Okolice Sany (Jemen cz.14 ost.)

Okolice stolicy Jemenu skrywają kilka skarbów, które warto zobaczyć. Chodząc uliczkami Sany przeprowadziłyśmy casting na najmniej zdezelowany samochód i najbardziej kumatego kierowcę. Zadanie na kolejny dzień było zacne. Zaliczyć najciekawsze zabytki okolicy i wrócić. Narysowałam trasę i potknęłam pod nos kierowcy. Takie obrazkowe umowy są wskazane jeśli nie chcecie później stoczyć walki o cenę za usługę. Mając za sobą kilka awantur spowodowanych „nagłą podwyżką cen paliwa” wolałam ustalić z kierowcą warunki wycieczki. Facet wydawał się rozumieć wszystko. Łagodnie spojrzał na obrazkową wersję swojego samochodu, który objeżdża kolejne punkty na kartce. Ustaliliśmy cenę. Kierowca postawił krzyżyk pod obrazkiem. Jedziemy.

Po kilku kilometrach okazało się, że nasze magiczne przepustki, wystawione na niby całą podróż wokół i do Sany, nie działają. Żołnierz na rogatkach upiera się, że jest coś nie tak. Pokazuję mu wszystkie dokumenty jakie mam, łącznie z legitymacją biblioteczną. Żołnierz bierze mnie i kierowcę na bok. Przyłącza się jakiś tajemniczy pan z kanistrem i tak sobie gaworzymy. Tu angielski jest zbędny. Chodzi o ton głosu. I tak trochę pomarudziliśmy, ja trochę popyskowałam i po krzyku.

Najpierw na liście miałyśmy Wadi Dhar (Dar Al-Hajar). Była to letnia rezydencja imana i władcy Jemenu- Yahya Muhammada Hamida ed-Dina. Budynek został zbudowany na skale w latach 30 ubiegłego wieku i jest (był) symbolem kraju. Wielokrotnie trafiał na okładki przewodników, pocztówek i butelek z wodą. W 2008 było w nim muzeum.

Do budynku wchodzi się krętymi schodami, a wewnątrz można podziwiać umiarkowany przepych w jakim żył iman.

Koło budynku można odpocząć przy fontannach i podziwiać tańczących taniec miecza mężczyzn.

Następnie jedziemy do Kawkaban. Najlepszy widok na położoną na skałach cytadelę jest z pobliskiego wzgórza.  Miasto jest położone na wysokości 2931 metrów n.p.m. Podobnie jak kolejna wioska, którą odwiedziłyśmy, Kawkaban było ongiś zamieszkane przez sporą społeczność żydowską, która zgodnie żyła z arabską.  Później, wraz z ekspansja Islamu, na przełomie XIX wieku Żydzi zaczęli stopniowo opuszczać te tereny.

Po Kawkaban jedziemy do Manakha. Tu zatrzymujemy się na mały spacer i w poszukiwaniu małego co nieco. Nasz kierowca słysząc, że lubimy jeść, mówi nam, że zatrzyma się w knajpie słynnej na cały arabski świat. Cieszy nas to!

W Manakha prócz spaceru i zagadaniu do paru dzieciaków, nie ma co robić. Wszystko pozamykane. jedziemy zatem do Thulla i po drodze z daleka spoglądamy na Szibam. Nie jest to to słynne Szibam z Manhattanem Pustyni.

Thula okazuje się malutkim uroczym miasteczkiem pod opieką UNESCO. Wyobraźnia może nas ponieść. Łatwo sobie wyobrazić, że przenieśliśmy się paręset lat wstecz. Brukowane uliczki, kamienne tradycyjne domki. Jedynie kable nad głową i rynny pod nogami mówią nam, że to współczesność. Mężczyźni, jak wszędzie w Jemenie, nadal noszą tu tradycyjne stroje z ganbiyami, a kobiety czadory. Klimat jak z filmu.

Niestety wiele budynków obraca się w gruz. W kraju gdzie większość ludzi żyje w nędzy, nie ma pieniędzy na ratowanie zabytków.

Jak zwykle szukamy nowych znajomych wśród dzieci, które od małego same szwendają się po ulicy.  Chodzą bez celu, szukają zabawy, czasem sprzedają coś przechodniom.

