Karnawał: płód lamy w konfetti (Boliwia cz. 1)
Posłuchałyśmy rad Belgijki i pojechałyśmy do Boliwii. Była blisko i nie trzeba było się zastanawiać jak tam dotrzeć. Autobusów do granicy dostatek. Ponadto, kradzież uszczupliła nam fundusze i wyboru wielkiego nie było.
Granica peruwiańsko-boliwijska to osobne przeżycie. Latynoski rozgardiasz. W deszczu biegamy od budki do budki, w tę i we w tę. Zaczyna nam się to podobać.
Wsiadamy do autobusu z Jezusem namalowanym na karoserii i pierwszym miasteczkiem, do którego dojeżdżamy jest Copacabana.
Leży na brzegu jeziora Tititaca i znajduje się w nim ważna dla katolików szesnastowieczna bazylika: Basílica de la Virgen de la Candelaria de Copacabana. Można śmiało powiedzieć, że Copacabana jest dla Boliwijczyków niczym Częstochowa dla Polaków, a tutejsza statuetka Matki Boskiej jest czczona i adorowana. Trwa akurat msza.
Matka Boska z Copacabany jest patronką Boliwii, ale każdy może poprosić ją o cokolwiek. Rolnicy modlą się o plony, rybacy o połów, a pary w specjalnej krypcie o potomstwo.
Przed bazyliką odbywa się akurat święcenie samochodów. Ksiądz niczym czarownik macza kwiat w wodzie święconej i kropi silnik i wnętrze pojazdów. Mieszkańcy są ubrani w odświętne ludowe stroje. Jest jednak jeszcze inny powód do zabawy. Zaczyna się karnawał! Nasze przyszłe utrapienie.
Płyniemy na Wyspę Słońca zobaczyć jak Titicaca wygląda ze strony Boliwijskiej. Wyszło słońce i światło całkowicie zmieniło kolor otoczenia i wody. Teraz jezioro wydaje się błękitne, a zieleń żywa. Miejscowi korzystają z promieni i suszą pranie niedbale rozrzucone na krzakach.
Jeszcze tego samego dnia decydujemy się jechać do La Paz. Nie wiemy, że przypadkiem będzie to bardzo dobra decyzja. Podróż jest dość zabawna. Głównie martwimy się o to, by trzymać oko na pana, który również jedzie w tę samą stronę. Zabawa polega na tym, że środki transportu tej nocy zmieniamy kilka razy. Busy, autobusy, łódkę. A właściwie nie łódkę, a łupinkę. My płyniemy z duszą na ramieniu, a nasz bus dumnie na promie. Nie dla białasa prom. Na lądzie, w połowie, drogi, załoga i pasażerowie robią przerwę, bo akurat przechodzi karnawałowa parada biesiadników. Średnia wieku 30 plus vat. Babcie, w transie tanecznym, niosą po flaszeczce ambrozji i walą procenty z gwinta. Panowie, już nieźle zrobieni, chwytają je za paluszki albo kapelusik i obracają w takt muzyki granej przez muzykantów, kroczących z nimi. Rewelacja! Jesteśmy zazdrosne, też tak chcemy! Luz, zabawa i dystans.
Gdy wjeżdżamy do La Paz widzimy sterty śmieci i ludzi grzebiących w odpadkach razem z psami. Ostatni raz coś takiego widziałam w Indiach. Wysiadamy z autobusu i od razu jesteśmy spisane przez policję. Takie środki bezpieczeństwa. W centrum znajdujemy śliczny czerwony pokoik z dość industrialnym widokiem i padamy na twarz. Czas spać! Nie dla nas karnawał. Jeszcze.
Chociaż w La Paz jest siedziba rządu i prezydenta Boliwii, a stolicą konstytucyjną jest Sucre, oficjalnie i tak się mówi, że La Paz jest najwyżej położoną stolicą świata. Leży na wysokości od 3200 do 4100 m n.p.m. Z drogi na wzgórzu wygląda bajkowo. Chmury wydają się głaskać wybrane dzielnice, gdy inne są skąpane w świetle.
Rano idziemy na miasto i zastajemy krajobraz po bitwie. Wszędzie butelki, konfetti i inne resztki po zabawie. Większość osób, które nas mijają idzie slalomem. Zabawa trwa. Na razie interesuje nas ulica. Jeszcze nie zauważamy, że większość banków, biur i muzeów jest zamknięta. Kto normalny by pracował. Powtarzam: JEST KARNAWAŁ!
Pieniądze wymieniamy w mobilnych kantorach. Przechodnie chyba czują, że jesteśmy biedne, bo od razu polewają nas wodą z jakąś pianą. Ja mam mniej szczęścia, ponieważ akurat, gdy strumień wody leci w moją stronę, otwieram paszczę, by zapewne coś mądrego powiedzieć. Mycie podniebienia gratis. Mija nas pan, najbardziej szczęśliwy uczestnik karnawału. Mówi, że jest obywatelem USA i właśnie po kilkunastu latach wyszedł z więzienia, gdzie siedział za przemyt narkotyków. Pan się pyta nas jak żyć. Nie wiemy.
Ulice La Paz mają sporo mrocznego uroku. Zwłaszcza jak światło nie dochodzi do chodnika. Wiele budynków jest zniszczona, ale widać po nich zaniedbane piękno.
Nad głowami rozgrywa się koszmar elektryka. Takie bierki z kabli. Zabawa przy wymianie, podłączaniu i odłączaniu gwarantowana.
