San Andres i Providencia: Kreole i rekiny (Kolumbia cz. 16 ost.)

Bilet na wyspy San Andres i Providencia kupiłam na samym początku podróży. Będąc jeszcze w Santa Marta zrezygnowałam z kilkudniowego trekkingu do Ciudad Perdida. 650,000 pesos to kupa kasy, a tyle miał kosztować trekking. Zrobiłam, sobie prosty rachunek. Po jednej stronie: kupno małego plecaczka żeby spakować rzeczy na parę dób, od czterech do sześciu dni zmęczenia, pot, komary, robaki, spanie w hamakach, może fajne towarzystwo, satysfakcja, jakieś tam ruiny i kilka urokliwych osad napotkanych po drodze. Po drugiej: gorące wyspy, nurkowanie, odpoczynek i jakoś żadne minusy nie przychodziły mi do głowy. Wybór był prosty. Odpuściłam więc Ciudad Perdida i za te same pieniądze kupiłam bilet na San Andres i zarezerwowałam noclegi na obu wyspach. Jedynym problemem przez najbliższe tygodnie okazało się kupienie biletu na katamaran. Biuro, zarządzane przez zapewne kosmitów, albo nie odpowiadało na moje maile, albo odpisywało jednym zdaniem: „Potwierdź, że chcesz z nami płynąć z San Andres na Providencję”. W końcu wkurzyłam się i napisałam do szkoły nurkowania by mi pomogli kupić bilet. Podziałało.

W samolocie na San Andres podniecenie sięga zenitu. Rodziny lecą na wakacje. Wrzaski dzieci i dorosłych, bieganie do okien. Gówniara przede mną skacze po siedzeniu rytmicznie obijając się o moje kolana. Po paru minutach wciskam rękę między okno a siedzenie i chwytam bachora za dupsko. Wyrzucam z siebie też kilka polskich pozdrowień. Mamusia zdziwiona patrzy na mnie, pokazuję jej swoje obolałe kolana. Posadziła swoją latorośl i do końca lotu miałam spokój. Tylko bachor co chwila zerkał złym okiem między siedzeniami na mnie. Odpowiadałam nosem króliczka.

Na lotnisku w San Andres kontrole bagażu i dokumentów dość drobiazgowe. Turyści grzecznie stoją w długiej kolejce, a urzędnicy, ubrani w stroje prawie plażowe, nie śpieszą się nigdzie. A po wyjściu z hali a raczej „halki” fiesta fiesta. Zaraz za ścianą gra zespół i tańczą panienki. Są gitary i grzechotki, jest też niestandardowy instrument-czaszka jakiegoś zwierzaka. Już mi się podoba.

Przed lotniskiem mnóstwo naganiaczy. Ceny za taksówkę równe tym w Bogocie. Wychodzę kawałek za lotnisko i tam łapię taksówkę motorową. Te są najtańsze na wyspach. Za kilka złotych dojeżdżam do swojego hostelu. Okazuje się, że jest zamknięty. Pukam w okna, drzwi i ściany. Nic. Z boku wisi kartka z numerem telefonu do pracowników i na taksówkę. Chodzę po okolicznych podwórkach i pukam ludziom do okien. W końcu jakaś pani wychodzi i dzwoni na jeden z numerów. Chyba jest przyzwyczajona do takich sytuacji. Po piętnastu minutach przyjeżdża dość nerwowa babka. Nie ma przepraszam. Jest złość, że jestem. Pytam się jej czy to normalne, że hostel jest zamknięty. Odpowiedź jest miażdżąca. Przecież nie będzie cały dzień pracowała. Nikt nie będzie, bo teraz jest lunch! To już wiem, że tu jest inna Kolumbia. Panna daje mi klucz i odjeżdża. Zostawiam bambetle, zabieram maskę i rurkę i jadę szukać plaży. Okazuje się, że nie jest to takie proste. Wybrzeże San Andres to w większości albo skały, krzaki albo czarne rafy po odpływie. Wsiadam do autobusu jeżdżącego wzdłuż wybrzeża, przylepiam twarz do okna i szukam piaszczystej plaży. Pani z autobusu poleca mi jedno miejsce, ale okazuje się ono katastrofą. Zamiast plaży platforma z desek, płatny wstęp i tłum ludzi w wodzie karmiących rybki chlebem. Woda boska, rybki kolorowe, ale innego klimatu szukam. Jadę jeszcze do miasta zrobić zakupy i coś zjeść. Centrum jest po prostu brzydkie. Bloki, hotele, sklepy wolnocłowe i supermarkety. Nie ma urokliwych uliczek czy placów jak w innych kolumbijskich miasteczkach.

