Zamek Saladyna, ruiny Aleksandra i góra Mojżesza (Bliski Wschód cz. 2)
Kolejny dzień był niezwykle intensywny. Zamek Kalat ar-Rabat w Ajlun-ruiny Jerash-Góra Nebo-Morze Martwe-Amman. Środki transportu wszelakie: minibusy, autobusy i autostop.
Pierwsza jazda poza miasto wzbogaciła nasz repertuar modlitewny o nowe pozycje. To co robią kierowcy jordańscy to totalna ekwilibrystyka motoryzacyjna. Pasy ruchu są umowne. Jeździ się tam gdzie jest miejsce. Kierunkowskazy są niepotrzebne. Zamiast nich stosuje się klaksony. Służą jako znaki ostrzegawcze lub pozdrowienia. Są też tacy, co jeżdżą na klaksonie cały czas. Ubaw po pachy! Godziny odjazdów nie istnieją. Autobus ma się zapełnić pasażerami i wtedy odjeżdża. Tyle. Oczekiwanie w nagrzanym pojeździe ścina białko. Wszystkie maszyny, którymi jechałyśmy mają bogaty wachlarz dziur w różnych miejscach, mocowań luźnych elementów sznurkami, liczne ekspozycje kabli i co bogate zdobnictwo desek rozdzielczych. Jest na czym oko zawiesić. Są maskotki, sztuczne owoce, pamperki, proporczyki, wersety z Koranu, chusteczki higieniczne w zdobnych pudełkach. Owinęłyśmy łby i złożyłyśmy ręce do modlitwy. Najpierw jedziemy do zamku w Ajlun. Kierowca mówi, że odjeżdżamy teraz. Zgadza się. Jedziemy. Jednak tylko po płycie dworca w Ammanie. 1km/h. Co chwila ktoś beztrosko wsiada do autobusu. Naganiacz cały czas wisi na schodku i woła chętnych. Toczymy się 30 minut. Jeszcze za bramą dworca są kolejni chętni. W końcu wyjeżdżamy poza miasto. Trzeba przyznać, że stan dróg jest świetny. Gładki asfalt umożliwia rozwijanie ponaddźwiękowych prędkości. Kierowca szaleje. Śmiga między innymi pojazdami, wózkami ciągniętymi przez osły, pieszymi idącymi wzdłuż drogi. Za oknami pustynne krajobrazy. Gdzieniegdzie widać namioty lub domki z kamieni i pasterzy prowadzących małe stadka kóz. Z głośników leci arabska romantyczna muzyka. W każdej piosence można usłyszeć jedno słowo: Habibi-kochana. Zerkamy na kierowcę. Śpiewa, odmawia różaniec, rozmawia przez komórkę, pije coca colę i wyrzuca śmieci za okno i przy okazji prowadzi.
Pierwszy punkt programu dnia to zamek Kalat ar-Rabat w Ajlun. Podjeżdżamy pod wzgórze i kawałek pokonujemy na piechotę. Dla Baśki to pielgrzymka, ponieważ to jej idol Saladyn kazał zbudować ten zamek w XII wieku. Chodzimy po zamku. Nie ma tu żadnych zdobnych komnat, ale klimat jest. Surowe mury, ciemne zaułki. Dookoła łagodne wzgórza z rzadka porośnięte roślinnością. Idziemy jeszcze na śniadanie i jak zwykle jemy chlebek, hummus, oliwki i pijemy słodką herbatę z miętą.
