Boquete: wulkan i kawa (Panama cz. 8)
Zanim dojadę do panamskiej krainy kawy, zacznę od krótkiego opisu dworców i transportu w Panamie. Dworce są dobrze zaopatrzone. Jedzenia (głównie śmieciowego) i picia dostatek. Dodatkowo krążą handlarze z własnymi wyrobami. Z głodu nie umrzemy.
Ludzie w Panamie są tacy sami jak w Polsce. Tak jak u nas, są tu ludzie zmęczeni porannym piwem. I jak upadną z ławką, to się ławkę podnosi, osobistość się zostawia. I nikt nie mówi: „Pan tu nie leżał!”. Daje się spać.
Na dworcu, prócz pana powalonego przez promile, widać też sporo kobiet w tradycyjnych sukniach. Kolorowe sukna obszyte lamówką. Mamy i córki. Piękne jest to, że dumnie noszą stroje swojej grupy etnicznej.
Przebycie krótkiego odcinka od ulicy przed wzgórzem, prowadzącym do hostelu Lost&Found do Boquete trwa wieczność. Może mam pecha, że łapię krótkodystansowego busika. Potem tylko kilka przesiadek, sto przystanków. Tu wysadzimy pana, za 5 metrów babcię z trylionem siatek, ale ale po co jechać kilka minut bez przerwy? Po dwóch metrach staniemy znowu, ponieważ stoi tam bez ruchu dziecko. Krótka rozmowa z dzieckiem i też jedzie z nami! 4 metry. I za krzakiem powtórka. Wszyscy są mili i nikogo to nie denerwuje, ani nie dziwi. Pomagier kierowcy odpowiedzialny za kasowanie i upychanie pasażerów robi co może. Wypatruje oznak życia przy drodze. Wszystkich zabierze.
Nauczyłam się, że gdy pomagier wysiada zabrać pasażerów z ulicy, to na dworze pana o cenę nie pytamy. A juz broń Boże nie płacimy. Pytamy wewnątrz autobusu, tak by wszyscy słyszeli. Cena będzie bardziej prawdziwa.
Autobusy różnią się klasą. Stare amerykańskie autobusy szkolne jeżdżą na krótkich trasach. Mają otwarte okna i dodatkowo wiatraczki. Jest bryza, jest dobrze. Siedzenia są dla dzieci, więc mieści się z jednej strony 1,5 dorosłego. A siada zawsze dwóch. Można być blisko. Bardzo blisko. Niektóre gimbusy to zadbane cacuszka.
Małe knypki to pociski. Kierowca lubi grzać i grać. Klima włączona, ale nie czuć Syberii. Zawsze można założyć bluzę. Gorzej z muzą. Hity latynoskie są klimatyczne, przenoszą nas w krainę CORAZON ESPINADO.
Hity środkowoamerykańskiego folkloru to zło. Mam ochotę wysiąść i kopnąć w śmietnik. Jedna piosenka trwa kilkanaście minut i przypomina szantę nagraną w Bawarii przez Snoop Doga. Baba zrzędzi, przygrywa jej akordeon, potem dziad kasuje ją jednym słowem, powtarzanym pierdylion razy. Do akordeonu dołącza ktoś walący kijem w talerz. Przez 15 minut razy 100.
Duże autobusy to obwoźna Syberia. Bluza, szalik, trzęsawka. Jednak, to norma w gorących krajach.
Stopem jechałam ze 4 razy. Zasady są dziwne. Macham to nikt się nie zatrzymuje, stoję bez ruchu, wszyscy stają. Jeśli widzę twarz wywołująca biegunkę i chęć nawrócenia się na jakąkolwiek religię, mówię: „Oj to pomyłka, myślałam, że to wujek Jose!”. Pozostałe osoby to czyste złoto. Zawiozą, doradzą, błogosławią.
Gdy wjeżdżałam do Boquete zobaczyłam przez okno starych znajomych. Starsze małżeństwo z Włoch, poznane w Santa Fe! Darłam gębę przez okno, ale mnie nie słyszeli. Gdy w końcu ich dopadłam na rynku, wyściskali mnie, jakbym wyszła z piekła. Może źle wyglądałam po błotnistej dżungli. Następnie krótko zrecenzowali miejscowość: „YYYYYY no bueno, no interesante”. Nic dodać, nic ująć. Boquete jest takie se, ale okolica daje radę.
W mieście jest niezła infrastruktura. Sporo jest biur organizujących różne wyprawy, są restauracje, kawiarnie, sklepy. Miasteczko cały czas się przebudowuje. Może będzie jeszcze perełką.
Mamy tu kuchnię panamską, włoską i uliczne stragany z owocami. Ceny od wysokich za danie kuchni europejskiej, po tanie dania typowe dla barów szybkiej obsługi. Za wszystko płacimy oczywiście w dolarach. W sklepie ze zdrową żywnością można nawet zmielić orzeszki na masło!
