Sana-stolica z piernika (Jemen cz.13)
Długo mnie tu nie było. Proza życia pt. remont i praca. Nic nie wyszło z obietnic, które sobie sama złożyłam. Chciałam regularnie siadać do kompa. Nic z tego. Może na wiosnę? Tymczasem nadrabiam zaległy i przedostatni wpis z Jemenu.
Nie wiem w jakim stanie jest dzisiaj stolica Jemenu. Wojna trwa. W 2008 roku Sana była najpiękniejszą stolicą świata arabskiego jaką widziałam. Ma klimat i duszę, której nie ma nigdzie indziej. Jest miastem prosto z bajki. Miastem z piernika. Bajka kończy się na architekturze, bowiem znalezienie tu kawiarenek, zacisznych parków graniczy z cudem. Sana to zaniedbane kilkusetletnie wieżowce, pokryte pyłem uliczki, zabałaganione podwórka. Gdy nie samochody, czy talerze telewizji satelitarnej, mielibyśmy wrażenie, że czas się zatrzymał. Jest rok 1850, 1960, a może 2008.
Stolica Jemenu jest jednym z najstarszych miast na świecie. Podobno założył ją Sem – syn Noego. Położona na wysokości 2200 metrów, ufortyfikowana osada jest dodatkowo otoczona szczytami. Stojąc na szlaku karawan, stała się ważnym centrum handlowym. Przez to, przechodziła z rąk do rąk. Była arabska, perska, etiopska, turecka, brytyjska. Była stolicą Sabejczyków, drugą stolicą państwa Aksum oraz, po upadku Mameluków w Egipcie, osmańskiej prowincji (wilajetu). W 1990 roku Ludowo-Demokratyczna Republika Jemenu zjednoczyła się z Socjalistycznym Jemenem Południowym i Sana została stolicą całego kraju.
W 1984 roku stare miasto Sany zostało wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Od tego czasu czynione są starania, aby konserwować historyczną zabudowę miasta. Stare miasto to jest otoczone starymi glinianymi murami o wysokości 6-9 metrów. Dodatkowo, obecnie stare miasto od nowego oddziela droga szybkiego ruchu.
Wejścia do starego miasta strzeże sześć bram, z czego główna brama nazywana jest Bab al-Jamen (drzwi Jemenu) i datowana jest na VII wiek. Dziś, gdy to piszę, w marcu 2018, w Jemenie jest wojna. W 2008 roku przy bramach był supermarket pod chmurką. Sprzedawcy siedzieli na ziemi ze swoimi skarbami, przyprawami, towarami. Byli też sprzedawcy mobilni. Obładowani paskami, dżalabijami, chustami chodzili między tłumem i nagabywali. Szczęściarze mieli wózeczki, na których ciągnęli swoje towary. Grupki mężczyzn debatowały na nieznane nam tematy. Toczyło się normalne życie.
W bramie można było spytać policjanta o kierunek. Odczytanie mapy i zdobycie odpowiedzi trwało i trwało, ale pamiętając przygodę z Syrii, gdzie zamiast wymówić po arabsku „muzeum” mówiłyśmy „nie lękaj się”, wybaczamy. Nie bój się, szukam muzeum! Opowieść z Damaszku.
Wewnątrz murów jest labirynt zakurzonych uliczek, niezliczone domy pochodzące sprzed XI wieku, ponad sto meczetów i kilkanaście łaźni. Otaczające miasto góry są filtrem dla wpadającego do miasta światła. Czekoladowo-piernikowe budynki mają złocistą poświatę. Każdy z budynków mógłby być perełką architektoniczną. Chodzimy uliczkami trochę bez celu. Nawyki białego człowieka, który liczy że zaraz znajdzie kawiarenkę z cappuccino i tiramisu trzeba wyeliminować. Herbaciarni też brak. Nam udało się znaleźć jedna fajną knajpę na starym mieście, supermarket, piekarnię i kilka punktów z jedzeniem w siatkach. Czasy głodu minęły. Nasza knajpka była też miejscówką kotów. Na zachodzie ludzie płacą za to, by jeść w kocich knajpach. Tu kot gratis. Dodatkowo tutejsze futrzaki jedzą wszystko. Nie to co polskie.
