Jeśli jedziesz do San Francisco… (USA cz.1)
Dziś opowieść z cyklu „Nie bój się”.
W końcu zaczynam zapiski z jak dotąd najdłuższej samodzielnej/samotnej podróży. Rady będą ukryte między linijkami. Przesłanie będzie jedno. Jeśli ja mogłam, Ty też możesz tak podróżować…. To nie fizyka kwantowa.
W 2010 roku poczułam, że już trochę nie daję rady pracować. Złożywszy oszczędności i pożyczki do kupy, kupiłam bilet do San Francisco. Stany nie były jedynym celem mojej, jak zakładałam, trzy miesięcznej podroży. Tak naprawdę chciałam odwiedzić Tikal w Gwatemali.
Najpierw musiałam załatwić amerykańską wizę. Czekając na swój numerek w poczekalni w ambasadzie poczułam dreszczyk emocji. Jako swojego pierwszego gospodarza wpisałam członka couchsurfing. Jako kolejnego-kuzyna z Nowego Jorku. Obydwie osoby naprawdę chciałam odwiedzić, ale nie znałam na wyrywki ich danych. Pan przede mną był przepytywany z wszystkich dat urodzin krewnych. Czułam, że polegnę. Tymczasem nie zamieniłam jednego słowa z urzędniczką w okienku. Jedyne tłumaczenie na moje bezproblemowe otrzymanie wizy, jakie przychodzi mi do głowy, to liczba wbitych do mojego paszportu pieczątek z wcześniejszych podróży. Urzędniczka stwierdziła: „Pani podróżuje. Oto wiza.” „Senkju”-odparłam.
Spakowałam kilka par spodni i bluzek do podręcznej torby. Wypaliłam kilkanaście płyt z polską muzyką aby dać dobrym ludziom w prezencie. Plecak wypełniłam zamówionymi przez mojego pierwszego gospodarza Grześkami , wzięłam kaszę jaglaną na wszelki wypadek i 4 kwietnia wyruszyłam w swoją pierwszą i całkowicie samodzielną podróż. Prócz pierwszego noclegu nic nie zaplanowałam. Chciałam spać tylko u członków couchsurfing, odkryć czym są Stany i dojechać do Gwatemali. Dziś mogę powiedzieć, że była to podróż życia. Zrealizowałam kilka swoich marzeń. Przytuliłam kudłatą sekwoję, zobaczyłam Wielki Kanion i wodospad Niagara, zakochałam się w amerykańskiej sztuce i architekturze, weszłam na wylewający lawę wulkan, stanęłam na szczycie największych piramid w Meksyku i na mniejszych w Gwatemali. Były też przygody mniej wymarzone. Był autostop z dziwnymi typami w USA, spacery po szemranych dzielnicach, szybka jazda kabrioletem po ulicach stolicy Meksyku, wieczna awaria aparatu, noce na ziemi i w hamaku. Oraz cudowny efekt uboczny-utrata 10 kilogramów.
W samolocie do San Francisco okazało się, że mam szczęście. Siedząc po lewej stronie mogłam zobaczyć Golden Gate i część miasta w pełnej krasie.
Na lotnisko przejechał po mnie Tomek z couchsurfing. Pojechaliśmy do domu. Spojrzałam z okien na San Francisco nocą i padłam na twarz. Na cześć mojego przyjazdu puścili fajerwerki. Welcome to the USA.
Kolejnego dnia rano zaczęłam dzień od …zwiedzania supermarketu. Przyznam, że było to przeżycie godne odnotowania. Widok warzyw w jakiejkolwiek formie, czystości i konsystencji było pierwszą atrakcją. Cebula w piórkach, cebula obrana, cebula brudna, cebula w krążkach, cebula drobno pokrojona, cebula w pyle. Marchew w talarkach, piórkach, ósemkach, szesnastkach, wiórkach. Co chcesz to masz. Kolejna atrakcja to wybór lodów. Smak jabłka, chilli, orzecha o poranku, kota, psa, stołu. Gwoździem programu był dość pulchny pan w pełnym makijażu, w wieczorowej sukni, z arrasem na wierzchu. I pani w piżamie oraz w papciach-pluszako-króliczkach z olbrzymimi papilotami na głowie. I ja jako jedyna- między regałami, patrząca się na nich między ogórkiem w soku, occie, wodzie…. Nikt z obsługi ani z klientów nawet nie zerknął.
Lekko zarumieniona poszłam na miasto. To był mój pierwszy raz w Stanach. Głowę miałam pełną architektonicznych symboli typu domki z gankami, metalowe schody pożarowe, drapacze chmur, gazety sprzedawane ze oszklonych skrzynek, trampki wiszące na kablach, szkolne autobusy. Tego dnia chciałam po prostu chłonąć klimat.
Założyłam sobie, że w mieście spędzę kilka dni, więc nie miałam presji czasu żeby gnać. Jednak kwiecień nie jest jeszcze super ciepłym miesiącem w Kalifornii. Dni dzieliłam na włóczęgę na zewnątrz oraz na muzea i galerie sztuki. Architektura San Francisco jest po prostu cudowna. W samym centrum znajdziemy oszklone drapacze chmur stojące tuż obok jednorodzinnych domów i zamczysk.