Poszłam sobie na jedzonko i na filiżankę gorącej czekolady. Kawiarnia okazała się dobrym miejscem na informacje pogodowe. Sprzedawca wiedział wszystko o zbliżających się zachmurzeniach i opadach. Czarno widział moje wejście na wulkan.
Usiadłam na rynku i poszukałam na mapce sklepu, spod którego ruszają autobusy i taksówki do okolicznych atrakcji. Sklep ma ogromny szyld z marką piwa. Nie można go przeoczyć.
Na przystanku stała ….. Amerykanka o głosie Toma Waitsa, poznana w Santa Catalinie. Świat mały. Zameldowała się kilka dni temu w tym samym hostelu co ja. Uprawia „chilling i relaksing”. Pokazała mi przystanek, poinstruowała co do ceny i wsadziła do taksówki. Jestem „zaopiekowana”.
Na nocleg wybrałam polecony przez kilka osób Bambuda Castle. (Tu link do hostelu: http://bambuda.net/boquete/) Hostel jest niesamowity. Za przyzwoitą cenę śpimy w budynku z basenem, jacuzzi z gorąca wodą, kuchnią, ogrodem i tarasem do relaksu. Hostel może ma odrobinę kiczowaty wygląd, ale jest naprawdę wygodny, położony w zacisznym miejscu na wzgórzach. Jest wyrazem miłości męża do żony, która to kilkanaście lat temu poprosiła małżonka, by jej zbudował zamek. No i ma!
W recepcji babki z Holandii, 50 plus vat. Te też widziałam w Lost&Found, ale nie rozmawiałyśmy ze sobą za dużo. Sporo widziały dookoła. Od razu dostaję listę miejsc do zobaczenia. Wodospady, krzaki i może wulkan.
Po chwili przyjechały młode Francuzki, poznane na leśnym biegunie deszczu i zimna. Teraz czuję się jak w domu. Sami znajomi. Spytane czy pójdą na wulkan, oświadczyły, że będą tylko leżeć. Żadna wycieczka, żadna wspinaczka, żaden ruch.
Z hostelu rozpościerają się widoki na plantacje kawy i jak będziemy mieć szczęście zobaczymy w oddali wulkan Baru.
Było już dość późno, pogoda średnia. Popadłam w zadumę. Czas na relaks albo nocną wspinaczkę na wulkan. To mój dylemat. Co robić? Na wulkan Baru wchodzi się nocą. Po to by zobaczyć z niego wschód słońca i dwa oceany. Poszłam porozmawiać z obsługą. Potwierdzili słowa pana z kawiarni. Dziś wulkan jest zamknięty. Nie wpuszczają nikogo. Dużo padało i ścieżki są zbyt błotniste. To mi ulżyło. Wybór zatem był prosty.
Posiedziałam na tarasie i po wypiciu kambuchy poszłam do miasta popytać o inne polecane atrakcje. Droga do miasta jest prosta. Cały czas idziemy w dół, więc bólu nie ma. Dookoła bujna roślinność, w ogrodach rosną owoce i piękne kwiaty. W dole widać wioskę. Małe domki kryte blachą falistą. Popatrzyłam sobie na Matkę Boską zamkniętą w klatce, posłuchałam jak szumi strumień i chłonęłam spokój okolicy. I tak sobie szłam patrząc na boki i do góry. Błąd. W ostatniej chwili podskoczyłam i wykonałam taniec poparzonego. Pod nogami miałam węża. Co z tego, że już był martwy. Zawał był.
W miasteczku próbowałam się dogadać o co chodzi z loteryjkami, które tak bardzo Panamczycy kochają. Kupony kupuje się na ulicy lub dworcu. Sprzedawczynie siedzą sobie na krzesełkach i z dużą powagą sprzedają marzenia za 1$. Ma się wrażenie, że panie mają duże poszanowanie u mieszkańców. Przez ich ręce przechodzą fortuny.
W Panamie nie trafiłam jeszcze do uroczego miasteczka. Nie ma wioseczek jak w Kolumbii, gdzie na ślicznym ryneczku toczy się życie towarzyskie. Tu najważniejsza jest dzika przyroda. Boquete też nie grzeszy urodą, choć szanse są, ponieważ się przebudowuje. Na razie jest to miejsce, przez które cały czas przejeżdża kolumna samochodów. Hałas i spaliny. Jedyną rzecz, dla której warto zejść do miasta, to restauracje i kawiarnie. Pojadłam, popatrzyłam na życie popołudniowe i wróciłam do hostelu. Późnym wieczorem usiadłam na tarasie pogadać z innymi gośćmi i po to, by znaleźć ekipę na ewentualne wejście na wulkan Baru. Utworzyliśmy grupę pierścienia i zorganizowaliśmy transport do bram parku. Uzbrojeni w latarki, wodę i kanapki synchronizowaliśmy zegarki. Spinałam mięśnie, mózg toczył wojnę. Wejdę, nie wejdę. Kierowca podjechał do budki. Chwilę pogadał. Pokazaliśmy mięśnie łydek. I otrzymaliśmy stanowcze NO! Dziś też zamknięte! Błoto, ruchome drogi i spadające kamienie. O tej porze roku to może być wejście dla wejścia. Można całą noc iść tylko po to, by zobaczyć mleko. A tu chodzi o widok na dwa oceany widoczne ze szczytu. Trudno. Wróciliśmy. Rozczarowanie zmieszane z ulgą. W pokoju pociesza mnie Chinka. Pokazuje mi bloga, którego autor twierdzi, że kilkanaście razy wchodził na Baru zanim zobaczył z niego horyzont.
