Manuel Antonio: leniwie z leniwcem (Kostaryka cz.1)

W Boquete hostelowi pracownicy proponują mi drogi przejazd prywatnym autobusem do Manuel Antonio. Drugi równie drogi jest do stolicy Kostaryki. Nie chcę płacić czterokrotnie więcej tylko za komfort jazdy z innymi turystami. Zakładam, że musi być jakiś tańszy transport publiczny. Recepcjonista twierdzi, że jest to jedyna opcja, ponieważ po stronie kostarykańskiej nie ma autobusów i nie będę miała jak dojechać do kolejnego miasteczka, by złapać publiczny autobus do Manuel Antonio jeśli sama dotrę do granicy. Na dworcu okazuje, że jest transport publiczny do stolicy, choć niewiele tańszy. Przełykam łzy i piszę się na to. Mam wrócić kolejnego dnia o świcie i kupić bilet.

Następnego dnia wychodzę zwarta i gotowa przed hostel i czekam na taksówkę, którą zamówiłam dzień wcześniej. Czekam, czekam. Czas ucieka. Pytam recepcjonistę co się dzieje. Też nie wie dlaczego taksówka nie przyjeżdża chociaż dzwonił po nią. Robi się ciekawie. Już nie zdążę dobiec na dworzec i nawet jak pojadę teraz samochodem, to raczej nic nie złapię. Na szczęście z hostelu wychodzi jakaś Amerykanka, która ma zamówiony prywatny transport na lotnisko. Lituje się nade mną i zawozi mnie do miasteczka, dobiegam na dworzec i całuję ślady po oponach mojego autobusu. Pytam o inne połączenie. Znajduję chłopaka, który swoim busikiem jedzie na granicę. Wsiadam. Zamykamy budzik.

Na granicy luz i burdel. Przeszłam sobie kilka razy, tu i tam w poszukiwaniu właściwych okienek. Właściwie dałabym radę przejść bez kontroli paszportowej. Urzędnicy mają dystans. Nikt nic nie pilnuje, do toreb nie zagląda. W końcu podbili mi paszport. Pani celniczka popytała mnie o Polskę. Mój plecak nikogo nie interesował.

Po stronie kostarykańskiej rzeczywiście nie ma setek autobusów. Można wziąć taksówkę i pojechać do kolejnego miasteczka i tam coś łapać. Jestem trochę załamana, zaczynam myśleć o stopie. I nagle co ja „pacze”? Za ogrodzeniem jest mój autobus!

Okazało się, że ktoś z pasażerów mojego przegapionego transportu, miał problemy z papierami. Zgromadzili wszystkich w klatce i czekają. Stoję za płotem, wsadzam głowę miedzy szczebelki i hablam do kierowcy, że ja tak biedna, że ja chcę z nimi jechać. Kierowca macha na mnie ręką, każe mi obejść ogrodzenie, wystawia mi bilet do miejsca w pobliżu Quepos- miejscowości obok Manuel Antonio. Koledzy szofera zabierają mi plecak i skrupulatnie go sprawdzają. Dostaję miejsce siedzące. Jestem uratowana!

Nie jedziemy długo, a kierowca robi przystanek na obiad. Duży hangar, gdzie z jednej strony sprzedają dania z bemarów, z drugiej pamiątki, z trzeciej śmieciowe jedzenie i kawę. Biorę jakieś warzywa z ryżem i próbuję nauczyć się przeliczać colony na złotówki. Wychodzi mi, że za stołówkowe danie zapłaciłam 20 złotych. Będzie drogo!

Tak jak obiecał, kierowca porzucił mnie na przystanku przy jakimś szpitalu. Patrzę na mapkę. Do mojego hostelu jest jakieś 15 kilometrów. Zatrzymuje się taksówkarz i proponuje, że za 20 dolarów zabierze mnie do hostelu. Cena z Marsa. Wyjątkowo nie skorzystam. Po 4 minutach zatrzymał się autobus miejski, którym pojechałam na dworzec w Quepos, stamtąd kolejnym pod sam hostel. Cena łączna 1,4 dolara. Kto biednemu zabroni? Mam pieniądze na lepszy obiad.

Manuel Antonio to jedna uliczka, plaża, kilka hoteli i park. Obok jest większe miasto-Quepos. To tam mieszka większość turystów i zjeżdża do Manuel Antonio autobusem kursującym co kwadrans lub czymkolwiek co tam zmierza. Moja kwatera jest pomiędzy. Przed samym wejściem do hostelu mam przystanek autobusowy. Jest to kilka rozpadających się desek, a znak to część deski surfingowej. Uczę się, że samo stanie na przystanku nie wystarcza, by wsiąść. Mimo, że nie zatrzymują się tu inne autobusu, należy machać do kierowcy, by się zatrzymał. Stoję na baczność i poluję.

