Odlecieć w Mindo (Ekwador cz. 5 ost.)

Buenos z San Andres,

sytuacja jest taka. Jestem w kuchnio-salonie w hostelu. Sama ze sprzątaczką, z którą mam burzliwą relację. Zaczęło się od tego, że jak parę dni temu przyjechałam na jedną noc to nikogo w hostelu nie było. Łapałam ludzi z okolicznych podwórek by zadzwonili do kogoś z hostelu, bo wyjątkowo nie chciałam spać na ulicy. Panna, lat 40 plus vat, przyjechała lekko wkurzona, że ma klientkę. Mimo, że wiedziała z rezerwacji internetowej, że będę o tej porze. Niestety nasza kłótnia to jej potok kontra moje kropelki. W końcu pojechała, zostawiła mnie samą. Po godzinie do hostelu przyjechało osobno trzech facetów z Izraela, których ja- samozwańcza recepcjonistka wpuściłam, dałam łóżko i herbatę. Zadzwoniliśmy jednak po pannę znowu i ta wróciła i mnie ozłociła. Jestem super menadżerką i naganiaczką. Nadała mi robocze imię Maryja. Mimo poprawek na Karolina, zostałam Maryją. Zostałyśmy amigas. Wczoraj wróciłam na kolejną noc. Sytuacja taka sama. Czekam na ulicy aż panna przyjedzie i mnie wpuści. Hostel pusty. Na szczęście wkrótce wprowadza się Włoszka i wraca mieszkający tam od paru dni Kolumbijczyk, który nas wpuszcza. Rano wstałam i o dziwo panna jest i sprząta. Wymieniamy ukłony. Chwilę gadam z koleżanką przez messendżera. Wybiła 10.40 musiałam się wymeldować. Wyniosłam się z pokoju, zrobiłam sobie śniadanie i potem herbatkę z kolekcją kokosowych smakołyków, które kupiłam na ulicy. Jem. Mija mnie panna. Łamiemy lody po raz któryś. Uśmiecham się. Mówię, że boli mnie brzuch. Takie babskie sprawy. Oj jak ona mnie rozumie. Woła do mnie Karo. Jest postęp. Częstuję ją ciasteczkiem. Bierze, nadgryza, mówi, że dobre, odkłada na talerz i dalej zamiata. Co chwilę wraca, podpiera się szczotką, zerka na ekran TV z telenowelą i bierze inne ciasteczko, nadgryza, odkłada i mówi „Smaczne”. To jest bliskość… Wkładam sobie kilka na zapas do paszczy.

Dziś wrócę do Mindo w Ekwadorze. To miejsce zostawiłam sobie na sam koniec i to błąd. Dwa dni w Mindo to mało. Normalna miejscowość z jedną ulicą pełną restauracji, barów, jedną kawiarnią z dobrą kawą, muzeum kakao, duuuuużą ilością biur organizujących obserwacje ptaków i różne sporty ekstremalne. Ogromnym atutem tego miejsca jest piękno okolicznej przyrody. Dla niej warto zostać dłużej.

Do Mindo z Latacungi można dostać się najszybciej przez Quito. Jest jeszcze droga przez Santo Domingo, ale to trwa o wiele dłużej. na szczęście w Quito okazuje się, że z tego samego dworca mam autobus do Mindo i nie muszę jechać na drugi koniec miasta na inny terminal. W barze poznaję właściciela, którego angielski mnie rozwala. Zero akcentu, zero błędów, bogate słownictwo. A pracuje w barze z jajecznicą. Mógłby mieć jakąkolwiek pracę w stolicy. Czy to jest jego jedyna praca, nie wiem. Chwilę gadamy o Mindo i czas jechać. Do autobusu wsiada prześliczny mały piesek ubrany w apaszkę. Jest bardzo grzeczny i wpatrzony w swego pana. Dopiero na miejscu poznaję psa-suczkę Lubicę i jej właściciela Słoweńca. Wsiadamy razem do zbiorczej taksówki, bo okazuje się, że do Mindo jeszcze kilka kilometrów, a ten autobus tam nie wjeżdża. Dla Słoweńca, który mieszka w Ekwadorze już od dwóch lat, jest to któryś raz w Mindo. Kiedy słyszy, że kierowca chce ode mnie stawkę dwa razy większą niż od miejscowych beszta go i po chwili dostaje lekkiego załamania. Ma dosyć takich sytuacji i Ekwadoru. Okazuje się, że nazajutrz ma lot do domu i ponad wszystko chce zabrać psa. Znalazł ją jako szczeniaczka przy drodze w worku. To jest tradycja na wsiach. Tak pozbywa się małych, niechcianych zwierząt. Rzuca się je w worku pod tira… Mówi, że jest załamany, bo dostaje sprzeczne informacje na temat przewozu psów. Nie wie czy ma wszystkie dokumenty. Nie wie co zrobi jak się okaże, że psa nie może zabrać. Wybucha przy kierowcy-naciągaczu, że ludzie tu są gówno warci, że nienawidzą zwierząt, że są niedobrzy, źli. Jest bliski płaczu. Piesek w tym czasie uprawia surfing na moim plecaku na naczepie auta. Jest naprawdę śliczny. Mogę tylko dać Słoweńcowi kontakt do innego faceta, którego poznałam, który też podróżuje z psem i namawiam go do kontaktu z obcokrajowcami z couchsurfing. Jeśli pies będzie musiał zostać, to na chwilę z kimś troskliwym, kto dopełni innych formalności i „wyśle” psa do Europy. Co się dzieje teraz z tą dwójką, nie wiem.

