W drodze do Sany (Jemen cz.12)

W 2008 roku podróżowanie po Jemenie nie było proste. Dla kogoś przyzwyczajonego do wolności i swobody poruszania się, zdobywanie codziennie przepustki było upierdliwe. Dopiero pod koniec podróży, w drodze do Sany, dostałyśmy na jednym z posterunków glejt, umożliwiający nam swobodne przemieszczanie się do końca naszego pobytu w Jemenie. Prawdopodobnie policjanci, urzeczeni tym, że mówimy niemnożka pa ruski ulitowali się i dali nam tasziry na wypasie.

I tak na rogatkach miast są checkpointy, gdzie strażnik-policjant-żołnierz-król świata decyduje czy nas przepuścić czy nie. Procedury są zawsze te same. Quasi rozmowa. Po przeżuciu worka qatu, zielona ciecz, ścieka mu z kącika ust. Następuje seria głupich pytań, na które można samemu odpowiedzieć, zaglądając do naszych paszportów. Analiza karteczek, karteluszków. Sprawdzenie uprawnień kierowcy. Wreszcie decyzja.

Kierowcy zardzewiałych mustangów szos udowadniają nam, że na jednym siedzeniu świetnie mieszczą się trzy osoby. Siedzenie obite w plastik plus bliskość pasażerów wyciskają wszystkie soki z ciała. Pot cieknie w najmniej oczywistych miejscach. W oczywistych spływają wodospady i kaskady. Na szczęście nie ma klimy tylko suszarka z okna. Co się zmoczy, to się podsuszy. Jest błogo!

Z hotelami miałyśmy więcej szczęścia. Żaden nie zwichrował mojej psychiki jak etiopskie burdele, w których przyszło nam spać. W jemeńskich zawsze mieszka się ze szczątkami poprzednich gości. Podłoga, umywalka i kibel pamiętają wszystko. Wszystko trwa. Nikt też nie przejmuje się ekologią. Śmieci są wszędzie, a na drzewach rosną reklamówki.

Jadąc do Sany miałyśmy przymusowy przystanek. Na rzyganie. Wijące się górskie drogi wywróciły żołądek jednego z pasażerów na lewą stronę. Zatrzymaliśmy się przy tawernie. Widoki pierwsza klasa.

Wysiadłyśmy zbratać się z ludźmi ulicy i innymi pasażerami. Wszyscy chcieli się zaprzyjaźnić z nami. Grupowo. Rozmowa z tłumem, w którym każdy gada jednocześnie do Was, to jak rozmowa z gangiem zezowatych. Człowiek patrzy i tu i tam i tak słyszy inne głosy z innej strony. Szajba. Pytania są przewidywalne. Where from? What name? Husband? How children? What country? Po zaspokojeniu ciekawości całej bandy zaczęłam ich uczyć sztuczki z zaplataniem rąk nad głową. Ubaw po pachy. Połowa nosi gips do tej pory.

Jemeńscy mężczyźni chętnie noszą tradycyjne galabije z ganbijami za pasem. Poczułyśmy dzikość serca. Wrrrrrrr!

Ja tradycyjnie miałam na sobie swoje mega wsiurskie ciuchy włóczęgi, żeby wzbudzać uśmiech i litość. Na bogaczkę raczej nie wyglądam. Zbyt normalnie też nie. A moja chustka na głowie daje im poczuć, że akceptuję tutejszą kulturę i obyczaje. Tak jest. Nasz strój zjednuje ludzi. Nie razi. A może bawi?

Dzieciaki są zawsze naturalnie ciekawe obcych. Zero dystansu czy zakłopotania, że nie jesteśmy językowo online. Liczy się gest i uśmiech.

Bieda dzieci przeraża. Łachmany, brud i głód. Często od małego, zamiast chodzić do szkoły, pracują na ulicy. Jeśli zdobędą w ten sposób pieniądze, pomogą rodzinie. Nigdy jednak nie wyrwą się z kręgu biedy i beznadziei. Bez szkoły nie znajdą innej pracy, nie zmienią poziomu swojego życia. Dawanie takim dzieciom pieniędzy zaspokaja nasze pragnienie bycia „dobrym człowiekiem”. Ich losu to nie odmieni. Tu potrzebne jest szersze działanie.

Mamy opory żeby wsiąść do naszej nagrzanej puszki. Zazdrościmy facetom na pickupie. Jednakże to nasz kierowca został zanotowany przy checkpoincie jako nasz „dostawca”. Nie chcemy mu robić kłopotu. Ruszamy dalej. Do stolicy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.