Hostel okazał się malusi. 4 pokoje. Wspólne łazienki, kuchnia. Czysto i spokojnie. Do plaży i pasa zieleni ciągnącego się do samego Parku Narodowego Manuel Antonio rzut beretem.

Zostawiłam manatki i poszłam na plażę. Fale były ogromniaste. Popatrzyłam sobie na windsurferów, facetów na skuterach, brodziłam w wodzie i poskakałam na falach. Przy takich falach pływanie to sport ekstremalny.

Moja gospodyni zachęciła mnie, bym nazajutrz poszła do Parku na zorganizowany trekking. Nadal pamiętałam o swojej traumatycznej przygodzie w Panamie i zaczynam rozważania. Cena wysoka, ale po pierwsze sprawdzę, na przyszłość, czy warto w Kostaryce brać przewodnika, po drugie nauczę się czegoś, nie zgubię się i dam pracę tutejszej społeczności, a nie zagranicznym koncernom. Jadę do Manuel Antonio zaciągnąć języka, zrobić zakupy na śniadanie i coś zjeść.

Manuel Antonio to kwintesencja Kostaryki. Luz, surfing, maryśka i wolna miłość. Przy plaży czatują lowelasi, przy restauracjach naganiacze, a przed sklepami dilerzy zioła. Ci współpracują z obsługą, która sprzedaje fajki szklane. Na wszystko: pośpiech, stres, zniecierpliwienie Kostarykanie mają jedną odpowiedź: „Pura Vida”. Mi wystarczył krótki spacer promenadą, by poznać ministra spraw damsko-męskich i ziołolecznictwa. A przy kasie w supermarkecie Pan zapytał czy do jajek i owoców nie dołożyć mi fajkę. 

Sama miejscowość nie jest ciekawa. Najważniejsze są wrażenia i ludzie. Na darmo szukać tu urokliwych miejsc. Siedzi się albo w knajpie, albo na plaży. W przeciwieństwie do Santa Cataliny jest głośno i gwarno. Siadam w restauracji, biorę sobie ryż z owocami morza i zaczynam obserwację ulicy. Danie jest smaczne, ale szału nie ma. Tradycyjnie dostaję do ryżu jeszcze frytki.

Po powrocie do hostelu kupuję wycieczkę u gospodyni i następnego dnia rano jadę do biura Parku. Każdy park w Kostaryce, prócz Cahuita, ma spore opłaty za wstęp. Około 15-20 dolarów. Jeśli bierzemy wycieczkę musimy jeszcze doliczyć cenę za przewodnika. Park okazał się bardzo prosty w obsłudze. Drewniane podesty, oznaczone ścieżki. Trzeba iść z zawiązanymi oczami żeby się zgubić.

Mimo tego są plusy przewodnika. Nasz okazał się mistrzem dostrzegania tego co niewidoczne. Pająk z 200 metrów, żaba, małpa ukryta za konarami drzew. Do tego olbrzymia wiedza i pasja. Młody chłopak, świeżo po studiach. Marzy żeby pracować na uczelni, być przewodnikiem po parku i zrobić jeszcze specjalizację z żyjątek morskich. Jestem pod wrażeniem, że potrafi z daleka zobaczyć konika polnego na liściu, czy szary cień leniwca tam gdzie inni widzą tylko zbitek liści

Tłumaczy nam jak działa jego umysł. Każdy z nas ma mapę czegoś w głowie. Na przykład swojego domu, pokoju, płaszcza. Jeśli nagle pojawią się zmiany, to zauważamy je. Zauważamy przewieszony obrazek, plamę czy muchę na ścianie. On ma mapę parku w głowie. Pamięta układ liści, zarys drzew. Każda nowa plamka jest rejestrowana przez jego umysł. Dodatkowo, wszyscy przewodnicy współpracują i dają sobie cynk na telefon. „Leniwiec Boguś na piątym drzewie, kapucynka Tereska na trzecim.”

Z początku zachwycamy się owadami. Oglądamy jak larwy motyla wcinają liść, jak koniki polne maja naradę, jak pająk czeka na ofiarę.

Potem szukamy ptaków i płazów.

