Montezuma: morze i relaks (Kostaryka cz. 3)

Droga do Montezumy z San Jose nie była pozbawiona emocji. Najpierw złapałam autobus o 7 rano do Jacó. Pan na dworcu powiedział, że w dwie i pół godziny dojedziemy. To daje mi 30 minut, by błyskawicznie dostać się do przystani, z której odchodzi katamaran do Montezumy. Bilet opłaciłam przez Internet kilka dni wcześniej i nie podlegał zwrotowi. Był zbyt duży popyt i z marszu trudno było coś dostać. Powód na taki szał jest prosty. Czas. Katamaranem dotrzemy na półwysep w kilkadziesiąt minut. Autobusem, niekorzystającym z promu, w 7 godzin, a jadącym tylko lądem 10.

Nie wzięłam jednego pod uwagę. Obiecane 2,5 godziny w Kostaryce, to naprawdę 3 z ogonkiem. Moja wodna taksówka odpływała o 10.00 i potrzebowałam jeszcze ją znaleźć. Jechałam ze wzrokiem wbitym w zegarek. Warczałam na każdego pasażera wsiadającego ślimaczym tempem. Dookoła obojętni na mój pośpiech wyluzowani ludzie. Starałam się oszczędzić sobie stresu i poprzedniego dnia, mając dostęp do wifi, wysłałam wiadomość do operatora. Pisałam szybko, nie patrząc na ekran. W telefonie mam klawiatury do trzech języków i dopiero wychodząc z hostelu zobaczyłam, że wysłałam bełkot. Polski słownik zmienił wszystko na wiersz dadaistyczny. Ponowiłam pytanie czy mogą albo odebrać mnie z dworca albo przełożyć rezerwację na kolejny dzień, ponieważ szanse na moje dotarcie na czas do przystani były nikłe. Odzewu nie było. Odbyłam rozmowę z robotem. Dostałam automatyczną odpowiedź: adres plaży i parkingu, z którego odbierają chętnych. Zaczęłam obawiać się, że 40 dolców za katamaran przepadnie.

Nadzieja matką głupich i uroczych. Poszłam do kierowcy i roztopiłam jego corazon moim hiszpańskim. Poprosiłam, żeby nie robił przerw i gnał jak szalony, bo Karolinka ma łódeczkę, a Kostaryka jest taka piękna. Pokazałam mu też mapkę i miejsce, które będziemy mijać. Jeśli mnie tam wysadzi, to dobiegnę na czas i złapię transport do przystani. Losy świata w jego rękach. Szanse na uwolnienie pasażerów od zestresowanej blondyny też.

Kwadrans przed czasem, kierowca porzucił mnie kilka metrów od parkingu. Zdążyłam kupić kanapkę i zaraz przejechali chłopcy z firmy przewozowej. Synchronizacja godna Oskara. Odetchnęłam.

Katamaran okazał się dużą motorówka, do której wsiada się z plaży. Oprócz mnie było jeszcze z 16 osób. Trasę między Jacó a Montezumą zrobiliśmy w godzinę. Z krótkim przystankiem na obserwację wielorybów.

W Montezumie motorówka dopływa do plaży i stamtąd ścieżką wchodzimy do wioski gdzie jest kilka hosteli. Standard od pałacu po norę.

Nie miałam żadnych rezerwacji. Od brzegu widziałam, że to wioska luzu i takiego właśnie podejścia do standardów. Najpierw zajrzałam do hostelu gdzie nikt nie wie kim jest i granica między gościem, a recepcjonistą nie istnieje. Chłopaki powiedzieli też „nie” gąbce i mopowi. Perfekcyjna Pani Domu zamknęłaby całą dzielnicę i wykąpałaby się w domestosie po jednej wizycie. Znalazłam normalny hostel za rogiem. Przy plaży. Para młodych Amerykanów opiekuje się interesem w czasie, gdy właściciel załatwia sprawy w USA. Kilka pokojów, wspólna kuchnia, hamaki w holu. Za cenę łóżka w pokoju dzielonym (11 dolarów), dostałam jedynkę. Urodziwa nie jest, ale, jak zamknę oczy, będę miała większy luz. Po tylu dniach w pokojach dzielonych z innymi turystami, miałam już materiał do poradnika savoir vivre pt. „Jak nie wkurzać ludzi. Noc w hostelu dla upierdliwych.” Chętnie nie posłucham jak ktoś w nocy odpala youtuba, beka górą lub dołem, zapala światło o 4 rano i szeleści torebkami szukając skarpet.

