indianie czczą to miejsce i dlatego planujemy odwiedzić tę wyspę razem z nimi jak będziemy w Boliwii. Może będzie ciekawiej.
Co ciekawe, na Titicaca jest też kilkadziesiąt sztucznych pływających wysepek, które chcemy zobaczyć. Wysepki nazywają się Uros i w porcie znajdziemy sporo przewoźników, specjalizujących się w pokazywaniu życia na takich platformach. Negocjacje cenowe zabrały nam trochę czasu. Panuje zgiełk, jednocześnie kilku panów walczy o naszą czwórkę. Każdy ma lekko inną ofertę. Trzeba ostrożnie wybierać i porównać ceny.
Tego dnia było lekko pochmurno i kolor wody przypominał raczej polskie jeziora jesienią. Wokół jeziora głównie mieszka rdzenna ludność, dla której zbiornik jest źródłem pokarmu i zarobku. Niestety powstają też olbrzymie hotelowce, należące głównie do zagranicznych koncernów. Tak jak w innych krajach świata, bogaci operatorzy stawiają bloczyska dla turystów. Miejscowi, owszem, znajdą w nich pracę, ale za minimalną stawkę. Nic poza tym. Co najgorsze, krajobraz i przyroda zostaną zrujnowane na zawsze.
Na pierwszą pływającą wyspę płyniemy trzcinową łodzią o wyglądzie jakiegoś zwierzaka. Jest miło, nie buja i czuć przyjemną bryzę.
Mijamy rybaków i kąpiące się dzieciaki. One są tu na pewno prawdziwe. Uros poznamy po grubości. Od naturalnej wyspy różni się tym, że po prostu jest równą platformą. Na każdej wyspie jest kilka domków z trzciny, wieżyczka widokowa, czasem sklepik dla turystów i nawet jedna szkoła!
Cumujemy i od razu wita nas przewodnik. Snuje swoje opowieści i daje nam naprawdę fajny wykład o życiu na Uros. Dostajemy po smażonej rybce i po pałce trzciny do jedzenia. Smakuje jak banan! Pan tłumaczy nam technologię budowy wyspy. Jest zrobiona z bloków ziemi i trzciny. Bloki są ze sobą powiązane, a wyspa zacumowana do podłoża. Wydaje się takie proste!
Kobiety, sprzedające swoje rękodzieło na Uros są ubrane w piękne, kolorowe stroje. W ogóle Peruwianki są niezwykle pięknymi kobietami, o wydatnych ustach, śniadej cerze i z cudnymi, grubymi, czarnymi włosami. Panowie nie mają nic z macho. Raczej wycofani, zgaszeni i nienachalni. Kilka babeczek siedzi koło domu z panelami słonecznymi na dachu i sprzedaje swoje obrusy.
Dziewczyny mają tak grube warkocze, że jeden z nich spokojnie jest grubości wszystkich naszych włosów. Koniecznie chcę wiedzieć czym je odżywiają.
Dziś Titicaca grozi katastrofa ekologiczna. Ścieki z miast, nawozy, zaburzenie ekosystemu poprzez wprowadzenie obcych gatunków ryb, to wszystko niszczy jezioro. Niestety tutejsza ludność żyje głównie z turystki, więc lepiej nie będzie. Sama się do tego przyczyniłam.