Przewodnik miał ze sobą lunetę. Dzięki niej mam zbliżenia zwierzaków. Nie ukrywam, że moim głównym celem wyprawy do Kostaryki było zobaczenie leniwca. Każdy ma jakieś cele w życiu 🙂 Chodziłam przyklejona, żeby mógł błyskawicznie przyłożyć mój telefon do obiektywu i zrobić zdjęcie na wypadek gdyby leniwiec przymykał po drzewie. Gdy tylko leniwiec pojawił się w konarach drzew dostał owacje na stojąco. Chłopak porusza się powoli. To nie mit. Każdy jego ruch był komentowany przez gapiów: „Oh my God”, „Das ist sehr wunderball”, „Madre mia”. Leniwiec zjednoczył narody. W ekstazie. Te zwierzaki lubią ciepło i hipotermia może je zabić. Dlatego nasz siedział wysoko, by wygrzewać ciało w słońcu.

Prócz leniwców w Parku są też wyjce. Czarne, urocze małpki. Są bardzo terytorialne i niesamowicie głośne. Gdy nad parkiem przeleciał samolocik, silnik wkurzył małpę. Wyjący wyjec naprawdę wystraszyć obiad z jelit. Są to megabity.

Wyjce są najgłośniejszymi zwierzętami lądowymi i dorabiają dubbingując T-rexy i smoki w filmach. Ostatnio w „Grze o tron”. Wyjec w parku jest atrakcją i hałasem do zrozumienia. To w końcu jego dom i jego prawo do darcia się. Jednak, gdy nocą zalegnie na ganku i wydrze się, gwałtownie wybudzając nas ze snu, zawał gwarantowany. Miałam migotanie komór i przysadki razem.

Po wycieczce, nasz przewodnik zachęcił nas byśmy kontynuowali spacer i obeszli resztę parku na własną rękę. Skumplowałam się z Amerykanką i razem ruszyłyśmy w kierunku punktu widokowego z którego czasem widać wieloryby. Widoki piękne, ale tym razem wielorybów nie było.

Aimee też jest nauczycielką i pracuje w Nowym Yorku. O pracy specjalnie nie gadałyśmy. Połączyły nas priorytety i walka z stukniętymi kapucynkami, które strzegą wejścia na plażę. Rzucają się na ludzi, na plecaki i szczypią w kostki. Paluszki jak z horroru gilgotały i moje kiedy na dłużej zatrzymałam się przy jednej i spojrzałam jej w buzię.

Po spacerze mogłyśmy zostać w parku i kąpać się na kilku plażach. Normalnie trzeba kupić bilet, by się na nich wylegiwać. Jeszcze gdy byłyśmy z przewodnikiem, ten przedstawił nam alternatywy spędzenia czasu w parku. Spacer, plaża, obserwacja wielorybów, pływanie. Słysząc to jedna z uczestniczek zadała pytanie dnia: „czy będziemy pływać w tej samej wodzie co wieloryby?” Gdyby nie spytała po angielsku, nie uwierzyłabym. Posłałam przewodnikowi spojrzenie pełne rozumu i współczucia. Sama pewnie powiedziałabym, że na czas pani kąpieli wieloryby będą się opalać. Przewodnik spokojnie odpowiedział jej, że wieloryby będą w głębszej wodzie. Pani przyjęła odpowiedź ze szczerym zdziwieniem. Długo walczyłam z twarzą, by nie pęknąć ze śmiechu. Spotkałam się wzrokiem z Aimee i wymieniłyśmy uśmieszki.

Umówiłyśmy się z Aimee na wieczór na drinki i obejście klubów w Manuel Antonio. Sama raczej nie poszłabym na miasto, gdzie połowa towarzystwa jest na marysi, a połowa na dżonie. Restauracji, klubów jest sporo i jest w czym wybierać. Są restauracje wegańskie, z grillem, z samolotem wewnątrz i z ludźmi z wszystkich klimatów i planet.

Manuel Antonio to miejsce przyjazne ludziom z obu stron tęczy. Świadczą o tym kolorowe latarenki na bramach klubów i restauracji. Pan taksówkarz zatrzymał się przed klubem, który miał dobre opinie w internecie. Smutno na nas spojrzał i spokojnym głosem wybił mi i Aimee z głowy zabawę w tym klubie. Będą sami panowie wpatrzeni w siebie. Podsumował.

Kolejnego dnia pojechałam do Quepos popytać o bilety do stolicy. Miasto jest spore i znajdziemy tu wszystko czego potrzebujemy.

Quepos ma długą promenadę i szeroką, lecz brudnawą plażę. Inny klimat niż w Manuel Antonio.

Zobaczyłam leniwce i osiągnęłam swój cel podróży. Teraz mam już luz i nic nie muszę. Mogę sobie swobodnie jechać dalej, bez ciśnienia i rzeczy do odhaczenia. Najpierw za cel obieram San Jose.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.