Damaszek: nie bój się, szukam muzeum! (Bliski Wschód cz. 3)

W 2005 roku dojazd z Ammanu do Damaszku był banalny. Najszybciej można było dotrzeć wieloosobową taksówką. Najpierw przeprowadziłyśmy casting na dworcu, gdzie każdy nas szarpał, żebyśmy to z nim pojechały.

Taka taksówka jest bardzo wieloosobowa. Na przednim miejscu pasażera siedzi … dwóch pasażerów. Na tylnym siedzeniu co najmniej czworo. Najlepiej pięcioro. Boczkiem boczkiem siadać!  My mamy szczęście. Baśka wykupuje całe przednie siedzenie dla siebie, ja siadam z tyłu z eleganckim Pakistańczykiem i jego kartonem. Na szczęście na moją prośbę przesunął go na środek siedzenia, bym mogła coś zobaczyć za oknem. Dwa razy zatrzymujemy się przy checkpoincie. Żołnierze nie interesują się nami, ale kartonem. Karton to podobno stół, ale nikt nie sprawdza. Pakistańczyk opowiada nam, że ma biuro prawne w Damaszku i prowadzi interesy w całym świecie arabskim. Mówi trochę o bezpieczeństwie w Pakistanie i o tym jak normalne i zwyczajne jest tam życie. Zaczynam w głowie układać scenariusz kolejnej wyprawy mimo, że opowieści nie brzmią zbyt przekonywająco. Krajobrazy za oknem pustynne. Z głośnika tradycyjnie leci romantyczna arabska muzyka. Żadna inna nie pasuje do tego co za oknem.

Nasz kierowca jest niepocieszony, że nie może z nami rozmawiać, więc cały czas nawiązuje z nami rozmowy na gesty i uczy nas kilku słówek. I tak za każdym razem, jak za oknem jest pięknie, czyli cały czas, każe nam krzyczeć ZIBA-ładnie!  Jest też prawdziwym miłośnikiem napojów w puszkach. Podczas podróży pochłania kilka puszek coli. Parę razy zatrzymujemy się też na jedzenie. Nie są to restauracje, a przydrożne budy, sklecone z blachy falistej. Tam najczęściej dostajemy falafele. Kierowca kupuje nam cola colę i każe pić w samochodzie, a następnie wyrzucać puszki za okno. Ma w tym jakąś śmieciarską przyjemność. Cieszy się jak dziecko. Pakistańczyk poszedł w odstawkę.

Droga z Ammanu do Damaszku jest szeroka i gładka, więc mija nam ekspresowo. Na granicy odprawa trwa kilka minut. Niestety kierowca porzuca nas na rogatkach miasta i stamtąd bierzemy taksówkę do centrum. Najpierw jednak tłumaczy taksówkarzowi, że chcemy do centrum, jak najbliżej meczetu Umajjadów. Ruszamy. Kierowca ma zdecydowanie najdziwniejsze zdobienie deski rozdzielczej jakie widziałyśmy.

Jedziemy, a kierowca nagle pyta „Łel tu?” Fonuję kilka wersji słowa meczet. Kierowca dopiero po dziesiątej wersji dźwiękowej rozumie dokąd chcemy jechać. Nie wiemy czy szwankuje mu pamięć krótkotrwała i już zapomniał, co mu mówił nasz szofer, czy ćwiczy swój angielski. Wkrótce po kilkunastu minutach przez zatłoczony i hałaśliwy Damaszek jesteśmy na miejscu. Baśka siada na krawężniku, a ja szukam hotelu. Kilka miejsc przeraża, jedno zostawiam jako ostateczną ostateczność. Właścicielem jest strasznie lepki facet, a pokoje nie były sprzątane od Saladyna. Tym razem mówię stanowcze Etam. Wracam do Baśki z niczym. Jesteśmy głodne. Idziemy coś zjeść i jeszcze raz poszukać noclegu. Nie chcemy chodzić z torbami. Widzę szyld jakiegoś biura. Zostawiam matkę na dole, sama wchodzę na pierwsze piętro do jakiejś kancelarii, by tam poprosić, abyśmy mogły zostawić u nich torby na czas poszukiwań hotelu. W biurze siedzi elegancki starszy pan i jakiś chłopak. Wchodzę i pytam po angielsku czy mogę tu zostawić torbę. Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę z dwóch rzeczy. Nikt tu nie mówi po angielsku. No i nie mam torby żeby chociaż użyć jej jako rekwizytu. No to uderzam w pantomimę. Pokazuję, że mam garb i jest mi ciężko i szukam hotelu i chcę jeść. Wszystko po polsku, bo po co po angielsku?  Dostaję oklaski, a pan pokazuje na tacce ciasteczko… Nie wiem czy się cieszyć z sukcesu humoru swojej mini sztuki czy martwić nikłym jej przekazem. Akt drugi. Matka na dole, ja torba i plecak, ciężko, nie ma hotelu, torba tu, ja iść i szukać hotel, proszę. Skinęli głowami. Ulżyło mi. Idę po matkę, wnosimy toboły. Kładziemy, kłaniamy się i idziemy jeść i szukać hotelu. Baśka sokolim wzrokiem wypatruje hotel. Wchodzimy do naprawdę przyzwoitego miejsca. Przedstawiamy się. Imię Barbara robi furorę. Cena jest przyzwoita, hotel bezpieczny. Nasz pokój tradycyjnie nie ma okna na ulicę lecz korytarz. Jednak w przypadku Damaszku jest to zaleta. Cisza w nocy! Pokój ma rozmiar trzy na trzy metry, a łazienka metr na metr. Prysznic jest nad kibelkiem. To super wygoda i duża podzielność uwagi dla wysportowanych. Recepcjonista jest niezwykle miły i jego angielski jest lepszy od mojego arabskiego o tysiąc słów. Mamy też telewizor. A w telewizorze TETRIS!!!!! Mogę powrócić do uzależnienia. Wracamy po toboły i idziemy na miasto wymienić pieniądze, zwiedzać i jeść.

