San Jose: muzea i ulice (Kostaryka cz.2)
Wszystkie drogi w Kostaryce prowadzą do stolicy-San Jose. Dla turystów jest to głównie centrum transportowe i nie spotkałam nikogo, kto zachęcałby mnie do zwiedzenia tego miasta. Rzadko słucham rad innych, ale w tym przypadku posłuchałam się. Zamiast dwie noce, zaplanowałam zostać jedną i natychmiast ze stolicy dotrzeć do Jacó, gdzie miałam złapać katamarana do Montezumy.
Z Manuel Antonio dojazd jest prosty. Po drodze widać sporo plantacji palmy. Kostaryka stara się być ekologicznym i zielonym krajem. Jednak, jeśli plantacje palmy będą zastępować lasy w takim tempie, zwierzaki nie będą miały gdzie żyć i z planów nic nie wyjdzie. Na szczęście wkrótce mijamy plantacje i droga wije się między wzgórzami. Wszystkie gęsto porośnięte lasem. Pora deszczowa ma niewątpliwie swoje uroki. Jadę przez brokuły giganty! Zieleń jest nasycona i bujna. Czasem, gdzieś przy drodze, mignie kilka domków z pustaków, pokrytych dachem z blachy falistej. Zdarza się piękna hacjenda z ogromną bramą. Bieda sąsiaduje z bogactwem.
Wyszłam z autobusu i o mało nie wywaliłam się na środku dworca. Mój sandał był w dwóch częściach. Załamałam się. Izraelskie „Source’y”, które przetrwały prawie dziesięć lat, rozpadły się. Klej, który utrzymywał pasek w podeszwie roztopił się. Na szczęście na mojej drodze był szewc. Zobaczywszy moje buty, pan spytał czy jestem zakonnicą. Zaryzykowałam podwyżkę ceny i zaprzeczyłam. Szewc starał się wtłoczyć w podeszwę trochę kleju, ale żeby chwycił, musiałabym zostawić but na kilka godzin. Zapłaciłam grosika i ostrożnie poszłam dalej. Cóż przyjdzie mi pogrzebać sandały w stolicy. Na szczęście mam jeszcze japonki i trekkingi.
Poszłam zobaczyć jak wygląda miasto w porze przedobiadku. Ruch, hałas, rozgardiasz. Eleganckie panie i poważni panowie spieszą gdzieś pomiędzy sprzedającymi wszystko hałaśliwymi handlarzami. Towary leżą na ulicy. Kolorowe parasolki, kable USB o długości 2 metrów, awokado, loteria, perfumy, torebki.
Zjadłam lanczyk. Mini zupka, platany, pure z ziemniaków, ryba w sosie brokułowym, fasola z kolendrą, sałata z plasterkiem pomidora. Do tego świeżo wyciskany sok z ananasa. Cena: 5 dolarów z ogonkiem. Nieźle jak na stolicę! W Manuel Antonio było drożej.
Znalazłam hostel. Położony w zabytkowym domu. W holu zdjęcia rodziny, pamiątki. I Polacy! Młoda para w podróży po obu Amerykach. Pokój wygląda jak w sierocińcu. Jestem najmłodsza. Pozostali goście to dość rozbrykana grupa z Argentyny.
Zostawiłam sandały koło śmietnika, podziękowałam im za lata służby i poszłam na obchód miasta.
No nie jest to miłość od pierwszego wejrzenia. Chaos podobny do polskich miast. Zabytkowy budynek oszpecony reklamami, obok nowa plomba. Za zakrętem ładny plac i wykopy.
Piękne zabytkowe budowle sąsiadują z współczesnymi straszydłami. Chińska dzielnica z dzielnica handlową. Papież Jan Paweł II pilnuje kościoła. Towarzyszą mu dzieci-pingwiny.
San Jose słynie z muzeów i ma jedno z trzech na świecie Muzeów Złota. Niestety podczas mojego pobytu było w remoncie i niektóre sale były niedostępne. Odpuściłam. Tak się złożyło, że dwa pozostałe, to w Peru i Kolumbii, widziałam. Obok jest Muzeum Numizmatyki i to jest ciekawe architektonicznie. Duża część konstrukcji jest schowana pod starym miastem.
Jeśli chodzi o eksponaty muzealne, to miałam inny priorytet: kamienną kulę w holu Muzeum Narodowego. Przedkolumbijskie, kamienne kule, wykonane ręcznie są zagadką po dziś dzień. Jeden z mitów mówi, że pochodzą z Atlantydy i że są wytworem natury. Oprócz tej w Muzeum Narodowym jest jeszcze kilka w całym kraju.
San Jose różni się od Manuel Antonio ilością typów spod ciemnej gwiazdy. Leżą, siedzą na ulicy, podbiegają i proszą ładnie o pieniądze. Lepiej udawać, że nie mówi się w żadnym języku. W tłumie można z takim negocjować. Gorzej znaleźć się w pustej uliczce. Podobnie upierdliwi są taksówkarze. Jedna odpowiedź odmowna nie wystarczy. Trzeba warknąć albo chichotać. „O senior, dziękuję nie trzeba, ale ładna taksóweczka, ale jak ja ładnie dziękuję.” Prawo karmy mówi: olejesz taksówkarza, nie pojawi się w potrzebie. Odzywaj się grzecznie! Nie czułam się zbyt bezpiecznie. Żeby wyrównać cukier w organizmie, pochodziłam po warzywniakach i cukierniach w poszukiwaniu deserów i owoców.
Znalazłam jeszcze fajne graffiti i dziewczyny w strojach ludowych. Po kilku godzinach miałam dosyć spacerów po stolicy. Nie zakochałam się.
Zdecydowanie nie chciałam tego wyjazdu spędzić w miastach. Wróciłam do hostelu i próbowałam skontaktować się z chłopakami z katamaranu. Od ich dobrego serca i logistyki będzie zależało czy złapię połączenie z Jacó do Montezumy. W przeciwnym razie zamiast godziny na katamaranie, spędzę dziesięć w autobusie.
Dzieciopingwiny są dość psychotyczne…
Zgadzam się i też się lękam