W Mindo miałam zarezerwowany pokój u rodziny. Bardzo miła Pani z synkiem i chihuahua Bebe. Hostel, tak jak większość domów na wsi w Ekwadorze zbudowany jest z pustaków, które nie zostały otynkowane i nadbudowy z desek. Deski na ścianach w moim pokoju nie zapewniają żadnej szczelności przed robakami i deszczem. Mam jednak moskitierę i klapki. W toalecie czeka na mnie odświętnie ubrany klozet, a ja taka potargana.

Już w pierwszej godzinie dochodzi do mordu osobnika, który wprowadził się do mojego sandała. R.I.P. Nie było innej opcji, przykro mi. A był już za duży żeby przedostać się szczeliną na dwór. Musiał zjeść tu jakiegoś turystę. Na sporty ekstremalne, ani na obserwacje ptaków jest za późno, idę więc na spacer po okolicy i zorientować się co i jak.

Mindo jest rajem dla miłośników ptaków. Okoliczne lasy deszczowe są domem dla niezliczonych gatunków. Mnie interesuje tukan i kolibry. Innych nie rozpoznam. No może papugę. Żeby je zobaczyć można iść samemu do ogrodu lub lasu o świcie.

Spośród atrakcji ekstremalnych mam do wyboru między innymi: zjazdy na linie-ziplining nad lasem, spływ w oponach wzburzoną rzeką, schodzenie po linie wodospadem w dół, jazdę wagonikiem nad lasem.

Po rozmowie w biurze, decyduję się na poranne samodzielne wyjście po ogrodach i lasach. Wycieczka z profesjonalnym przewodnikiem to 40-50$. Z atrakcji ekstremalnych biorę jazdę wagonikiem nad lasem i cały pakiet 10 lin, najdłuższa ma 500 metrów!

Kolejnego dnia o świcie, zakładam spodnie na spodenki od piżamy i jak zombie wychodzę z hostelu. W każdym ogrodzie jest pełno ptaków, ale najlepsze warunki do obserwacji są w domu obok. Właściciel latami sadził rośliny, które przyciągają ptaki i zaczął wieszać paśniki, które są wabikiem na kolibry. Za wejście do ogrodu liczy sobie 4$.  Są wygodne fotele, można kupić kawę.

Pan jeszcze rozwiesza dzbanki ze słodką wodą, rozkłada owoce, a całe kiście bananów wiesza wysoko na drzewie. Po chwili zaczyna się film National Geographic. Zatrzęsienie roślin, liści i prędkość poruszania się tych małych skubańców sprawia, że aparat głupieje. Nie może złapać focusu. Kolibry są wszędzie. W powietrzu buczy jakby latał tam rój pszczół. Są zwinne i piękne. Pałaszują nektar z kwiatków i piją słodką wodę z paśników. Siedzę jak zahipnotyzowana i oglądam relacje między osobnikami. Są typy nieśmiałe i postrzelone. Są spokojni konsumenci pijący spokojnie z jednego paśnika bądź kwiatka i wariaci co pija wszędzie wyganiając innych. Po chwili na gałąź obok przylatuje samica tukana i wcina bananki. Towarzyszą jej małe szare papugi. Siedzę tak trzy godziny… Jest pięknie.

Wracam do hostelu zjeść śniadanie i szykuję się na atrakcje ekstremalne. Najpierw jednak idę do fabryki kakao, na kokosa i na dobra kawę. Fabryka okazuje się rodzinnym biznesem. Jestem sama. Pan oprowadza mnie i cierpliwie tłumaczy jak się robi pyszne antydepresanty.