Schodzimy do miasteczka i tam pytamy o transport to Jerash. Przechodnie wpychają nas do jakiegoś minibusa i znowu odmawiamy zdrowaśki. Łatwość przemieszczania jak na razie bardzo nam się podoba. Jak tak dalej pójdzie to tym tempem uda nam się zobaczyć wszystko co zaplanowałyśmy. Temperatura w Jerrash sięga chyba z 50 stopni. Topimy się. Minibus zatrzymuje się gdzieś przy blokowisku i kierowca pokazuje nam dokąd mamy iść by zobaczyć ruiny. System kartek wziętych od recepcjonisty działa. Rozmiar ruin jest imponujący i należą do jednych z najlepiej zachowanych grecko-rzymskich ruin na świecie. Jerash czyli Gerazę założył prawdopodobnie Aleksander Wielki. Z przewodnikiem w ręce chodzimy po ruinach i czytamy o kolejnych punktach: świątynia Artemidy, świątynia Zeusa, teatry, liczne kolumnady, łaźnie, forum.
Po wyjściu z ruin spoglądamy na zegarki. Jest dopiero 13.00. Pytamy na ulicy jak dotrzeć do Madaby. Robi się spore zbiegowisko. Część osób chce nam pomóc i stara się dawać jakieś rady. Reszta ot tak patrzy. Zatrzymuje się jakiś facet i po negocjacjach godzi się zawieść nas do Madaby za 11 dolarów. Dziwi nas ta cena, ale gdy wreszcie spoglądam na mapę i widzę, że nasz plan był lekko szalony. Madaba jest na południe od Ammanu, a my jesteśmy na północy. Na szczęście droga jest świetna, nasz wehikuł też niczego sobie. Kierowca mało rozmowny gna ile sił w oponach. W końcu dojeżdżamy do Madaby i idziemy szukać słynnych mozaik. „Mapa mozaikowa” jest w bazylice św. Jerzego. Udaje nam się wejść, ale nie dostajemy pozwolenia na zdjęcia. Chodzimy z jakimś panem, który oprowadza nas po bazylice i opowiada historię po arabsku. Nieważne, że nie rozumiemy, mądrze kiwamy głowami. Mozaika jest ogromna, zajmuje większość posadzki i przedstawia obszar od Libanu po deltę Nilu. Pan kieruje nas jeszcze do kościoła św. Apostołów gdzie chodzimy po specjalnym rusztowaniu w hali obok świątyni i oglądamy kolejne mozaiki. Żadne z nas ekspertki, ale doceniamy misterną robotę twórców. Ja zaczynam myśleć o remoncie łazienki.
Idziemy coś zjeść, a po drodze pijemy herbatkę u ulicznego sprzedawcy herbaty. Chłopak umila oczekiwanie na herbatkę żonglując szklankami.
Kolejny punkt szalonego rajdu to Góra Nebo. Na Bliskim Wschodzie fajne jest to, że wystarczy się zbliżyć do dworca i od razu człowiek czuje się jak gwiazda rocka. Każdy chce nas gdzieś zawieść. Naganiacze otaczają nas, wrzeszczą. Baśka daje jednemu długopis i pozostali szarpią go próbując zabrać mu nasz polski suwenir. Pokazujemy karteczkę, na której recepcjonista napisał Góra Nebo. Musiał chyba jeszcze dopisać kilka ciekawych zdań, bo debata jest długa. Karteczka przechodzi z rąk do rąk. Każdy chce ją mieć. W końcu wsadzają nas do busa. Jedziemy! A raczej: modlimy się, słuchamy muzyki i jedziemy. Gdy przyjeżdżamy pod górę Nebo jest piękne światło. Słońce jest nisko i promienie sprawiają, że cała okolica wydaje się czekoladowo-złota. Na górze zaraz obok wejścia jesteśmy świadkiem modlitwy żołnierza. Odłożył na bok broń, rozłożył dywanik i modli się w kierunku Mekki. Mijamy go i podchodzimy do platformy widokowej i tablicy informacyjnej. To podobno stąd Mojżesz ujrzał Ziemię Obiecaną. Jeśli patrzył w tym samym kierunku co my to doskonale go rozumiemy. Łagodne czekoladowe wzgórza i srebrzyste połyskiwanie Morza Martwego w oddali. Dziś Góra jest czczona przez wyznawców wszystkich religii Abrahamowych. To miejsce robi na nas największe wrażenie. Cisza, spokój, tajemnica i wspaniałe widoki dookoła. Żadne ze zdjęć, które wówczas zrobiłam naszymi dość kiepskimi aparatami nie odda piękna i atmosfery tego miejsca. Wchodzimy jeszcze do Sanktuarium Mojżesza gdzie jest wystawa archeologiczna.