Jak w każdym amerykańskim mieście są tu dzielnice, które różnią się klimatem od pozostałych. Jest China Town z kolorowymi latarniami, restauracjami i sklepikami z chińskimi towarami.
Jest Nob Hill, gdzie możemy przejechać się słynnym tramwajem.
Dzielnica Haight Ashbury, w której kiedyś mieszkali słynni beatnicy jak Jack Kerouac czy Allen Ginsberg. Dzis po dawnej bohemie i hipisach niewiele zostało. Znajoma Amerykanka powiada, że teraz to dzielnica komputerowych nerdów. Artyści umarli z głodu.
Jest Fisherman’s Wharf gdzie przesiadują bezdomni, weterani żebrzący o pieniądze, artyści, aktywiści różnych opcji, performerzy i dziwacy. Jednym z nich jest David Johnson-słynny Człowiek Krzak. Żartowniś ukrywa się bez ruchu za gałęziami eukaliptusy i straszy niczego niespodziewających się przechodniów. Potrząsa gałęziami i mruczy. Karuzela śmiechu. Człowiek Krzak jest dziś symbolem San Francisco. Doczekał się nawet wpisu na Wikipedii.
Jest wiele parków i mini pól golfowych, na których odpoczywają turyści i mieszkańcy i nikt nie zabrania im deptać trawników.
Są też miejsca znane z telewizyjnych seriali jak „Pełna Chata”. „The Painted Ladies” to sześć kolorowych Wiktoriańskich domków jednorodzinnych zbudowanych pod koniec XIX wieku. Stoją przy ulicy Steiner Street, zaraz obok parku Alamo Square Park. I są po prostu urocze.
W ratuszu odbywają się śluby, a przed brata się z plebsem niepokojąco przystojny burmistrz.
W mieście jest sporo murali, które świetnie komponują się z zabytkowymi domami.
Są dzielnice z wypasionymi willami. Przy polskiej fantazji budowlanej może nas dziwić brak płotów dookoła domów, spójność architektoniczna i równo wystrzyżone trawniczki.
Są też uliczki mniej reprezentacyjne, ale za to z zacnymi nazwami. Choć podobno Wałęsa stracił swoją ulicę w san Francisco po swoich homofobicznych wypowiedziach.
Po San Francisco można poruszać się na kilka sposobów. Ja głównie jeździłam metrem i autobusami. Do tej pory mogły nastąpić zmiany w systemie, ale podczas mojej wizyty na metro obowiązywała karta, którą ładowało się w automatach przy wejściu. Na autobusy papierowe czasowe bilety. Chciałam jak najwięcej zobaczyć więc pod sam most podjechałam autobusem. Potem cały przeszłam piechotą. Jak się okazało po złej stronie mostu. Pod koniec musiałam się trochę wrócić by znaleźć przejście pod mostem.
Most Golden Bridge został oddany do użytku w 1937 roku. Przy samym moście mamy pomnik projektanta mostu – Josepha Straussa.
Most niewątpliwie jest perełką architektoniczną. Warto przejść go na piechotę, by popatrzeć na panoramę miasta. A potem wejść na wzgórza po lewej stronie mostu i zrobić sobie słynne selfie.
Golden Bridge jest magnesem dla turystów i … samobójców. Do tej pory zginęło skacząc z niego ponad 1400 osób. Nie dziwią więc „mostofony”. Na środku mamy możliwość uzyskania pomocy psychologicznej. Zaraz obok mamy jeszcze informację, że jesteśmy pod nadzorem kamer i jeśli coś zrzucimy z mostu będziemy mieć poważne kłopoty. Chyba, że to będziemy my sami… Wtedy problem będzie ostateczny.
W ogóle już pierwszego dnia zauważyłam, że Amerykanie kochają tabliczki informacyjne. Na przykład ta informuje nas, że sam pomysł na zaparkowanie tu spotka się z gniewem właściciela posesji.
Kolejne organizują ruch rowerzystów i pieszych.
Place i parki mają kolejne regulaminy. A dorosłym na plac zabaw wstęp wzbroniony.
Następnego dnia Tomek zabrał mnie do swojej ulubionej koreańskiej knajpy. Mają tam danie dla super głodnych-zupę giganta z kilogramem mięsa i makaronu w środku. W 2010 przyjemność kosztowała 25 dolarów. Jednak tylko gdy nie damy rady zjeść całej zupki. Wchłonięcie miseczki jest darmowe. Wzięliśmy wersje warzywne dla mniej głodnych i kątem oka obserwowaliśmy zmagania chłopaków z zupskami. Polegli… Na ścianie są zdjęcia ludzi z żołądkami z gumy.
W kolejne dni pozachwycałam się sztuką nowoczesną i popłynęłam zwiedzać Alcatraz gdzie popełniłam mały grzeszek… O tym w kolejnym wpisie.