Szukając zwojów z Qumran w Ammanie (Bliski Wschód cz. 1)

Podróż po Bliskim Wschodzie odbyłam razem z matką-Barbarą. Bardzo intensywną podróż. Był to nasz pierwszy wyjazd poza Europę i byłyśmy tak podniecone i zafascynowane otaczającym nas światem, że z każdego dnia wysysałyśmy co się da, zwiedzając od świtu do nocy. Gdy patrzę na mapę dzisiaj i widzę ile kilometrów zrobiłyśmy w dwadzieścia jeden dni, to naprawdę nie wiem jak nam się to udało. Zobaczyłyśmy najważniejsze zabytki Jordanii, Syrii, Libanu i zahaczyłyśmy jeszcze o Jerozolimę i Betlejem. Naszym marzeniem była Petra w Jordanii, meczet Umajjadów w Damaszku, Baalabek w Libanie i Jerozolima, którą zostawiłyśmy na koniec ze względu na konflikt między Izraelem i Libanem. Pieczątka izraelska może uniemożliwić nam wjazd do krajów arabskich, a zwłaszcza Libanu.

Jest rok 2005. Dolar kosztuje 2 złote. Na Bliskim Wschodzie jest pokój…

Zapiski są kompilacją maili wysłanych do rodziny i przyjaciół. Zdjęcia to skany kliszy i nasz pierwszy aparat cyfrowy. Dziś Amman-stolica Jordanii.

Do Ammanu doleciałyśmy przez Wiedeń. Wysiadając z samolotu z Wrocławia poznałyśmy Koreankę, która w Seulu studiowała język polski. Czekając na swoje połączenia, siedziałyśmy kilka godzin w kawiarni na lotnisku, rozmawiając głównie po polsku. Kim zrobiła na nas ogromne wrażenie swoją znajomością polskiego. Przed samym rozstaniem spytała nas:

”Znają kawał?”

Przyszykowałyśmy się na trzęsienie ziemi.

„Jaka jest różnica między siku, a piwo?”

Samo pytanie i ton już nas rozśmieszyło, ale Kim dokończyła:

„15 minut!”

Po kawale dnia, wsiadłyśmy do samolotu do Ammanu i późnym  wieczorem wylądowałyśmy na miejscu.

Nie są to czasy smartfonów i możliwości bukowania hotelu kiedy trzeba. Kafejki internetowe są jedynym sposobem na kontakt z jakimkolwiek hotelem lub z Polską. Nasza strategia jest prosta. Noclegu zawsze szukamy na miejscu, bo nigdy nie wiemy dokąd danego dnia dojedziemy. A dokładnie, to jedziemy do dzielnicy historycznej albo tej wskazanej przez przewodnik. Ja szukam noclegu klasy C, a Baśka okupuje krawężnik, opiekuje się bagażem i zbiera ewentualne datki od tubylców.

Na lotnisku w Ammanie nie znalazłyśmy żadnego autobusu do centrum. Prawdopodobnie była to ściema taksówkarzy. Z całą naiwnością i zaufaniem wsiadłyśmy do taksówki i poprosiłyśmy kierowcę by zawiózł nas pod adres z przewodnika. Nic z tego. Kierowca nie chciał bądź nie umiał odczytać mapy i zawiózł nas pod inny adres zaraz pod amfiteatrem w starej dzielnicy Ammanu. Amman nocą wydawał się wyludniony i dziwnie spokojny. Jednak tylko w okolicach lotniska. Po wyjściu z taksówki pierwszym dźwiękiem jaki przebił się przez symfonię klaksonów było nawoływanie z minaretu. Po moich plecach przeszedł dreszcz, a Baśka zakochała się od pierwszego słyszenia. W hotelu po długich negocjacjach otrzymujemy pokój z łazienką. Woda jest, ale światła brak. Ktoś wykręcił żarówkę. Nie ma czasu na załatwienie takich spraw. Myjemy się i idziemy spać. Kolejnego dnia rano, Baśka rzuca się do okna by zobaczyć choć kawałek miasta. No i widzi-mur.

Brak światła w łazience, widoki za oknem i przede wszystkim wysoka cena sprawiają, że wymeldowujemy się. Chodzę po ulicy i szukam hoteli. Rzadko od razu widać, że hotel to hotel. Nie każde miejsce na klasyczną recepcję. Są też krypto-domy uciech, więc uważam jak mogę. Jeszcze dorabiać nie musimy.