Przed nami najtrudniejszy punkt programu. Dojechać nad Morze Martwe przed zmrokiem. Nie ma żadnego autobusu, łapiemy więc stopa. Zatrzymuje się dość gadatliwy dziadek w czerwonej kafiji-chuście arabskiej na głowie. Jedzie z kolegą, który nie odzywa się słowem. Próbujemy się dogadać. Mimo wszystko nasza prośba „Morze Martwe” musi wydawać się mu dziwna.
No bo co, tak nad brzeg? Prawdopodobnie nie potrafi czytać, bo nie chce spojrzeć na naszą kartkę. Jedziemy kilka minut i dziadek zatrzymuje się i zachwyca nas dość długim monologiem. Słuchamy i kiwamy głowami. Jedziemy znowu kilkanaście minut i nagle zatrzymuje nas wojsko. Oglądają nasze ksero paszportu i próbujemy się z nimi dogadać by powiedzieli naszemu kierowcy, że jest OK, że my szczęśliwe, że z nim jedziemy i niech nas zostawi gdzieś koło morza. Dziadek znowu rusza, ale chyba za radą wojska odwozi nas na posterunek policji. Tam odbywa się debata nad naszym losem i w końcu łapią kolejnego stopa dla nas. Tym razem ku naszemu zdziwieniu kierowca podwozi nas pod…hotel Marriott. Jesteśmy ubrane dość ekstrawagancko i obawiamy się, że nawet do recepcji nas nie wpuszczą. Czas na ściemę. Pokazuję legitymację pilocką i pytam czy możemy wejść obejrzeć włości. Możemy. Przechodzimy przez hol i wychodzimy na plażę hotelową. Wreszcie możemy chwilę odsapnąć. Baśka robi błąd i wchodzi po kostki do morza. Wyskakuje stamtąd jak oparzona. Najmniejsze ranki na stopach zrobione przez sandały zostały natychmiast wyżarte przez sól. Baśka pokwikuje i biegnie oblać nogi wodą pitną. Chwilę chodzimy po brzegu i decydujemy się na wydatek dnia. Herbata w Mariocie! Ekstrawagancja wyjazdu. Najpierw idziemy popytać czy w hotelu jest jakiś transport do centrum Ammanu. Jest! W prawdzie dość drogi, ale kupujemy bilety i w oczekiwaniu na busa pijemy herbatkę. Zaprzyjaźniamy się z kelnerem. Młody chłopak jest bardzo dumny ze swojej pracy. Dla niego jest to szansa na lepsze życie. Ma możliwość awansu i marzy żeby pewnego dnia pracować jako kierownik sali. Zostawiamy mu duży napiwek na szczęście i szukamy naszego transportu. Bus okazuje się klimatyzowanym, czyściutkim i nowiutkim vanem. Jadą z nami jacyś wymuskani, eleganccy chłopcy. Zdecydowanie nie pasujemy do reszty. Van zatrzymuje się w nowoczesnej części Ammanu. Czujemy się lekko nieswojo. Uświadamiamy się, że mieszkamy w najbiedniejszej części miasta. Tu jest czysto i nowocześnie. Są normalne kawiarnie i restauracje. Tylko, że kilka razy droższe od naszych spelun. Pocieszamy się, że w naszej dzielni jest folklor i klimat. Wracamy taksówką do naszej nory i przed snem idziemy jeszcze na późną kolację. W pokoju zauważamy, że właśnie wprowadziły się do naszego pokoju mrówki. To znak, że musimy wyjeżdżać…