Idziemy na targ czarownic: Mercado de las Brujas. Zarządzają nim współczesne czarownice i uzdrowiciele. Tu się przychodzi i mówi wprost: „coś na sraczkę, coś na sraczkę sąsiada, by dostał okropnej, coś na zakochanie, coś na złe oko” Dają wszystko. Większość produktów jest odzwierzęca. Są ropuchy, skrzydła nietoperza, martwe koty i suszone płody lam. Napawa nas to przerażeniem. Okrucieństwo ludzi nie ma granic. Nie dla Boliwijczyków. Płód lamy jest wskazany przy budowie domu. Zamuruje się go, a złe duchy będą trzymać się z daleka. Ropucha przyniesie siano biznesowi. Sproszkowany pancernik pewnie sprawi, że konar zapłonie.
Są też rzeczy mnie drastyczne. Urocze ołtarzyki z symbolami szczęścia, fortuny, małżeństwa, podróży. Ołtarzyki najczęściej się wysadza w powietrze fajerwerkami. Najczęściej u stóp turysty. Niech skacze jak walnięty. W końcu jest karnawał. Dla mniej rozrywkowych i bojaźliwych są repliki rzeźb z Tiwanaku i figurki Pachamamy-inkaskiej bogini płodności i rolnictwa.
Po wizycie na targu idziemy obmyć sumienie do Bazyliki Świętego Franciszka, ale nie chcą nas tam. Zamknięte. Ksiądz też człowiek i karnawał mieć musi. Monika idzie zaciągnąć języka u policji, ale bez skutku. Bawić się, a nie modlić!
Zostaje nam włóczęga po mieście i obserwacje pochodów karnawałowych.
Następnego dnia idziemy na dworzec zaciągnąć języka. Mamy kilka ambitnych planów. Marzy nam się dotarcie do pustyni solnej Solar de Uyuni. Pani puka się w głowę. Dworzec będzie dziś czynny tylko chwilę i będzie kilka kursów w pobliskie destynacje. Możemy ją całować w brudne buty, że zaraz pojedziemy razem z innymi turystami do Tiwanaku. Kątem oka zauważyłyśmy, że boliwijska myśl techniczna poszła dalej niż świat i są tu też dostępne loty w kosmos. Wyjątkowo nie korzystamy.
Wsiadamy do busika i jedziemy do jednej z największych, archeologicznych atrakcji Boliwii-starożytnego miasta Tiahuanaco zwanego też Tiwanaku. Już sama droga jest piękna. Jesteśmy wysoko, bardzo wysoko, tuż pod chmurkami.
W busie są sami turyści i w celach edukacyjnych, zostaje nam przydzielony przewodnik. Pan, nie wiadomo dlaczego, wyciąga zdjęcia miłościwie nam wówczas panującego Evo Moralesa i zaczyna snuć opowieść o przywódcy doskonałym. Widzimy małego Evo, dorastającego, odwiedzającego Tiwanaku i podnoszącego z ziemi rolnika. Zdjęcia krążą po busie. Oglądamy z powagą i szacunkiem. Najwidoczniej Morales wielkim człowiekiem jest.
Tiahuanaco leży na wysokości 3800 metrów n.p.m. Jest owiane tajemnicą. Nikt nie wie, jak powstało i dlaczego upadło. Podobno założone je w VI wieku p.n.e. a jego okres ekspansji trwał do XII wieku.
Z najwcześniejszego okresu do dziś przetrwała ceramika. Zobaczymy ją w muzeum. Są to głównie naczynia i figurki. Najbardziej fascynujące są jednak ruiny, składające się z platformy otoczonej murami, zabudowań, bramy, obelisków i monolitów, przedstawiających mężczyzn. Tu po prostu trzeba chodzić i zaglądać w każdy kąt.
Częścią zabudowań jest zbudowana z andezytu Brama Słońca. Na bramie widać wizerunek Wirakoczy. Bóstwo trzyma symbole władzy, a na twarzy ma maskę. Wokół niego są wizerunki kapłanów w rytualnych maskach, przypominających kondory.
Ciekawe są ruiny świątyni, a zwłaszcza mur dookoła niej. W murze są zamocowane głowy. Wśród głów bóstw i ludzi, zwolennicy teorii danikenowskich widzą ufoludka. To w końcu tylko i wyłącznie kosmiczne interwencje pozwoliły na takie laserowe cięcia kamienia.
Obróbka kamienia była rzeczywiście niezwykle zaawansowana. Prócz cięć prostych, robiono też głębokie tunele, gładko wykończone wewnątrz.
Sporo jest obelisków w kształcie mężczyzn. Były, prawdopodobnie filarami jakiejś budowli. Dziś najważniejszy jest, stojący w centrum, pomnik Brodatego.
Po kilku godzinach przewodnik zauważył nadciągający kataklizm pogodowy i zarządził powrót. Udało nam się uciec przed burzą.
Wróciłyśmy do miasta szukać, za wszelką cenę, transportu do Solar de Uyuni. Ktoś zaproponował nam wypożyczenie samochodu na jeden dzień za 400 dolarów! Odpuściłyśmy. Inni przewoźnicy zapraszali nas za kilka dni, bo teraz JEST KARNAWAŁ!
Jedyny pan, który na moment chciał odpuścić zabawę, zgodził się nas zabrać do pobliskiej Doliny Księżycowej (Valle de la Luna). Dolina wygląda tak jak się nazywa. Księżycowo. Łazimy po całości i tropimy kształty w skałach osadowych.
Czasem z skał wyrasta jakiś kaktus lub sukulent. Jedyne życie w okolicy.
Dolinka ma się nijak do Pustyni Solnej, ale cieszymy się i z tego. Tymczasem musimy biegusiem wracać do Peru, zobaczyć jeszcze Cuzco i Machu Picchu. Z wielkim niedosytem, olbrzymim zachwytem, postanawiamy koniecznie wrócić do Boliwii na dłużej. I nie w karnawale! I z samochodem!
Boliwia jest piękna!