W większości miejsc moje wejście do holu zaburza poranną drzemkę recepcjonisty. Toż to bestialstwo. Chłopak niechętnie odpowiada przez zmrużone powieki na moje pytania. W końcu udaje nam się dogadać. Tak, ma pokój z dwoma łóżkami i łazienką. Cena jest przyzwoita, więc proszę by mi pokazał naszą kwaterę. Idziemy kilka pięter do góry, potem labiryntem korytarzy. Nagle na podłodze widzę sporą czarną plamę. Chłopak kopie ją. Plama się rozbryzguje na kilkanaście kawałków i jeden większy biały. To kość kurczaka i jej dziesiątki konsumentów. Stado mrówek szybko uformowało  zwarty szereg i podreptało za śniadaniem, kilka większych cosiów uciekło. Ja w podskokach zobaczyłam pokój i szybko uciekłam na dół. Poszłam jeszcze zobaczyć inny hotel. Nad wejściem jest zamontowana połówka samochodu. Recepcja lśni „srebrem”. Wewnątrz bardzo sympatyczny recepcjonista od razu wzbudza moje zaufanie. Jestem w stanie w ciemno wziąć pokój. Pan pokazuje mi pomieszczenie z łazienką. Jest bardzo orientalnie i zdecydowanie żaden białas w takim przybytku nigdy tu nie mieszkał. Nie mamy ciepłej wody, okno wychodzi na korytarz, kibelek jest kucany, klimy nie ma, ale jest wiatrak, w TV tylko arabskie wiadomości plus kanał z modlitwami. Trzeba to przebić na zalety. Będę jędrna, hałas z ulicy mnie nie obudzi, nie zarażę się niczym z deski klozetowej, włosy mi wyschną pod wiatrakiem, będę bardzo uduchowiona. Zostawiamy bambetle i wychodzimy na miasto.

Mieszkamy w samym centrum zabytkowej części miasta, tuż pod świątynią Herkulesa. Amman jest położony na wielu wzgórzach, a jej ruiny i muzeum są na samym szczycie jednego z nich, dokładnie nad naszym hotelem. Od ruin i muzeum zaczynamy. Największą atrakcją mają być zwoje z Qumran. Łapiemy taksówkę i pokazujemy taksówkarzowi kartkę z kierunkiem po arabsku. To nasz recepcjonista napisał nam wskazówki. Kradniemy ten pomysł na przyszłe dni. Wsiadamy do taksówki i podajemy kierowcy kartkę. Po sposobie w jaki obraca zwojem z Ammanu widzę, że pan nie umie czytać. Pokazuję więc palcem do góry i fonuję kilka dźwięków podobnych do nazwy zabytku po arabsku. Na twarzy kierowcy pojawia się uśmiech. Zapewne powiedziałam przy okazji, że oddam mu nerkę. Jednak po chwili kierowca kiwa głową i jedzie. No, ale jeszcze cena! Pytam: „One dolar ok?” Kiwnął głową. Na miejscu daję mu dolara, a kierowca, ku mojemu zdziwieniu, wydaje mi resztę w walucie jordańskiej.

Z góry widać całą panoramę starego Ammanu. Całe miasto dookoła nas to szare bloki-pudełka gęsto położone na licznych wzgórzach. W Jordanii nie opłaca się kończyć budowy domu, więc większość nie ma tynku, a z dachu wystają druty i cierpliwie czekają na kolejne piętra. Właściciele podobno płacą mniejsze podatki za takiego architektonicznego jeża. Rozglądamy się i znowu słyszymy nawoływanie z minaretu. Baśka jest w siódmym niebie. Z ruin nie wiele się ostało. Tu wyobraźnia i świadomość, że kroczy się po świątyni zbudowanej za czasów Marka Aureliusza są ważniejsze. Muzeum jest malutkie i jakoś nie wierzymy, że te zwoje są prawdziwe. Gablotkę można otworzyć pilniczkiem i nikt jej nie pilnuje. Ze wzgórza widać też starożytny amfiteatr. To nasz kolejny cel, ale najpierw JESĆ!

Po wyjściu z amfiteatru jedziemy taksówką do obu meczetów. Są nowe, ale to pierwsze meczety w naszym życiu więc koniecznie chcemy je zobaczyć. Wewnątrz dostajemy okrycia i dopiero wtedy możemy wejść do meczetu. Jest to współczesna architektura. Bardziej zwracamy uwagę na atmosferę i modlących się ludzi.