Wracam do hostelu i gotuję sobie kolację. Po chwili do drzwi dobijają się dwaj faceci, a po kilku minutach kolejny. Wszyscy z Izraela. Długo ich przekonuję, że nie pracuję w tym hostelu, ale gorąco zapraszam. Sami wybierają sobie pokój i dzwonią po „Pannę samo zło”. Panna przyjeżdża i jaka zmiana. Oj, jak ona mnie lubi, jam jej amiga. No i mam na imię Maryja. Teraz to już chłopaki z Izraela nie wierzą mi, że tu nie pracuję. Babka co chwila mnie woła i coś do mnie gada. Chłopaki w ogóle nie mówią po hiszpańsku więc ze swoim „kilkudziesięciosłownym słownikiem” robię za tłumacza. Panna rejestruje chłopaków, odjeżdża i po godzinie dzwoni na telefon jednego z nich i chce gadać ze mną-Maryją. Nawija mi coś o jakimś blondynie, tyle rozumiem. Słucham, słucham. Wrzucam parę „si si”. Mówię jej, że jej nie rozumiem i oddaję telefon, a facet wyłącza go.

Kolejnego dnia o świcie wychodzę na ulicę i łapię mototaxi. Mój taksiarz rozmawia ze mną przez zamknięte powieki. Chyba nie wie, że już wstał. Uzgadniamy cenę za dojazd do portu. Chcę mieć pewność, że facet nie zaśnie, kładę mu zatem rękę na ramieniu i zaciskam ją co parę sekund. Czasem musi otworzyć oczy. Mimo to, że San Andres to naprawdę mała wyspa śpioszek gubi się i zajeżdża do portu dla statków handlowych. Na szczęście pracownicy przystani mówią mu dokąd ma jechać. Na miejscu śpioszek nie wydaje mi reszty jak powinien. Za karę, że musiał błądzić. Nie mam czasu na kłótnie. Zamawiam mu biegunkę u Zeusa.

Katamaran na Providencję okazuje się malutki, na raptem trzydzieści osób. Zamiast foteli są długie kanapy dla pięciu osób. Siadam razem z jakimś panem i liczę ile torebek na wymioty jest włożonych za taśmę przed nami. Na widoki za oknami nie ma co liczyć, bo są za wysoko. Z głośników sączy się muzyka …. country. Ledwo co wypływamy z zatoczki i już wiem. Nie będzie fajnie. Opieram głowę, zamykam oczy i robię sobie wizualizację. Okropnie kołysze, o okna rozbijają się fale, no i leci country… Na chwilę otwieram oczy. Za sterami chudy Ernest Hemingway. Kilka osób już trzyma torebki w garści. Zamykam oczy i cierpię w ciszy. Jest ohydnie. Co chwilę czuję jak ktoś spryskuje kabinę odświeżaczem powietrza. Rzygo-kamuflaż? Katamaranem rzuca we wszystkie strony. Dolly Parton nie ułatwia pozytywnego myślenia. Wyobrażam sobie różne przejazdy krętymi drogami Kolumbii. Wyobrażam sobie kolejki górskie. Po czterech godzinach dobijamy do brzegu. Otwieram oczy. Pierwsze osoby, które widzę to małżeństwo z dwoma małymi chłopcami. Cała rodzina ma twarze stulatków. Wszyscy pozostali pasażerowie są szarzy i wyglądają jak obróceni na lewą stronę. Dotykam swojej głowy. Nie wiem jakie zjawisko fizyczno-fryzjerskie zaszło na pokładzie. Moja fryzura zaczyna się dwa metry przede mną. Jestem Dżaną z dżungli. Tu kapelusz nie pomoże. Mijam Włochów i jedyne słowo jakie rozumiem to VOMITO.  Temat dnia. Cieszę się, że hostel ma być kilka metrów obok. Przed portem czeka na mnie nieformalny mąż właścicielki hostelu. Wpuszcza mnie do mojego dwupokojowego mieszkania z kuchnia i łazienką i mówi, że jak dojdę do siebie to mnie obwiezie samochodem po wyspie. Przed samym wejściem do mojego mieszkania jest dodatkowa toaleta dla ekshibicjonistów wydalniczych.

