Polsko-Meksykańska Puebla (Meksyk cz. 13 ost.)
Puebla była moim ostatnim miastem na drodze do stolicy i kolejnym gdzie zostałam ugoszczona przez członkinię couchsurfing. Renata czekała na mnie z mamą na dworcu. Były bardzo opiekuńcze i pomocne. Okazało się, że Renata była w Polsce, miała polskiego chłopaka i wkrótce jedzie ponownie. Niestety zostało mi niewiele czasu. Za dwa dni mam wylot ze stolicy do Los Angeles. Kolejnego dnia muszę wyjeżdżać, żeby jeszcze pożegnać się z Hectorem- moim pierwszym gospodarzem i spróbować naprawić aparat w meksykańskiej siedzibie Nikona.
Przynajmniej możemy pochodzić po mieście tego popołudnia i pogadać. Renata lubi swoje miasto i nie dziwię się jej. Sama jestem pod wrażeniem architektury.
Puebla leży na wysokości 2195 metrów. Czuć tu energię i zapał mieszkańców. Przez wysokość jest tu inne światło i powietrze. Legenda mówi, że miasto zostało założone przez tych, co przybyli z nieba. Aniołów. Taka też była pierwsza nazwa miasta: Puebla de los Angeles. Zabytki i nowoczesność są na jednej ulicy. Dobrze się tu mieszka. Mieszkańcy mają dostęp do wszystkiego. Kultura i przemysł rozwijają się równomiernie. Żałuję, że nie mogę zostać dłużej żeby odwiedzić wszystkie muzea, galerie i restauracje. W ogóle żałuję, że wyjeżdżam z Meksyku. To bardzo kolorowy, przyjazny kraj. Nigdy nie miałam sytuacji zagrażających życiu czy poczuciu bezpieczeństwa. Spełniłam kilka swoich marzeń. Zobaczyłam piramidy, białe piaszczyste plaże, małe miasteczka i metropolie. Byłam tu prawie miesiąc i tylko widziałam okruszek tego kraju.
Z żalem wsiadam do autobusu do stolicy. Gdy wracam do Hectora zamiast dokończyć zwiedzanie stolicy gadamy godzinami o mojej podróży. Zwiedzam jedynie przepiękną, nowoczesną dzielnicę biurowców. Odwiedzam tam siedzibę Nikona. Kilku panów dotyka mój aparat, ale nie są to ręce, które leczą.
Wracam do domu. Hectora nie ma, wyszedł do pracy. Na stole zostawił mi karteczkę, że wróci wkrótce i razem pojedziemy na lotnisko. Pakuję się i czekam. Minuty mijają, a mój samolot wylatuje lada chwila. Nie mam telefonu i nie wiem, co się dzieje. Zaczynam się stresować. Hector opowiedział mi o tym, że otrzymuje pogróżki od niezadowolonego klienta, który życzy mu śmierci. Snuję czarne scenariusze. W końcu biorę jego wizytówkę i wychodzę na ulicę. Szukam budki. Dzwonię do niego, odbiera. Czyli żyje. Ma zadymę w pracy. Żegnamy się przez telefon. Klucze mam wsunąć pod drzwiami. Tak takie rzeczy są możliwe. Sama wówczas miałam takie przewiewne drzwi.
Biorę manatki, żegnam się z kotką, zamykam dom, wsuwam klucze i w nogi. Gdy widzę korki na ulicy wiem, że taksówką nie zdążę. Jadę metrem. Jest praktycznie noc. Mam pietra, ale nie mam wyjścia. Na szczęście jest trochę ludzi. W metrze artyści i sprzedawcy też są. Po wagonie zamiast sprzedawców lizaków przechadzają się sprzedawcy viagry i prezerwatyw. Nie ma piosenkarzy, są cyrkowcy. Dwóch facetów puszcza głośną muzykę. Jeden kładzie na ziemi wagonu płachtę z stłuczonym szkłem. Kolega ściąga koszulkę i kladzie się na kruszonce na plecach. Kumpel staje mu na brzuchu. Oklaski. Moje potakiwanie z zamkniętymi oczami nad jego pępkiem. No, brawo! Kurtyna.
Dojeżdżam na czas na lotnisko i łapię samolot do LA.
Hasta la vista Mexico!