Colca: kondory i świnki morskie (Peru cz. 5)

Droga z Arequipy do Kanionu Colca powoduje skręcenie karku. Krajobraz jest nieziemski. Pola uprawne, surowe pustynne płaskowyże, puny, plantacje kaktusów, drzewa, krzaki, piach. Z czasem, przy większych kłębowiskach krzaczków pasą się wikunie. W tle majaczą łańcuchy gór i wulkany El Misti i Chachani.

El Misti ma 5822 metry wysokości i wygląda jak na wulkan przystało. Potężny stożek, z śniegową czapeczką, drzemie sobie od 1985 roku. A miałby z czego wypluć lawę. Trzy kratery czekają i bulgoczą. W latach 90, ubiegłego wieku, znaleziono w jednym z nich mumie z czasów inkaskich. Dziś można je oglądać w muzeum w Arequipie.

Wzdłuż drogi jest pełno punktów widokowych, gdzie miejscowa ludność sprzedaje rękodzieło, albo chińskie podróby. Tu ceny były znacznie niższe niż gdziekolwiek indziej w Peru.Kupiłyśmy sobie koce. Pani się zarzekała, że z wełny alpaki. Mam jeden do tej pory. Nie dodaje szyku wnętrzu, ale jest ciepły.

Po południu dojechaliśmy do gorących źródeł. Byliśmy już kilka tysięcy nad poziomem morza i było chłodnawo. Gorące źródła, podobno wulkaniczne, cudownie ogrzewały zmęczone kości. Pora relaksu!

Po kąpieli, jak już czułyśmy się wypoczęte, pokazano nam nasz pokój. Grzybobranie murowane. A raczej wmurowane. Ostre zacieki i zapach wręcz wołały o lekki podkład z pisco. Tylko bolesne wspomnienia nie pozwalały mi drugi raz dokonać tak złego wyboru. Postawiłam na piwo. Gdy podano do stołu na parkiet wyszli tancerze. Nie były to przemyślane i przećwiczone układy, ale młodzież się starała.

W kilku garnkach i bemarach było żarcie. Nie było w pobliżu obsługi, więc próbowałyśmy żarcie w ciemno. Jeden garnek i smak zawartości trochę nas zastanowił. Na pytanie: „Que es esto?” pan radośnie odparł „Cuy!”. To oznaczało jedno: kawia domowa, czyli malutka, rozkoszna, włochata świnka morska. Niech nam Wirakocza wybaczy…

W nocy zbierałyśmy nosem grzyby i modliłyśmy się, by nasz pokoik nie odleciał. Ściany piszczały i chwiały się z każdym podmuchem wiatru. Chyba nikt nie mógł spać, bo już o świcie spakowano nas do busa i pojechaliśmy do małej miejscowości Yanque. Tam naszym oczom ukazała się szopka dla turystów. Dzieci przebrane w stroje ludowe, od 5 rano, tańczą na głównym placu. Tuż obok ich mamy i ciocie dręczą dzikie zwierzęta. Prowadzą ubrane w ciuchy lamy na sznurku, albo noszą dzikie ptaki na ramieniu. Smutne rzeczy pod turystów. Naiwni mogą sobie pomyśleć, że to taki przypadek i szczęście zobaczyć tańczące dzieci. Dzieci nie są tu przypadkiem. To jest ich praca.

Miejmy nadzieję, że też chodzą do szkoły. Tutejsza ludność żyje jedynie z rolnictwa i turystyki. Można zrozumieć, że wielkiego wyboru pozyskania dochodu raczej nie mają.

Miasteczko jest śliczne. Widać, że wszystkim zależy, by było zadbane i ładne. Dla spragnionych modlitwy, przy głównym placu, stoi barokowy kościół Niepokalanego Poczęcia.

Po przystanku w Yanque wreszcie jedziemy zobaczyć Kanion Colca. Można tam spokojnie dojechać publicznym transportem, ale wiemy, że w tak krótkim czasie, nie zobaczyłybyśmy tylu miejsc bez zorganizowanej wycieczki. Towarzystwo w busie było zacne. Prócz nas była para, ale czynna umysłowo była jedynie dziewczyna. Chłopak miał tak silne soroche (chorobę wysokościową), że jedynie spał. Była też starsza pani z Belgii. Właśnie owdowiała i sama ruszyła w podróż po Ameryce Południowej. Wówczas miałyśmy jeszcze marzenie, by polecieć do Iquitos i zobaczyć choć kawałek Amazonii. Pani nam odradziła. Właśnie wróciła stamtąd. Pada i wszystkie zwierzaki są schowane. Zamiast Amazonki poleciła nam, byśmy choć na kilka dni wjechały do Boliwii. Pomyślimy!

Patrząc na nieczynnego chłopaka w busiku, zaczęło nam się udzielać jego soroche. Matce padło na oczy i chciała otwierać drzwi nad przepaścią. A jest gdzie spadać. Ściany mają do 4200 metrów nad poziomem rzeki Colca! Nasz busik kilkakrotnie się zatrzymuje, byśmy mogli podziwiać jedne z najpiękniejszych widoków na ziemi. Szczęka opada. Krajobraz jak z innej planety. Nasz kierowca dba o nasz emocje. Jest pięknie i podniecająco. Zwłaszcza gdy opona głaszcze przepaść.

W końcu docieramy do Cruz del Condor. Jest to najbardziej znany punkt widokowy. Tu trzeba przyjechać jak najwcześniej. Można spojrzeć 1200 metrów w dół, ale nie warto. Tu trzeba patrzeć przed siebie, albo w górę.

Kondory pojawiają się nagle i kręcą nad nami kilka kółeczek. Ogarnia nas szczęście, ponieważ nie przylatują tu codziennie. Mają ciała długie na ponad metr, a rozpiętość skrzydeł nawet do 320 centymetrów. Przeważnie są czarne, więc na tle gór trudno je wypatrzyć. Jedynie białe piórka przy skrzydłach, łyse, bladoróżowe głowy i szyje są w stanie zabłysnąć na tle gór. Kondory mają swoje domki wysoko w górach. Pani kondor składa jedno jajko raz na dwa lata i wysiaduje je dwa miesiące razem z partnerem. Kondory mogą mieć pierwsze małe dopiero po 8 latach i pożyją jeszcze do 40. Także niewiele jajek zniosą. Kondory głównie jedzą padlinę i jajka innych ptaków. Jesteśmy bezpieczne!

Niedaleko punktu widokowego jest sporo straganów. Niektóre dzieciaki siedzą same, tuż przy przepaści. Swoim strojem kuszą turystów i zachęcają do sesji zdjęciowych.

Na sam koniec wycieczki zajeżdżamy do Chivay. Kolejna śliczna peruwiańska miejscowość z kościołem w centrum. Podobnie jak w innych wioskach dręczy się tu dzikie ptaki i lamy. Jest tu sporo przebierańców i nam udaje się ulec ich urokowi. Na szczęście są też dzieciaki, które chwilę wygłupiają się z nami i przedstawiają nam swoją owcę.

W Chivay jest polski akcent. Pomnik upamiętniający kajakową wyprawę Polaków, którzy w 1981 roku wyruszyli stąd, by spłynąć rzeką Colca.

Mimo, że żadna z nas nie jest zwolenniczką zorganizowanych wycieczek, czasem człowiek nie poradzi. To był dobry wybór. Sporo widziałyśmy i zaoszczędziłyśmy kupę czasu. Szczęśliwe wracamy w chmurach do Arequipy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.