Wchodzę do swojej łazienki i patrzę w lustro. Boga nie ma… Myję zęby i „kiedyśtwarz”. Zakładam soczewki. Kładę się na moment i uspokajam się. Jestem głodna jak wilk. Ze strachu od rana nic nie jadłam i nie piłam. Idę coś zjeść i jadę z Dżonym dookoła wyspy. Dawno nie spotkałam tak zadowolonego z życia człowieka. Trudno się mu dziwić. Providencia jest zieloną, górzystą i spokojniejszą od San Andres wyspą. Mieszkańcy mówią po angielsku. Choć jest to zdecydowanie inna odmiana niż ten który znam. Nikt się nigdzie nie śpieszy. Każdy ma czas. Dżonego cieszy wszystko. Mały sklep z ciuchami, budka z lodami, supermarket, kościół. Nic więcej do życia nie jest mu potrzebne. Jest tu szczęśliwy. Zajeżdżamy do jego kolegi i dostaję całą gałąź quenepy. Słodko-kwaśny owoc. Wcinam i słucham opowieści o wyspie. Zazdroszczę mieszkańcom spokoju, radości, i może pozornego braku trosk.

Na Providencji nie ma centrum. Jest port, kilka małych „supermarketów”, kilka knajp, bank, szpital, siedziba władz, jedno okienko z lodami., jedno stanowisko z empanadami. Kawiarni z kawą brak. Jedziemy drogą dookoła wyspy. Przy ulicy kolorowe domki, bloków nie ma. Szukam knajp. Jest bar z ryżem i kurczakiem, pizzeria, droższa knajpa z daniami od 20,000 wzwyż, kolejna droga knajpa, bar z alkoholem na plaży. Kulinarnie tyle.

_DSC0335

Pozostałe domki to chatki do wynajęcia przez turystów. Na Providencji piaszczyste plaże to też rzadkość. Dżony na szczęście pokazuje mi wszystkie, zapisuję nazwy żeby się dogadać z mototaksiarzem.

Teren jest dość górzysty, więc wędrówki po wyspie odpuszczam. Wzdłuż drogi można obejść wyspę i zawsze można się przesiąść na motor. Można też wynająć skuter albo samochodzik golfowy. Skuterem nie umiem jeździć, na samochód mnie nie stać więc podczas całego pobytu poruszam się pieszo albo mototaxi. O dziwo niektórzy w ogóle nie chcą ode mnie pieniędzy. Nie to mnie cieszy najbardziej. Najfajniejsze na lądzie jest to, że większość facetów to chyba uciekła z planu filmowego. Niebieskie oczy i czekoladowa skóra. Szczupli, wyluzowani, roześmiani. To potomkowie piratów i miejscowej czarnej ludności. Flirt mają opanowany. Gorzej z motorami. Pobiłam rekord zdrowasiek.

