Turystyka zjada jezioro Inle (Mjanma cz. 7)
Do Nyang Shwe nad jeziorem Inle dotrzemy z Kalaw w niecałe trzy godziny. Na dystans nigdy nie patrzcie. Nawet jak dwa punkty na mapie dzieli tylko 100 kilometrów autobus potrafi jechać 5 godzin. Stan dróg, częste przystanki robią swoje. Tu udało nam się dotrzeć szybko i jeszcze tego samego dnia wypłynąć na jezioro.
Nasz hotel był położony przy samej przystani. Na zewnątrz warkot silników, zapach wody i przewożonych towarów, dziesiątki kolorowych łodzi, gwar ludzi. Przed hotelem Boże Narodzenie. Strojnie ubrana choinka. W środku spokój i relaks. Nasza recepcjonistka czekała na nasz przyjazd. Od razu pokazała nam mapę jeziora i zaproponowała, że jej kolega nas obwiezie. Cena wydawała się rozsądna. „Bieremy!”
Jezioro Inle jest położone na wysokości 880 metrów nad poziomem morza. Dookoła jeziora i na nim samym mamy liczne wioski. Domy na palach, uprawy warzyw, świątynie, stupy. Transport na jeziorze odbywa się za pomocą długich łodzi z dość mocnymi silnikami diesla, które są w stanie przepłynąć wąskimi przesmykami między bujną roślinnością. Ludność żyje z rolnictwa, upraw warzyw i owoców w pływających ogrodach, turystyki i rzemiosła. Jest też rybołówstwo, a rybacy słyną z dość osobliwego stylu wiosłowania. Stoją bowiem na jednej nodze na rufie, a drugą nogą trzymają wiosło. Tłumaczenie jest jedno. Siedząc, nie widzimy licznych wodorostów, w które łódź mogłaby się zaplątać. Ryby, przeważnie karp, łapane są w duże stożkowe kosze. Dziś rybacy spełniają jeszcze jedną funkcję, ale o tym zaraz.
Są też spore problemy ekologiczne. Pierwszym jest rosnąca liczba ludności, kolejnym rozwijająca się turystyka. Budowanie hotelowców i nowych siedlisk na palach, tuż obok wiosek i pływających ogrodów. Prowadzi to do podnoszenia się poziomu wody i zniszczenia upraw. Dodatkowo większość budynków często nie posiada szamb i kanalizacji i odprowadza ścieki prosto do jeziora. Wycinka drzew rosnących na otaczających jezioro wzgórzach również prowadzi do dewastacji gleby, lawin błotnych i osuwania się szlamu do jeziora. Szlam z kolei karmi algi, które zarastają jezioro. Co więcej, ludność wypala pozostałości roślinności szykując teren pod nowe uprawy. W jeziorze pojawiły się też nowe, dość ekspansywne gatunki roślin, które rozrastają się bez kontroli. Turyści podróżujący na hałasujących łodziach też przyczyniają się do degradacji ekosystemu. Wszyscy jesteśmy winni degradacji jeziora. Miejscowa ludność była kiedyś samowystarczalna. Rolnictwo, rybołówstwo umożliwiało przetrwanie. Turystyka zmieniła ich spokojne życie. Powstały liczne warsztaty gdzie wytapia się srebrną biżuterię, tka szale, rzeźbi.
Decydujemy się opłynąć jezioro i zobaczyć najbardziej polecane zabytki oraz zobaczyć warsztaty. Przed nami kolejne pagody, klasztory i stupy. Do części wnętrz z nich kobiety nie mają wstępu. Mogą sobie jednak popatrzeć na monitor, jak panowie obklejają Buddę złotkiem.
Sam rejs łódką jest niezwykle przyjemny. Lekka bryza, spokój niezmącony rykiem silnika. Obserwacja mieszkańców i promieni słońca mieniących się w jeziorze. Pagoda She Inn Tan najbardziej zapadła mi w pamięć. Na naszych oczach sypie się historia. Stare stupy pomału zamieniają się w pył. Cegły osuwają się lub są pożerane przez roślinność. Obok stawia się nowe stupy. Czasem uda się ocalić zabytkowe, ale najczęściej w stylu nowoczesnym, pozbawionym jakiegokolwiek uroku.
Kolejnym ciekawym punktem wycieczki jest Klasztor Skaczącego Kota. Dziś głodnego i szwendającego się. Mnich powiedział nam, że już kotów nie tresują, bo to niehumanitarne. Futrzaki chodzą po świątyni głodne i znudzone. Kupiłyśmy im rybę.
Wizytę w warsztatach można sobie darować, chyba że chcemy kupić biżuterię. Musimy jednak pamiętać, że właściciele warsztatów często, jako wabik, sprowadzają długoszyje kobiety z plemienia Karen. Kobiety mają być częścią wystroju sklepu. Siedzieć, udawać że tkają, pozować do zdjęć. Mało które otrzymują za to zapłatę. Najczęściej tylko jedzenie i spanie. Lepiej tego nie wspierać i traktować je jak małpy. Warsztaty produkcji srebrnej biżuterii przynajmniej mogą nas czegoś nauczyć o metalurgii.
W prawdzie podczas zwiedzania jednej z pagód jakieś starsze panie zaprosiły nas na posiłek, ale i tak szybko zrobiłyśmy się głodne. Nasz sternik zatrzymał się przy restauracji z cenami z kosmosu. Gdy wytłumaczyłyśmy mu, że chcemy taką dla miejscowych, trochę spuścił z tonu. Nie poszedł z nami jeść. Kierowcy, sternicy mają zawsze wydzielone miejsce w restauracji gdzie najwidoczniej dostają bonusowe posiłki od właścicieli.
Wycieczka miała skończyć się zachodem słońca. I rzeczywiście zatrzymujemy się na środku jeziora. W oddali widzimy rybaka. On dość dziwnie wywija koszem, ale nie wkłada go do wody. Patrzę i patrzę. W końcu rozumiem. To nie połów, a „szoł” dla nas. Pan pozuje do zdjęć….
Sama miejscowość Nyang Shwe ma ciekawy rynek gdzie można kupić pamiątki, papierosy, owoce i warzywa. Nam udało się jeszcze wejść na jakiś konkurs piosenki dziecięcej.
Kolejnego dnia wieczorem jedziemy do Złotej Skały. Nie wiemy czy przeżyjemy noc w autobusie szczelnie obładowanym dziwnymi tobołkami. Nasze bagaże poszły do środka autokaru, a do luku wsadzono tonę czegoś. Tej nocy modlę się o dobre opony.