Nasz kierowca dotrzymał obietnicy i zawiózł nas do przydrożnej restauracji. Knajpę prowadzą same kobiety. Jest dobrze ukryta przy drodze i nigdy same nie trafiłybyśmy do niej. Babki są podobno super zdolne i zaradne. Zainteresowała się nimi nawet Al Jazeera i nakręciła o nich osobny program. Siadamy na siedziskach z naszym kierowcą i zapraszamy go na obiadek. Koło nas siedzą jakieś turystki ze swoim kierowcą. Na nasze późniejsze nieszczęście nasz szofer zaczyna z nim rozmawiać. Na stole pojawiają się zastępy tacek, talerzy i zaczynamy ucztę. Jedzenie jest wyśmienite. Takiego smaku hummusu nadal nie udało mi się odtworzyć.

Po obiadku wracamy do Sany. Po drodze zatrzymujemy się  popatrzeć na panoramę okolicy. Nagie skały, pola uprawne i przestrzeń. Po klaustrofobicznych miastach jest to miła odmiana.

Tuz przy stolicy jesteśmy legitymowane. Tym razem przez bardziej uzbrojonych wojskowych.

W Sanie rozliczamy się z naszym kierowcą. Cena została ustalona wcześniej. Mam dowód w notesiku. Daję mu więc pieniądze, ale ten nie chce ich przyjąć. Mówi, że chce kilka razy więcej. Dodaje, że rozmawiał z kierowcą w restauracji i tamten za taki sam dzień skasował 100 dolarów. Chce tyle samo. Mi się nie chce kłócić z naciągaczem i kłamczuchem. Dodaję mu skromny napiwek, pokazuję jeszcze raz notes z uzgodnioną ceną i wymawiam magiczne słowo „policja”. Gościu zabiera kasę i odchodzi. My pomału kierujemy się w przeciwnym kierunku. Nagle facet zajeżdża nam drogę i zaczyna się drzeć i rozdzierać szaty przez okno auta. Odrobina dramatu ma zapewne na celu stopić nasze serca i opróżnić portfele. Suma za jaką zgodził się nas wieźć i tak była wielka. Zarobił jak król. Jednak mu mało. Olewamy go. Wymijamy i idziemy dalej. Ten nie odpuszcza i w kółko albo jedzie koło nas i nawija, albo zajeżdża nam drogę. Zaczynam udawać, że wołam pomocy, zaczepiam przechodniów i szukam policji. Dziad odjeżdża. Taki super śmieszny akcent na koniec podróży. Jemen nie był pierwszym muzułmańskim krajem jaki odwiedziłyśmy. Jednak kolejny raz dowiedziałyśmy się o płynności tutejszych umów, braku honoru niektórych dziadów i umiłowaniu do negocjacji i targowania się.

Mimo takich akcentów, straszliwej biedy, brudu, lekceważeniu ekologii, braku szacunku do kobiet i zwierząt Jemen na zawsze zostanie w mojej pamięci. Na pewno chcę tu wrócić. Zatrzymane w czasie wioski, niezwykłe zabytki, i mimo wszystko cudowni ludzie są tego warci.

Na lotnisku żeby zrównoważyć naszą niedolę trafia nam się okazja jedna na sto. W drodze z Sany do Doha zostajemy przeniesione do pierwszej klasy. My w łachmanach i szejkowie. Po chwili dołącza do nas jeszcze Chińczyk w ekstazie. Na ekranach karuzela śmiechu „Benny Hill”. Chińczyk tak się śmieje, że boję się o jego życie. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu dni jemy z porcelany ciepłe posiłki. Metalowymi sztućcami. Gazeta i paluchy wystarczyłyby. Jedyny taki luksus w naszym życiu. Wiwat Qatar Airways! W Doha pchamy się do wyjścia z samolotu, ale ku naszemu zdziwieniu stewardessy kierują nas nie do autobusu dla bydła, ale do osobnego busa. Tam szok! Siedzenia dookoła pojazdu. Firanki i klimatyzacja. Siadamy. Do naszych spoconych po sekundzie na dworze łap bez manikiuru trafiają kieliszki z świeżo wyciśniętym sokiem pomarańczowym. Boże, żeby tylko człowiek się nie przyzwyczaił. Chwilo trwaj! Polska poczeka…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.