Kolejne dni mijały mi na jeżdżeniu na różne plaże i na łażeniu po okolicy. Aparat zawsze zostawał w hostelu więc jedyne zdjęcia jakie mam to te z objazdu wyspy i jednego dnia nurkowania. Na Providencji jest kilka szkół. Ja trafiłam do Sonny Dive Shop. Wykupiłam dwa zejścia i wraz z parą z Francji, Anglikiem i Kolumbijką wybraliśmy dwa miejsca do nurkowania. Nurkowaliśmy z dwoma instruktorami Halbertem i Sonnym. Halbert naprawdę bardzo mi pomógł. Ostatni raz nurkowałam trzy lata temu więc zejście na 25 metrów było trudne. Gdyby nie on, myślę że nie dałabym rady. Rafa może nie była najpiękniejsza jaką widziałam, ale naszym celem były rekiny rafowe i inne stwory. Na rekiny nie musieliśmy w ogóle czekać. Pływają wszędzie. Znudzone, spokojne, wolno suną obok nas. Inne ryby nerwowo zasuwają wokół rafy. Niestety nie miałam filtra więc zdjęcia światłem przypominają te z Dąbia.

Jedynym problemem na Providencji było jedzenie. Sama nie mogłam nic przygotować, ponieważ moja kuchenka kubek wody gotowała godzinę. Obok mnie jedynie pizza i ryż. Knajpa z ryżem była czynna jak się obsłudze podoba więc czasem nawet tego nie dostałam. A nawet jeśli, nie była to uczta, bo już wtedy miałam zaawansowany ryżowstręt. Pizzę jadłam raz, w drogiej knajpie byłam dwa razy na pysznych krewetkach w sosie curry. Był jeszcze supermarket. Kupowałam pomidora, cebulę, tuńczyka, papaję i kolacja z deserem gotowa. Czasem w budce przed marketem pani miała empanady (smażone pierogi). Innych opcji nie było.

Providencja jest urokliwa. Najlepiej przyjechać tu grupą, wynająć samochodzik golfowy i jeździć dookoła. Przywieźć jeszcze wałówkę i zamieszkać w domku z dobrą kuchenką.

Po paru dniach wróciłam katamaranem na San Andres. W tę stronę przeprawa była spokojniejsza i o godzinę krótsza. Łódź też była lepsza. Wygodne fotele a zamiast Dolly Parton film o pingwinach. W hostelu ta sama historia z czekaniem na przyjazd mojej amigi i fajne towarzystwo. Krewka Włoszka i przesympatyczny Kolumbijczyk. Częstuję ich herbatą. Tym razem wyczuwam mocny posmak soli, ale IQ nie pozwala mi rozwiązać tej tajemnicy. Dopiero kolejnego dnia pijąc przegotowaną wodę z  limonką odkrywam zagadkę wyspy. W toalecie i w kuchni wisi kartka, że woda w kranie nie nadaje się do picia, bo jest z morza. Sprawdzam czy Włoszka i Kolumbijczyk żyją. Jest OK. Do hostelu przyjeżdża moja amiga. Częstuję ją ciasteczkami. Amiga bierze zaproszenie dosłownie. Gryzie jedno, odkłada, zamiata, gryzie kolejne, odkłada, zerka na telenowelę, gryzie następne, ja wkładam sobie pięć nietkniętych na raz do paszczy. Żuję godzinę. Jadę jeszcze na miasto coś zjeść i wieczorem lecę do Bogoty. Tym razem w samolocie jest żałoba. Kolumbijczycy wracają w ciszy z wakacji.

To tyle. Kolumbia i Ekwador to naprawdę świetne kierunki na wakacje. Nawet na samodzielny babski wyjazd jak w moim przypadku. Piękna przyroda, sympatyczni ciepli ludzie, bogactwo owoców, najróżniejsze strefy klimatyczne, dobry transport, czyste i bezpieczne hostele. Z bezpieczeństwem może jest różnie. Na pewno trzeba bardziej uważać i nie wolno spuszczać gardy. Mimo to warto tu przyjechać. Ja nigdy nie zapomnę kolorowych miasteczek, plantacji kaw, palm woskowych, wielorybów, lasów deszczowych, trampoliny śmierci, pobytu u szamanek, kolibrów, rekinów, kolejek tyrolskich. Warto było kolejny raz przełożyć zakup drzwi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.