Montezuma to kolejna nadmorska wioska luzu. Knajpy i hostele są prowadzone zarówno przez miejscowych jak i imigrantów z Europy i USA. Są zbite z desek dziury w ścianie, gdzie sprzedaje się placki i ceviche. Są lepsze knajpy, gdzie podają tuńczyka w pikantnym sosie mango lub inną rybę w sosie koniakowym. Jest lodziarnio-cukiernia prowadzona przez Włoszkę. I sklep magii z świecami i chustami z mandalami prowadzone przez Hiszpanki.

Montezuma jest głównie odwiedzana przez surferów, ale są też biura organizujące snorkelling i przejazdy do innych miast. Hotele oferują masaże i lekcje yogi. Na chodnikach młodzież z zagranicy skręca na wbitym w deskę gwoździu bransoletki. Z głośników w restauracjach płynie Bob Marley. Nikogo nie dziwi brak obuwia i makijażu. Każdy zagaduje, nie ma uprzedzeń, wstydu, jest śmiech i luz. Tu jest to normalne, że starszy pan na motorze zaprasza do swojego domu na wzgórzu poznanych ludzi w restauracji, a właściciel restauracji rozpala ognisko na plaży i tańczy dookoła. Jeszcze nie ma komerchy, potrzeby doklejania rzęs, pompowania cycków, warg i demonstrowania marek ciuchów. Nie ma lansu i oczekiwań. Jest radość ze słońca i bycia razem. Jednak, Amerykanka z hostelu mówi, że nie wszystkim się to podoba. Są tacy, co najpierw pytają ją o klimatyzację, potem o McDonalda. Odsyła ich do miast, gdzie to znajdą. Tu jest tylko kilkanaście budynków w wiosce i na wzgórzach.

Kolejnego dnia po śniadaniu u Włoszki i porcji papai, pobujałam się na hamaku, a właściwie pies, spragniony głaskania, mnie pobujał.

Potem poszłam na spacer po lesie i wokół wodospadów. Po drodze jest kilka hoteli ukrytych w lesie. Oferują spokój, relaks, masaże i lekcje yogi.

Po drodze spotkałam fajne wiewiórkowate zwierzątka.

Wodospady są tuż za wioską. Po drodze mijamy lepsze hostele i ośrodki yogi. Znak przy wodospadzie wymaga od nas zatrzymania się i poczytania historii o rozważnej turystyce, o tym jak płynie woda, jak śliski może być kamień, jak należy chodzić, jak rabusie łupią. Rzeczywiście w porze mokrej przejście koło wodospadu może zakończyć się upadkiem. Lepiej usiąść na kamieniu i patrzeć przed siebie. I mieć oczy dookoła głowy na rozbójników.

Wróciłam do wioski. Poleżałam na plaży. Są mocne prądy i trzeba uważać, by nie odpłynąć w siną dal.

W wiosce pogadałam z panem z Kolumbii o mojej miłości do jego kraju. Wypiliśmy po kokosie od ulicznego sprzedawcy. Moja słomka wielokrotnego użytku szczerze zdziwiła wszystkich. Po co się tak przejmować życiem?

Potem kolacja i piwo z amantem od domu na wzgórzu. Knajpa urokliwa z świetnym wyborem potraw i z najciekawszą baterią łazienkową jaką widziałam. Sałatka z zielonej papai skradła mój żołądek. Absztyfikant z Europy, 50 plus vat, przekonywał mnie, że moja samotna wyprawa może zaraz być wyprawą w dwójkę. Ma motor, super chatę, serce i portfel na dłoni. No normalnie Pura Vida! 

Tak wyluzowana wróciłam do hostelu i oznajmiłam Amerykance, że nazajutrz jadę dalej. Do Samary. Rzuciłam okiem na mapę i wydawało mi się to banalne. Wtedy dziewczyna pokazała mi tablicę z rozpiską. Opadła mi szczęka. O tej porze roku nie pojadę wybraną drogą. Autobus nie przejedzie drogą widoczną na mapce. Zamiast jechać prosto do Samary, co normalnie zabrałoby mi od 2 do 3 godzin, muszę jechać autobusem do Paquera i stamtąd stopem do Playa Naranja i stamtąd czymś do Nicoya i stamtąd do Samary. Jestem w czarnej dupie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.