Idę na taras gdzie poznaję dwóch Amerykanów. Starsi panowie kupili dom w okolicy i codziennie przychodzą do hotelu na winko i pogawędki z gośćmi. Mają cudownego psa, ale pewnie równą niemu znajomość geografii i historii. Jeden zna kilka zdań wierszyka po rosyjsku. Wymawia je tak, że na pewno dostałby dwóję. Kiedy się go pytam dlaczego mi recytuje ten wierszyk, pan się dziwuje. Tłumaczę mu, że w Polsce mówimy po polsku. Pan nie dowierza. Składam psu kondolencje.
Rano poszłam zobaczyć okoliczne wodospady. Są ukryte w lesie, ale droga do nich jest dobrze oznakowana. Najpierw musimy przez plantacje kawy dojść do miasteczka. Boquete ma chłodniejszy klimat. Idealny do hodowli kawy. To przyciąga turystów i bogatych Amerykanów, którzy stawiają tu swoje domy i otwierają malutkie manufaktury. Z dystansu zobaczyłam, że nasz zamkowy hostel nieźle prezentuje się na plantacji kawy. Boquete jest z nich dumne. Rośnie tu odmiana kawy o uroczej nazwie Gejsza. Droga, ale pyszna i aromatyczna.
W miasteczku wypiłam gorącą czekoladę. Gęsta, aromatyczna, ze szczyptą rozgrzewających przypraw. Pan sprzedawca potraktował mnie jak stara znajomą. Wysłuchał żalów co do pogody i dał wskazówki jak dostać się do wodospadów. Pokazał mi busik jadący pod szlak, wiodący do trzech wodospadów. Niestety jeździ dość nieregularnie i miałam nim szanse tylko jechać do szlaku. Z powrotem wróciłam złapana na ulicy taksówką razem z innymi wędrowcami.
Najpierw przechodzimy przez stary metalowy most, a potem od znaku do znaku idziemy do kaskad. Cudny, soczysty las i tona błota. Najdłuższy kilkugodzinny trening uważności w moim zyciu pt. „Jak iść żeby się nie wytarzać w mazi?” Naprawdę, eksploracja lasów w Panamie w porze deszczowej, bez kaloszków to wariactwo.
Kaskady na tle bujnej zieleni są cudowne. W gorące dni muszą być jeszcze wspanialsze. Droga wymaga dużego skupienia. Śliskie kamienie i błoto po kostki. Włożenie nogi w błoto i poczucie gruntu jest dobre. Chodzenie na czworakach też jest dobre. Wszystko jest lepsze od upadku.
Na pozór prosta droga do wodospadów utwierdziła mnie w przekonaniu, że wejście po błotnistym szlaku na wulkan o tej porze roku nie jest mi potrzebne. Gdyby to był największy wulkan świata, to pewnie poszłabym. Byłam przedtem na kilku wulkanach i mogę ten odpuścić. Gdybym wiedziała, że na 100% zobaczę dwa oceany ze szczytu, też bym poszła. Wejście dla wejścia jest bez sensu. Będę miała powód do powrotu do Panamy.
Kolejnego dnia poszwendałam się po innych plantacjach i lesie. Poszłam do miasta sprawdzić jak idą roboty drogowe. Pojadłam, zrobiłam zakupy w sklepie ze zdrową żywnością. Asortyment zacny. Kupiłam sobie napój z kambuchą i quinoę, a na targu mangostan. Potem z ciekawskimi przechodniami odbyłam serię rozmów pt. „Skąd i dokąd”. Starałam się ćwiczyć swój hiszpański. Panamczycy obecnie mają tylko jedno skojarzenie z Polską: Robert Lewandowski. Moje informacje są w tym ograniczone. Dobrze strzela, gra w Niemczech, reklamuje szampon przeciwłupieżowy.
Wróciłam do hostelu. Mix narodowości i wieków. Młodzież- 20 plus vat i starszyzna do siedemdziesiątki. Z dziewczynami z Francji zrobiłam pranie. A z Holenderkami i ochrypłą Amerykanka zagrałam w jengę.
Starsi panowie z USA znowu przyszli i znowu tłumaczyłam, że mówienie do mnie po niby rosyjsku nie jest mądre. Skupiłam się na Tofi-psie. Gadałam do niego po polsku ku rozpaczy panów.
I tak minął mi czas w Boquete. Wulkanu trochę żal, ale nie można mieć wszystko. Kolejnego dnia wstałam o 6 rano, by jak najwcześniej dojechać do granicy z Kostaryką. Zaczęłam przygodę numero dos.