Mingun widziane z byka (Mjanma cz. 4)
Do Mandalay warto również przyjechać ze względu na okolicę. Jako pierwszą atrakcję wybrałyśmy Mingun/Mingwan, do którego najlepiej dotrzeć łodzią. Łodzie odchodzą codziennie o 9 rano, a powrotne kursują o 13.00. Przeprawa trwa godzinę. Kupując bilet, chyba akurat trafiłyśmy na jakiegoś nadgorliwego urzędnika, bo formalności nie miały końca. Rano w porcie tłumów nie było, ale nasza łódź wypłynęła jako ostatnia, ponieważ blokowały ją te dla grup zorganizowanych. Mogłyśmy sobie pochodzić po okolicy.
Gdy w końcu padła komenda wszyscy na pokład, jedynym problemem było wsiąść. Panowie sternicy rzucili kładkę z klepek i voilà. Po chwili zorientowali się, że biała rasa to strachliwa rasa i stanęli obok z kijkiem służącym za poręcz.
Nasz korab okazał się bardzo wygodny. Foteliki, muzyczka (Justin Timberlake), podmuch wiatru i widoki na pola i wioski. Rzeka Ayeyarwaddy okazała się bardzo spokojna, można się w pełni zrelaksować. Nawet fakt, że bosman prowadzi nogą nie zburzył naszego buddyjskiego spokoju.
Mingun żyje z rolnictwa i turystyki. W Birmie większość biznesów jest kontrolowanych przez rząd czytaj wojsko. Mimo demokratycznych wyborów panowie nadal trzymają łapę na rozwijających się firmach. Dobrze jest więc trzymać się z dala od zorganizowanej turystyki i pozwalać na lewo zarabiać miejscowym i ich rodzinom. W porcie w Mingun czekały na nas dziesiątki różnych przewoźników. Baśka wyczytała w przewodniku, że kursują tu woło-taxi. Rzeczywiście było ich sporo. Nasze serca zdobył starszy pan. W kategorii twarz, która topi lód zdobył 9/10 punktów.
Pan miał już dokładną trasę gotową, dogadałyśmy się nim co do ceny i wskoczyłyśmy do wozu. Zdecydowanie był zaprojektowany do przewożenia towaru albo mikro ludzi. Przy 170 i więcej byłyśmy w stanie siedzieć z łbem między nogami i patrzeć na paznokcie u stóp. Wóz bezlitośnie kołysał się na wybojach, a każda deseczka z podłogi wbijała się w tyłek. Baśka błagała : „zapłać mu, ale już nie jedźmy!”. Żal mi było dziadka. Był tak dumny z swego wozu i rogatych współpracowników, że nie odpuściłam. I tak siedząc tyłem, z łbem w dół, ewentualnie leżąc i patrząc na uciekającą w wolnym tempie drogę jeździłyśmy po Mingun.
W Mingun nie brakuje zabytków. Już w samym porcie mamy ciekawe schody prowadzące do świątyni.
Jednak jednym z najważniejszych atrakcji jest nieukończona stupa Pahtodawgyi. Ruiny pozwalają nam wyobrazić sobie ogrom przedsięwzięcia jakie wymarzył sobie król Bodawpaya w XVIII wieku. Zmusił setki ludzi do niewolniczej pracy i wyczerpał finanse. Żeby powstrzymać dalsze prace wymyślono przepowiednię, że jak tylko budowa zostanie ukończona, to państwo upadnie, a król umrze. Gdyby została ukończona, pagoda byłaby największa na świecie i miałaby ponad 150 metrów wysokości. Prace ustały, a późniejsze trzęsienie ziemi spowodowało pęknięcia w konstrukcji. Dziś można wejść na szczyt nieukończonej pagody i zobaczyć resztki dwóch ogromnych lwów na wschód od klatki schodowej.
Król Bodawpaya zdecydowanie był miłośnikiem rozmiaru XXL i kazał sobie również wytopić olbrzymi dzwon, który miał znaleźć się na stupie. Dziś dzwon, choć bez serca, jest największym dzwonem na świecie i waży 90 ton. Można go oglądać w jednym z budynków w Mingun.
Bialutka Pagoda Hsinphyumae zbudowana w 1816 roku była kolejnym punktem naszej wyboistej jazdy. W samo południe nie sposób zrobić przyzwoitego zdjęcia. Takie miejsca najpiękniej wyglądają o świcie lub o zachodzie słońca. Mimo to, warto tu zajechać i wejść na szczyt pagody.
Mingun jest spokojnym miasteczkiem dla tych, co nie znoszą hałasu dużego miasta jakim jest Mandalay. Można tu tez smacznie zjeść na ulicy i kupić sobie jakąś pamiątkę.
Nasz woźnica porzucił nas przy porcie i z radością rozmasowałyśmy obite schaby. Fotel na łodzi okazał się najlepszym wynalazkiem. W Mandalay ruszyłyśmy na poszukiwanie kierowcy na dzień kolejny. Czekał nas objazd całej okolicy. Dobry kierowca to skarb.