Magiczny Bagan (Mjanma cz. 2)

Imponują mi ludzie, którzy mają dobrą orientację przestrzenną. Taksówkarz w Rangunie, który na dworcu autobusowym rozmiaru małego polskiego miasteczka, bez problemu odnalazł nasz bolid i sam zapakował do niego nasze tobołki jest moim idolem.

Przyznam, że miałam obawy przed nocną jazdą w Birmie, pamiętając pełne modlitw o darowanie życia nocne jazdy w Indiach. Tu pełna kulturka. Jazda w miarę miarowa, pospać można i pojeść też. Na przystankach lepiej nie wychodzić do knajpy bez rysopisu autokaru. Będą ich dziesiątki i można przypadkowo zmienić kurs. Wszyscy pasażerowie w kocach wyglądają tak samo.

Do Baganu dotarliśmy przed wschodem słońca. Z poznaną w autobusie parą z Polski pojechałyśmy taksówką do hotelu. Po drodze są posterunki, gdzie niestety trzeba opłacić wstęp na teren starożytnego miasta (25,000 Kyatów). Nie wiemy ile z pieniędzy idzie na zabytki, a ile dla junty. Słyszałyśmy o śmiałkach, co tego nie robią omijając przez kolejne dni kontrolę. Dla spragnionych wrażeń i chcących oszukać system. Nas kontrolowano raz i mimo tego, że nie pokazałam biletu, który naprawdę miałam, ale się zapodział, nie dokonano na nas egzekucji.

Na miejscu miałyśmy zarezerwowany przez Internet pokój w hotelu. Nie było to konieczne, ale nie chciałyśmy marnować czasu na szukanie lokum. Tym bardziej o świcie.

Do pokoju nie mogłyśmy jeszcze wejść, ale zobaczyłyśmy sporo turystów jadących na wschód słońca. Właścicielka hotelu załatwiła nam kolegę, który zawiózł nas samochodem pod jedną z świątyń. Wspięłyśmy się na taras i tym samym w najpiękniejszy z możliwych sposobów po raz pierwszy w życiu zobaczyłyśmy Bagan. Intymne chwile spędziłyśmy w prawdzie z kilkunastoma bądź setką innych osób, ale warto było. Wschodzące słońce, kurz unoszący się nad łąkami, niewyraźny zarys budowli i startujące balony. Bajka! A jeśli będziecie mieć dużo kasy, to myślę że poranny lot balonem nad Bagan będzie równie piękny.

No i tak tam na jednej z świątyń, patrząc sobie na panoramę miasta odhaczyłam kolejne marzenie. Bagan, kiedyś księstwo i stolica, dziś archeologiczna perła. Liczne buddyjskie pagody, świątynie, klasztory oraz obiekty o innym przeznaczeniu. Zwiedzania jest tu na kilka dni. Można albo się zakochać, albo zobojętnieć. Każda stupa, świątynia jest inna. W każdej tkwi jakaś tajemnica. Można też po paru godzinach mieć dość chodzenia na bosaka po cegłówkach i chcieć zrzucić kilku wrzeszczących turystów na pożarcie Buddzie. Po kilku godzinach łatwo stwierdzić „ot, kolejna kupa cegieł”. Lepiej wybrać sobie parę obiektów i spokojnie na nich posiedzieć niż szaleńczo objeżdżać całość. W przeciwieństwie do Angkor, Bagan to bardziej panorama niż świątynie od wewnątrz. Stańcie sobie na tarasie i patrzcie i patrzcie. Trzeba pamiętać o tym, że świątynie nadal służą wiernym i są to jednak miejsca kultu. Birmańczycy są niezwykle serdeczni, chętnie rozmawiają, a mnisi błogosławią podróżnych.

Cały teren trzeba nie da rady zwiedzać pieszo. Warto wynająć skuter, rower może utknąć w piachu. My poszłyśmy na obrzeże miasta i tam znalazłyśmy starszego pana, co za cenę porannej taksówki (15,000 Kyatów) woził nas cały dzień na motorze z przyczepką dla dwóch osób. Niewątpliwą zaletą pana była znajomość topografii terenu, duży spokój i serdeczność. Zdecydowałyśmy się dołożyć panu znaczny napiwek.

Świątynie są dobrze oznakowane więc na pewno można objeżdżać całość samemu. Warto założyć japonki (będziecie je ściągać setki razy), wziąć pareo żeby zakrywać swe schaby przed Buddą. I przede wszystkim zabrać dużo wody. I uodpornić się na tłumy, a swe stopy przygotować na masaż kamieniami, cegłami, piachem, kurzem. Zachód słońca jest równie piękny jak wschód i równie popularny.

Prócz samego terenu Bagan można pojechać do pobliskiego klasztoru położonego na wygasłym wulkanie. Góra Puppa (mount Popa) jest okupowana przez stada ciekawskich i złośliwych małp. Bezczelne makaki rzucają się na torby, same sobie je otwierają i wyciągają zawartość. Jestem soczkową ofiarą małpy, mam traumę, a matka od dzieciństwa modli się do Boga małp, po tym jak z paszczy uroczej małpiatki cudem uwolniono jej zakleszczony paluszek. Miałyśmy się na baczności i patrzyłyśmy na skubane kątem oka. Na szczyt góry prowadzą 777 schodki, które pokonacie na bosaka. Wasze girki będą czarne po kurzo-kało terapii. Pod samą górę dojechałyśmy zbiorową taksówką wraz z parą z Portugalii. Po drodze kierowca zajechał do wytwórni cukru kokosowego. Taka atrakcja dla białasów.

Bagan to też fajne żarcie. Nas urzekła knajpa Weather’s Spoons. Drogo, ale pysznie. Chociaż po całonocnej jeździe autobusem placek z ciecierzycą w przydrożnej knajpie bez nazwy też był wyborny. Przy wielu świątyniach prócz pamiątek można też kupić świeżego kokosa. Wypić soczek, poprosić o rozłupanie i wyjeść miąższ. Pycha!

Cieszę się, że byłam, zaliczyłam, widziałam. Tłumy turystów momentami zabijały magię chwili. Mimo to warto było!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.