Sokotra: widoczki, autostop i wojna z miejscowymi cz.3 (Jemen cz.7)

Sokotra jest jedną z najpiękniejszych wysp jaką widziałam. Plaże, jaskinie, góry. Jest tu wszystko dla miłośników przyrody. Do tego brak hałasu, dyskotek i tłumów turystów. Podczas naszego pobytu wiedziałyśmy, że jednocześnie z nami jest trzech chłopaków z Łotwy i starsze małżeństwo z Włoch. Nikt nas nie zaczepiał, nie dopytywał skąd jesteśmy. Najwięcej znajomości zawarłyśmy na głównej ulicy i w restauracji bez jedzenia. Idealna knajpa dla odchudzających się. Zaznałyśmy tam głównie strawy duchowej. Siadałyśmy przy stoliku, wyciągałyśmy przewodnik i rozmawiałyśmy, używając skromnych rozmówek z końca książki. I tak nasze pełne seplenienia zwroty po arabsku i sokotrańsku wzbudzały ochy i achy. Część bywalców ocierała łzy, ciesząc się, że oto białe twarze gadają w prawie wymarłym języku. A zdania chwytały za serce: „Jestem z Polski”, „Szukam restauracji” , „Tu jest pięknie”, „Jak się masz”, „Lubię sałatkę” itd.

Prócz zawarcia znajomości, miałyśmy jeszcze jeden cel. Dowiedzieć się czy udał się połów. Chłopiec, pracujący jako kelner, otwierał lodówkę i pokazywał nam lód. Po paru dniach jedzenia granatów, tuńczyka z puszki i herbaty czekałyśmy z utęsknieniem na cokolwiek. Aż pewnego dnia, chłopiec pokazał nam jeszcze żywe ryby, wrzucone do zamrażarki. W chwilach głodu budzą się w człowieku najgorsze instynkty. W tym momencie moje współczucie dla powolnej śmierci ryb było mniejsze niż pragnienie spożycia jakiegokolwiek posiłku. Za pierwszym razem, gdy zamówiłyśmy trzy porcje ryb, chłopiec przyniósł dziewczynom normalne kawałki z mięsem, a mi kawałek szczęki. Bez mięsa. Gdy złożyłam reklamację po polsku i w języku migowym „kochany chłopcze, tu nie ma mięsa” chłopiec wziął do ręki moją „rybę” i wrócił z normalną porcją. Reklamacja została rozpatrzona.

Główna ulica Hadibu to centrum rozrywki i modlitwy. Jest to też miejscówka ptaszysk, które krążą nad głowami przechodniów i kóz pasących się na śmietnikach.

Przy głównej ulicy znajduje się też meczet. Warto tu chwilę postać i poczekać, aż skończą się modły. Można załatwić dużo spraw, nawiązać kontakty, pogadać ze znajomymi.

Wokół meczetu jest skupisko gruzów i mały placyk gdzie bratałyśmy się z miejscowymi. Pierwszego dnia same usiadłyśmy na kamieniach i zaczęłyśmy demoralizować społeczeństwo, grając w wojnę. Po chwili dosiedli się do nas starsi panowie i na migi wytłumaczyłyśmy im zasady gry. Jeden był super lotny i bardzo go irytowało, że ma kolegę, pewnie wiernego i lojalnego, ale bardzo wolno myślącego. „Wolny” przypominał Martiniego z „Lotu nad kukułczym gniazdem”, który z uporem stawiał sobie hotel, choć nie miał ku temu żadnych powodów, ani zasobów. Nasz „Wolny” zgarniał dwójką króla, a damą asa. My starałyśmy się cierpliwie tłumaczyć mu moc kart pokazując gestem, która jest silna, a która słaba. Daremne to próby były….

Gra czasem wydawała się nie mieć końca, więc gdy odczuwałyśmy duże zmęczenie sytuacją, jedna z nas mówiła STOP i wszyscy sprawdzali kto ma największą kupkę kart. Ta osoba dostawała gratulacje od całego zgromadzenia. Najbardziej podobało nam się to, że nikogo nie interesowało skąd jesteśmy, ile mamy lat i dzieci i co tu robimy. Ważna była tylko gra. Jedyne komunikaty jakie wymienialiśmy, to o której spotykamy się kolejnego dnia. Te wieczory na kamieniach przy meczecie na zawsze pozostaną w mojej pamięci.

Pozostałe budynki głównej ulicy w 2008 roku to były domy mieszkalne. Tu mieszkają szczęściarze, mający dostęp do prądu i wody pitnej.

W pozostałych częściach wyspy ludzie często mieszkają w domach zbudowanych z kamienia polnego. Często nie mają żadnych mediów. Żałowałyśmy, że nie mamy nic dla dzieci. Przydałoby się wszystko. Ciuchy, zeszyty, jedzenie, cokolwiek. W takich sytuacjach chwilowy głód wydaje się nie mieć znaczenia. A troski w postaci braku nowej kanapy lub ajfona wydaja się żenujące.

Objeżdżając wyspę prawie na każdym kroku krzyczałyśmy, aby kierowca zatrzymał się. Widoki są bajkowe.

Poszarpane góry i prehistoryczne drzewa sprawiają, że ma się wrażenie, że zaraz nadbiegnie diplodok ścigany przez T-rexa.

Wyspa ma potencjał na liczne wędrówki i wspinaczki. Są tu nigdy niezdobyte szczyty, nigdy nie przedreptane ścieżki. Nasz kierowca zawiózł nas też nad kanion.

I do jaskini, w której znaleziono liczne inskrypcje w różnych językach. Niestety nie miałyśmy latarek i eksploracja była niemożliwa.

Przepiękna tez jest wydma. Kolejna ulubiona miejscówka kóz hipisek.

Ostatniego dnia zechciałyśmy same pozwiedzać wyspę. Wybrałyśmy na mapie punkt na mapie, do którego jak się okazało dojeżdżał autobus i pojechałyśmy w siną dal.

Wysiadłyśmy pochodziłyśmy chwilę i …. widząc, że zaraz dopadnie nas zmrok rozpoczęłyśmy godzinną modlitwę o stopa do domu. Pragnęłyśmy żeby cokolwiek przejeżdżało drogą. Tęskniłyśmy do dziadków i naszej nory. To była „wycieczka dnia”.

Na szczęście zatrzymali się jacyś robotnicy, jadący do pracy i za pewną opłata zabrali nas do miasta. Kolejnego dnia wróciłyśmy na stały ląd. Do Adenu, gdzie jak głosi legenda są pochowani Kain i Abel. Sokotra na zawsze pozostanie na mojej liście spełnionych marzeń i miejsc, do których chcę wrócić. Dziadkom zostawiłyśmy karty. Mamy nadzieję, że Wolny już daje radę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.