W drodze powrotnej do hotelu zaprzyjaźniamy się z taksówkarzem, który dobrze mówi po angielsku. Umawiamy się z nim na kolejny dzień by za uzgodnioną cenę zawiózł nas do kilku zamków pustynnych. Nie ma do nich żadnych autobusów. To był jedyny, prócz wynajęcia samochodu, sposób na zobaczenie zamków. Idziemy jeszcze coś zjeść koło hotelu i wracamy do naszej nory. Na ulicy hałas silników i klaksonów, a w norze nawoływanie muezina jest jedynym dźwiękiem z zewnątrz jaki słyszymy. Baśka z pewnością dostała udaru. Cały dzień chodziłyśmy bez nakryć głowy. Jest podniecona, każe mi wziąć dywanik i iść na modlitwę. W pokoju jest też dyżurny Koran i strzałka wskazująca Mekkę. Matka nadała mi imię Fatima i klamka zapadła. Mam tu zostać i hodować kozy. Staramy się zasnąć, ale okazuje się, że na korytarzu hotelu życie kwitnie. Jakiś facet zrobił sobie miejscówkę pod naszym oknem i wrzeszczy coś w słuchawkę telefonu. Wychodzę szukać źródeł innych wrzasków. Wszystkie trzy pokoje są otwarte na oścież. Zaglądam w swojej piżamce do każdego. Tu się nocą spaceruje, ogląda telewizję, słucha muzyki i modlitw na cały regulator. Wracam i bezradnie rzucam się na swoje wyro. Nie pośpimy.

Kolejnego dnia, o pół godziny za wcześnie Farez przyjeżdża do hotelu z kolegą. Kolega ma duży terenowy samochód. Po legitymacji kolegi widzę, że samochód należy do telewizji ammańskiej. Jeszcze raz uzgadniamy cenę i kolejność zwiedzania zamków. Farez najpierw zabiera nas do namiotu Beduinów. Namiot stoi z dala od czegokolwiek. Wewnątrz jemy najlepszy nummu świata i przepyszny chlebek. No i przesłodką, ale pyszną miętową herbatę. Dodatkowo obsługuje nas niebezpiecznie przystojny chłopiec. Nie możemy się najeść…musi nam donosić cokolwiek. Choćby pusty dzbanek. Tak ładnie go nosi. Farez, przekonany, że Polska to raj pieniędzmi płynący, prosi nas byśmy znalazły mu pracę w Polsce. Będzie kierowcą i będzie zarabiał fortunę. Nic nie dały nasze tłumaczenia, że to niedobry plan. Niech lepiej jedzie do Niemiec. „Nie! Polska, to jest raj!” Dziś po jedenastu latach najbardziej pamiętam trzy zamki. Wszystkie stoją samotnie na pustyni. Różnią się całkowicie architekturą, a jeden miał (ma) jeszcze malowidła wewnątrz. Zamków jest sporo, niestety większość ucierpiała podczas trzęsień ziemi. Są wszędzie dookoła stolicy w promieniu do stu kilometrów. Pochodzą z VI i VII wieku naszej ery. Czy to były twierdze czy karawanseraje, nikt nie wie. Może były to po prostu miejsca spotkań między umajjadzkimi zarządcami. Widok zamków na kamienistej pustyni jest niezwykle abstrakcyjny. Upał sprawia, że szybko chowany się albo do samochodu, albo do namiotu Beduinów gdzie częstują nas kolejnymi  herbatkami. W drodze powrotnej do Ammanu, Farez z kolegą wątpią, że naprawdę mam prawo jazdy, choć w Jordanii kobiety za kółkiem to rzecz normalna. Prowadzę auto przez jeden kilometr, pokazuję, że umiem zmieniać biegi i hamować.

Późnym popołudniem pożegnałyśmy się z Farezem, zapłaciłyśmy mu umówione wcześniej pieniądze i zostawiłyśmy niepocieszonego. Polska to nie raj dla niego. Tymczasem obiecał nam, że od tej pory transport po Ammanie mamy od niego za darmo. Nie wiemy jak miałybyśmy się z nim skontaktować, ale dziękujemy za taką gwarancję. Kolejnego dnia chcemy wyjechać ze stolicy wobec tego chyba nie uda mu się dotrzymać obietnicy. Wieczorem palcem po mapie obmyślamy plan na kolejny dzień: Góra Nebo, Morze Martwe i może Jerrash. No i jeszcze jedną noc zostajemy w naszej norce. Nasza podróż tak naprawdę zaczyna się następnego dnia. Do tej pory nic jeszcze nie widziałyśmy, ani nie poznałyśmy ułańskiej fantazji jordańskich kierowców. O tym następnym razem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.