W Damaszku odkrywam co to sława. Codziennie dziesiątki osób podchodzą do nas i prócz tych samych pytań o imię, wiek, pochodzenie, zawód, męża, dzieci, zarobki, wiarę, kraj, politykę, Allaha robią sobie z nami dziesiątki zdjęć. Kafejki internetowe są praktycznie nieosiągalne. Pytamy ludzi na ulicy i w końcu ktoś nas zaprasza do biura i tam piszemy maile. Poza tym robię fakultet z pantomimy. Umiem pokazać Stare Miasto, restaurację i Internet. Syryjczycy zawsze na pytanie czy mówisz po angielsku odpowiadają twierdząco. Potem na kolejne-gdzie jest hotel albo ile to kosztuje też mówią YES. Syryjczycy mimo swojej rozbrajającej ciekawości i braku tematów tabu są serdeczni i pomocni.

Mieszkamy zaraz obok wielkiego suqu i meczetu Umajjadów. To nasze najczęstsze spacery. Stary Damaszek jest piękny, szaro-złoty. Na każdym kroku stragan z wyciskanymi pomarańczami lub sprzedawca herbaty.

Gdzieniegdzie z murów zerka na nas prezydent Assad. Niestety ciągły hałas, tłok, smog i niesamowita liczba samochodów uniemożliwiają spokojne podziwianie architektury. Jedynie na suku i w meczecie można na chwilę odpocząć od klaksonów.

Na suku można dostać wszystko. Bogactwo przypraw, materiałów, najlepszych na świecie słodyczy. Każdy sprzedawca wciąga nas do swojego sklepu. Od wejścia dostajemy miano „the best friend” i czarkę słodkiej herbaty do picia. Normalne jest też to, że od razu mamy wejść na zaplecze gdzie prezentuje się nam niby super-towar-za-wspaniałą-cenę-tylko-dzisiaj-i-tylko-dla-the-best-friend. Nie mamy za grosz asertywności i kupujemy jakieś obrusy i szklane korale na ścianę.

Chodzimy resztę dnia po Damaszku i poznajemy chłopaka, który chce ćwiczyć swój angielski.  Przy okazji oprowadza nas po mieście i pokazuje nam kawiarnię z sziszą i pysznymi ciastkami, najlepszą lodziarnię w mieście, która serwuje lody posypane pistacjami oraz soczkarnię, którą odwiedzamy kilka razy dziennie.

Wracamy przez suq do hotelu i przypadkiem odkrywamy dość sprytnie ukrytą między straganami, świetną, elegancką restaurację. Ceny znacznie wyższe od ulicznych jadłodajni, ale nadal niskie w porównaniu z polskimi. Posiłki zamawiamy wskazując cokolwiek z karty. Na stole pojawiają się pyszne sałatki, zupy z ciecierzycy i mięsa.

Przed powrotem do hotelu wchodzimy do „naszej” soczkarni. Sprzedawca już nawet nas nie pyta tylko wyciska sok z pomarańczy i napełnia nim duże kufle. Pijemy i rozmawiamy z panem na miny. Na drugi dzień najpierw idziemy na niemy soczek i śniadanie. Kupujemy na rynku pyszny chlebek. Jemy i obserwujemy poranny ruch na suqu.

Po kilkunastu minutach przypadkiem? spotykamy naszego syryjskiego kolegę i długo chodzimy z nim po suqu. Odwiedzamy słynną lodziarnię. Potem chłopak prowadzi nas do kilku meczetów, pałacu Asada i kilku medres. Nie do każdego meczetu nas wpuszczają mimo próśb naszego best friend. Wracamy do meczetu Umajjadów zapamiętać lepiej atmosferę tego wyjątkowego miejsca nocą.