Na uliczkach beztroski i senny klimat. Dzieci bawią się czymkolwiek, kobiety przenoszą tobołki z towarami, mężczyźni wyładowują towar i wnoszą go do domów. Dla obcych wszystko jest zamknięte na cztery spusty. Węszymy i próbujemy wejść do paru domów, by dostać się na dach. Dla widoków.
W jednym z wieżowców znajdujemy hotel. Nasz apartament to dwa malutkie pokoiki. Są wygodne łóżka i łazienka. Na ścianach są okienka, przez które wygląda się klęcząc bądź leżąc. Ponad oknami są witraże, które nadają orientalny klimat naszej ubogiej izbie.
Zabudowa jest wielokondygnacyjna. Od dziada pradziada, domy przypominające nasze wieżowce należą do rodzin wielopokoleniowych. W 2008 w tylko co niektórych na dole były warsztaty czy sklepiki. Pierwsze piętro zajmowały planowo kuchnie, latryny i spiżarnie. Na kolejnych mieszkali odpowiednio goście i członkowie rodziny. Na ostatnim pietrze był – mafradż – pokój wypoczynkowy z tarasem, z którego rozpościerał się widok na miasto. Często przy budynkach zamiast placu były poletka uprawne z palmami i warzywnymi rabatami.
Najlepszy widok na miasto można mieć z dachów domów i z tarasów. Hotele i restauracje udostępniają punkty widokowe dla turystów. Stąd widać panoramę miasta, aż do otaczających je gór.
Nasz pobyt w Sanie to dnie spędzone na kluczeniu uliczkami i poznawaniu ludzi. Bedąc białaskami w dość kolorowych stylówkach wzbudzałyśmy ciekawość na każdym kroku. Nam też zależało na pogadaniu sobie z miejscowymi. Najmniejszy problem jest z dziećmi. Same pozują, zagadują, choć się nie rozumiemy. Ważny jest kontakt. Trzeba być szybkim ze zdjęciem. Czasem zatrzymują się tylko na sekundę. Czasem udają, że w ogóle nie są zainteresowane. Zerkają ukradkiem i uciekają.
Naszą uwagę przyciągnęła malutka dziewczynka w czadorku i chłopiec w polskim T-shircie, który chyba nie zrozumiał mojego pantomimicznego przekładu napisu na koszulce.
Dzieciaki w Jemenie, pracują na ulicach jak tylko nauczą się liczyć pieniądze. Nie zapomnę chłopca z wagą łazienkową. On mojej wagi. Człowiek tu tyle nie waży. Czas na dietę.
Dorośli często widząc dzieci, rozmawiające z nami, czują się ośmieleni, aby nas zagadać i zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Niektórzy tylko prosza o zdjęcie i bez słowa odchodzą. Tak było z ta panią.
Dziadek z ostatniego zdjęcia próbował zbadać nas palpacyjnie i rąsia dziadzia zawitała w takie rewiry naszego ciała, gdzie obcym wstęp wzbroniony. Dostał reprymendę, która strasznie go nakręciła. I znowu szansa na romans zaprzepaszczona. Nic nie uratuje tej miłości.
W Jemenie nauczyłam się też jeszcze jednego. Jak ogarnia nas wstyd i krepujemy się poprosić kogoś o wspólne zdjęcie, trzeba uknuć mały spisek. Człowiek sobie siedzi spokojnie i je bułkę. Ktoś się do nas przysiada i udaje, że z nami rozmawia, pokazuje nam cegłówkę w ścianie. My debilnie wodzimy wzrokiem za paluszkiem. podczas gdy jego kolega, z ukrycia, robi nam zdjęcie. Efekt jest. My razem z nim na zdjęciu. Takie zasłuchane. Chłopiec jednak nie wie, że matka czuwa i też robi zdjęcie z biodra. Nie będziemy w końcu gorsze. Wiem, że najważniejsza osobistością na zdjęciu jest moja zajebistość. Jednak zwróćcie uwagę na trzech dorosłych facetów na motorze za nami. Można w trójkę jechać? Można!