Bilety na atrakcje ekstremalne można kupić w biurach i na miejscu przy kolejkach. Okazuje się, że te dwie atrakcje: liny i wagonik nie są daleko od siebie, ale za daleko i wysoko żeby iść tam w słońcu. Jadę więc na liny taksówką. Droga polna rzeczywiście pnie się pod górę. Piechotą będzie godzinka.Wolę wracać pieszo w dół niż teraz się wspinać.

Na miejscu mam jeden problem czy przywiązać do siebie kamerkę. Boję się, że ją upuszczę. Obsługa daje mi sznurek i przywiązuję aparat do siebie. Liny obsługuję młodzi jurni chłopcy. Jestem wraz z trzema innymi babkami z Kolumbii i razem śmiejemy się z przaśnych dowcipów chłopców i prób wymacania naszych schabów. Jazda linami to niezapomniane przeżycie. Sunie się tuż nad drzewami, między gałęziami. Dookoła soczysty gęsty las deszczowy. Prędkość jest spora. Adrenalina w skali pampersa z początku 7/10. Zwłaszcza jak zahaczy się głową lub girami o gałąź. Przy kolejnych zjazdach jest spokojniej.

Tu są dwa filmy z mojego przejazdu.

Po linach okazało się, że do wagoników jest kolejna godzina piechotą w górę. Znowu wzięłam taksówkę, bo wagoniki przestają działać o 17.00 i bałam się, że zabraknie mi czasu na zobaczenie pobliskich wodospadów. Na miejscu kolejka do „tarabity” -wagonika nad lasem jest na czterdzieści minut stania. Na razie pogoda jest jeszcze ok, więc stoję i jem fasolę i kukurydzę z ostrym sosem. W końcu jadę wagonikiem na druga stronę. Tym razem podniecenie podsycają jadący ze mną Koreańczycy. Jest to długie OOOOO powiedziane w jednej tonacji płaskiej. Po drugiej stronie można iść przez las do wodospadów. Same kaskady są oblegane przez kąpiące się tłumy i w porównaniu do lasu są mało ciekawe. Las to tajemnica. Gęsty i ciemny od roślinności. Roślin jest tak dużo, że momentami nie widać przepaści. Rośliny rosnące pod i na zboczu świetnie markują krawędź szlaku. Idę do obu kaskad, wracam pod górę zipiąc. Gdy dochodzę do kolejki stojącej daleko jeszcze w lesie, zaczyna padać. Nie jest to ulewny deszcz, ale mimo wszystko wyciągam parasolkę. Ci co nie mają parasoli nakrywają się ręcznikami, liśćmi lub cierpliwie mokną.

Stoję i czekam. Nagle czuję pacnięcie w plecy. Obracam się. Tyłem do mnie stoi babka z chłopcem, schowani pod moim parasolem. Mówię, że zapraszam, że ok. Reakcja jest zerowa. No to sobie stoimy w ciszy. Dopiero po 10 minutach zaczynamy rozmawiać skąd to ja tu przybywam. Jakiś pan mnie woła i mówi, że coś mi pokaże. Hmmm Idę. Tukan! Siedzi wysoko nad nami i też czeka aż przestanie padać.

 

W końcu moja kolej, zjeżdżam na dół i na pewno nie chcę iść na piechotę, ani płacić 7$ za taki dystans. Na szczęście przejeżdża ciężarówka z jakimiś chłopakami.Kierowca chwilę się broni, że nie chce mnie zabrać. Marudzę i w końcu się zgadza, ale jak inni mam zapłacić dolara. Wskakuję na naczepę i wracamy do Mindo. Na naczepie mamy kolejny sport ekstremalny. Schylanie się przed gałęziami. Kolejnego dnia rano muszę o 6 rano iść kupić bilet na autobus o 11.00, bo z nieznanych mi powodów, dzień wcześnie,j pani kasjerka nie mogła mi go sprzedać.  Po śniadaniu chodzę po okolicy szukając ptaszków i idę na dworzec. Jednak są autobusy, które wjeżdżają do Mindo. Na dworcu zostawiam plecak i idę po zapas wody i empanadę. Gdy wracam mojego plecaka pilnuje pies. Jestem uratowana.

Jadę do Quito i przeprawiam się na kolejny terminal, z którego jadę na lotnisko. Jestem przed czasem więc idę coś zjeść i robię porządek w torbie. Znajduję mp3! Niestety telefonu nie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.