Kolejnego dnia idziemy do muzeum i ponownie do meczetu Umajjadów. Atmosfera w meczecie tak bardzo różni się od gwaru ulicy pełnej szalonych kierowców. Siedzimy tam dłużej patrząc jak Syryjczycy się modlą. Mimo strojów jakie dostajemy na wejściu ponownie robię za małpę. Meczet, kiedyś bazylika Św. Jana Chrzciciela, pochodzi z VIII wieku i jest najważniejszą budowlą sakralną w Syrii. Wewnątrz meczetu w osobnej kapliczce są relikwie Jana Chrzciciela. Dla muzułmanów był on prorokiem. Wierni chodzą wokół kapliczki, dotykają ścian i okien i modlą się. Wewnątrz meczetu panuje spokój i pobożna atmosfera. Na dziedzińcu jest gwarno. Biegają dzieci, mężczyźni żywiołowo dyskutują w grupkach. Bardzo się nam podoba. Idziemy jeszcze do mauzoleum Saladyna zaraz obok meczetu. Można podejść pod sam grobowiec i zrobić sobie zdjęcie. Baśka jest prze-szczęśliwa. To jej bohater.

Przed meczetem obserwujemy jeszcze grupkę plotkujących starszych babek. Piją napoje z puszek i w najlepsze o czymś rozprawiają kompletnie nas ignorując.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Żegnamy się z kolegą i idziemy jeszcze do Muzeum Wojska zwanego przez naszego recepcjonistę Muzeum Wojny z Izraelem. Dziwimy się, że wypowiada słowo na I. Na żadnej mapie w Syrii to państwo nie istnieje. Jest albo plama, albo państwo Palestyna. Idziemy na piechotę, wiemy, że muzeum jest tuż tuż. Boimy się powiedzieć słowo Izrael. Znamy słowo ”muzeum”. Pytamy. Dziesiątki ludzi wzrusza ramionami albo kręci głową. Odstawiamy pantomimę. Salutujemy, strzelamy i wołamy MATHAF MATHAF (muzeum muzeum). Wszyscy jednogłośnie kręcą głową. Zbiera się tłum gapiów. Nikt nas nie rozumie. Jesteśmy załamane. Wymieniamy zgryźliwe uwagi, że ci ludzie są nierozgarnięci. Nagle za nimi jedzie ciężarówka pełna wojska. Podskakujemy radośnie pokazując im wojsko, chcemy by się obrócili i skojarzyli słowo muzeum z wojskiem. Tłum patrzy tylko na nas. W końcu jeden facet zajarzył. Powtarza nasze słowo MATHAF i prowadzi nas do muzeum. Pan dostaje od nas medal za IQ.

(Ta historia miała swój finał po pięciu latach. Mieszkałam wtedy u Jemenki w Waszyngtonie. Opowiadałam jej tę historię w ramach opowieści o komunikacji niewerbalnej. Fatima cierpliwie wysłuchała moje wskazówki jak się komunikować bez słów, ale przy moich próbach arabskiego pękła ze śmiechu. Okazało się, że zamiast słowa „muzeum” mówiłyśmy NIE BÓJ SIĘ. Dźwięk podobny, akcent inny. Wzruszenie ramionami przez naszych gapiów nabrało innego wymiaru. Nie bój się. Strzelamy i salutujemy, ale się nie bój. Jezus Cię kocha. )

Historia walk pomiędzy Syrią, a Izraelem jest długa i krwawa. W muzeum jest sporo makiet, broni i dział bojowych. Zwiedzamy w ciszy.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Wracamy wcześniej do hotelu i planujemy wyjazd do Libanu. Prawdopodobieństwo, że wpuszczą mnie do jest małe. Nie spełniam warunków. Nie mam jeszcze trzydziestki i męskiego opiekuna przy sobie. Bierzemy więc małą torbę, pakujemy rzeczy na kilka dni i jedziemy do Baalbek. Nasz recepcjonista obiecuje nam, że nasz pokój będzie na nas czekał, a tymczasem schowa nasze rzeczy na zapleczu. Recepcjonista odradza nam jechać do Baalbek autobusem, tłumacząc, że moje szanse na wjazd są mizerne. Lepiej wziąć taksówkę wieloosobową. W przypadku przedłużającej się procedury granicznej kilka osób z taksówki poczeka na nas, ale cały autobus nie. Idziemy na dworzec wieloosobowych taksówek wybieramy kierowcę DODGE’a. Jedziemy ze starszym małżeństwem. Są raczej postępowi, bo pani nie ma chusty na głowie. Ja mam żeby zrobić wrażenie na libańskich celnikach swoją pobożnością.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Na granicy cyrki. Kilku celników i żołnierzy ogląda mój paszport. Wszyscy zadają mi to samo pytanie. Po co jadę do Libanu? Może liczą na to, że w końcu pęknę i przyznam, że jadę się prostytuować i siać zepsucie. Co mogę innego robić w Libanie w brudnych porach, ze strupami na stopach? A skąd wiadomo, ze Barbara S. to moja matka??? No ja też nie wiem. Nie znam kobiety. Małżeństwo się niecierpliwi, kierowca dostaje szału. Zmarnował przeze mnie już godzinę. W końcu razem coś tam mówią żołnierzom. Muszę podpisać kilka papierków, a kierowca pisze długopisem po moim paszporcie! Każą mi jeszcze podać adres hotelu w Libanie. Nie mamy pojęcia gdzie spędzimy noc. Przepisuję pierwszy lepszy adres z przewodnika. Wtedy możemy jechać. Jesteśmy w Libanie!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.