Jemeńscy mężczyźni są często przeświadczeni o swojej bajkowo-dzikiej urodzie. My też. Do zdjęć pozują chętniej niż małe dzieci. Podzielamy ich przeświadczenie. Plan „Księgi tysiąca i jednej nocy” czeka.
Najlepszym miejscem do obserwacji ludzi jest jak zwykle rynek. Suq Al-Milh to centrum handlowe i społeczne miasta. Tu można załatwić każdą sprawę. Kupic qat, tytoń, jabłka, banany, granaty, sukienkę, buty.
Jedną z głównych atrakcji miasta jest Al-Dżami al-Kabir (Wielki Meczet), pochodzący z VIII wieku i będący wśród najstarszych na świecie.
W kraju gdzie większość społeczeństwa żyje w skrajnym ubóstwie, prezydent Ali Abdullah Saleh podjął decyzję o budowie kolejnego meczetu. W 2008 r. meczet Saliha został ukończony. Mieści on ponad 40 000 wiernych. My mogłyśmy tylko obserwować jego budowę przez płot.
Jednego wieczora wpadłyśmy w odwiedziny do Kate i Kuby i ich jemeńskiego kotka. Brytyjsko-polskie małżeństwo. Kate skończyła arabistykę i przyjechała do Sany na kursy arabskiego. Kuba zajmuje się głównie tłumaczeniem powieści z angielskiego na polski. Akurat podczas naszej wizyty byli jeszcze ich znajomi z Japonii. Nasze targane od samego początku pobytu na Półwyspie Arabskim żubrówki wreszcie znalazły godnych smakoszy. Okazało się, że Japończycy pokochali żubrówkę od pierwszego wlewu podczas wesela w Polsce. My pokochałyśmy ich fajkę wodną.
Widok na miasto wieczorem z tarasu mieszkania Kate i Kuby-niezapomniany. Ciszę miasta rozrywają klaksony. W oknach migoczą światła. Pijąc żubrówkę i paląc fajkę podglądamy jak Jemeńczycy spędzają wieczory. U nas woda ognista i rozpusta.
Właściwie każdy wieczór w Sanie spędziłyśmy u kogoś. Kolejnym couchsurferem, którego poznałyśmy był Ibrahim. Chłopak sporo czasu spędził w USA i w 2008 nadal marzył by tam powrócić. Mam nadzieję, że mu się udało. Spotykamy się dwa razy. W dzień na targu i wieczorem.
Dla Ibrahima, Jemen to trzeci świat. Wypuszcza z siebie krótki opis swojego kraju: „bieda, średniowiecze, życie w meczecie, 30 lat ten sam prezydent, dochody z ropy tylko dla elity rządzącej, całą noc klaksony, muezzin, nie wytwarzamy, tylko importujemy, ludzie nie czytają, nie słuchają muzyki prócz arabskiej”. W wielu sprawach trudno się z nim nie zgodzić. Tak jest. Też mamy wrażenie, że przeniosłyśmy się do średniowiecza. Wszystko trwa, tak jak było. Domy, ludzie, drogi. Tylko ktoś powstawiał tu współczesne elementy w postaci samochodu czy pralki. Ibrahim ma jeszcze gości u siebie. To Francuz badający wulkany i jego dziewczyna z Kolumbii. Razem idziemy na kolację. Knajpa na dole wygląda koszmarnie. U góry jest VIP room. Czyste stoły, cisza i spokój. Jedzenie wyśmienite. Sok z limonek, arkusz chleba, foul-mielona fasola, tabulleh, szaszłyki z grilla dla mięsożerców.
Dziś utrzymuję kontakt z Jemenką z USA i Amerykanką pracującą w organizacji charytatywnej na Bliskim Wschodzie. Wiem, że sytuacja w Jemenie jest tragiczna. Wojna i głód. Często myślę o poznanych Jemeńczykach i chłopakach ze zdjęcia. Teraz mają już pewnie z 20 lat. Czy udało im się przeżyć? Chciałabym kiedyś wrócić do Sany. Odnaleźć ich i dać im te zdjęcia. Może to byłoby jedyne zdjęcie z szczęśliwego, beztroskiego dzieciństwa jakie zaznali?
Super artykuł i zdjęcia proszę o jeszcze
Dzięki