Stopem do Sámary (Kostaryka cz. 4)

Rzut oka na mapę. Droga z Montezumy do Sámary to prosty strzał. Nad czym tu myśleć? Gdy wieczorem zagadałam do Amerykanki z hostelu załamałam się. Chociaż dobrze, że w ogóle ją spytałam. Podróżnik uczy się całe życie, ale w pewnym momencie przestaje. Byłam zbyt pewna siebie i wzięłam za pewnik istnienie transportu publicznego z każdego w każde miejsca w Kostaryce. Tymczasem w porze mokrej stan dróg nie umożliwia przejazdu autobusu. I tyle motyle. „Musisz jechać na drugie wybrzeże i odbić się z powrotem do Samary” – radzi Amerykanka. Czyli Montezuma, Paquera, Playa Naranja, Nicoya, Samara. Masakra. Do Paquery mam autobus, dalej stopem i z Playa Naranja znowu autobusem do Nicoya i stamtąd kolejnym do Samary.

Są oczywiście rozwiązania: prywatny shuttle lub wynajęty samochód. Nie miałam na to kasy, nie było miejsca na lament. Wstałam o świcie i poszłam na autobus, który miał mnie zabrać do Paquery.

W autobusie do Paquery nie było numeracji miejsc. Siadam koło dorodnej dziewczyny. To tylko godzinka. Przez pierwsze minuty dziewczyna siedzi normalnie. Nagle obraca się do mnie plecami. Twarz i biust opiera na szybie. Spod podłokietnika wyskakują ogromne pośladki i same kładą się na moim udzie. One pulsują i mają swoją autonomię. Zostałam przytwierdzona do siedzenia. Nie mogę wyrwać swojego schaba i czuję się zmolestowana i udupiona. Pani nie powiedziała mi, nic miłego zanim mnie oschabiła. Nie znam jej imienia, a już jesteśmy tak blisko. Modlę się, żeby w jej jelitach nie było fasoli. Układam zdanie w głowie. „Czy może Pani wziąć swoją Ddżej lo z mego schaba?” Pośladki pulsują, robi mi się ciepło w nogę. Ratunku! Na szczęście laska dostała ciosa w czoło od szyby, gdy autobus podskoczył na nierówności. Pośladki zostały wciągnięte.

W Paquerze odpalam mapkę i idę kilkadziesiąt metrów na tzw. wylotówkę. Macham. Macham. Jeden samochód na 15 sekund. I zero odzewu. Stoję obok sklepu. Pani godzi się wpuścić mnie na siku. Opowiadam jej o swojej niedoli. Kiwa głową. Mówi, że to trudne zadanie mnie czeka. Dołącza do nas pan z piwem. Umie jeździć rowerem i pić jednocześnie. Szacun. Ja bez trzymanki nie umiem. Pan mówi, bym poszła dalej. Tam krzyżują się drogi. Będzie więcej szans. Idę. Stoję macham. I nic.

I nic. Nikt i nic. Pan pijak-akrobata mija mnie. Już się znamy. Pije piwo i macha drugą ręką. Szacun i do „Mam Talent”. „POWODZENIA ŚLICZNA!!!” Zatrzymuje się kilku zboków i taksówkarz, który za kilkadziesiąt dolarów godzi się pojechać do Playa Naranja. Mnie się nie godzi tyle mu zapłacić. Pan akrobata wraca i znowu mnie pozdrawia. I po 5 minutach takiego błogosławieństwa zatrzymuje się aniołek. Kobieta. Jedzie do Playa Naranja. Najpierw jednak muszę pojechać z nią do domu, gdzie Pani zabiera swoje rzeczy i ruszamy dalej. Mieszka tu i w stolicy. Rozmawiamy o życiu. Ma na imię Karo i jest samotną matką. Co chyba nie dziwi, w Kostaryce też zdarzają się panowie, którzy nie interesują się swoim dzieckiem i nie płacą na jego utrzymanie. Tu dziadek idealnie odgrywa rolę mężczyzny w rodzinie. Opiekuńczy, pracowity i zaradny. Karo pracuje w banku i musi kontrolować pracę kilku oddziałów wokół Paquery. A normalnie mieszka z rodzicami i córką w stolicy. Na pewno sporo mi jeszcze umknęło, bo rozmawiałyśmy tylko po hiszpańsku. A raczej bardziej słuchałam po hiszpańsku. Karo pokazuje mi widoczki. O tej porze roku zielono po horyzont. Gdzieś tam hen migocze ocean.

W porze suchej wszystko jest spalone, wyschnięte i ocean widać jak na dłoni. Potem oglądamy rzeźbę Matki Boskiej „Virgen de los Angeles”. Jest patronką Kostaryki i jest podobna do miejscowych kobiet. Ma ciemną karnację i podobne rysy. Stąd druga nazwa: La Negrita (Czarnuszka/Murzynka). Według legendy rzeźba została w 1635 roku znaleziona przez kobietę, która zdecydowała zabrać ją ze sobą. Rzeźba zaczęła ukazywać się z powrotem w tym samym miejscu. Ludziska przejęli się tym faktem i zbudowali małe sanktuarium, przebrali ją w złote szaty, postawili na ołtarzu wysadzanym złotem i kamieniami. Na co dzień La Negrita stoi w bazylice w Cartago. 2 sierpnia jest rocznica mojego najdłuższego przejazdu stopem po Kostaryce i cudownego pojawienia się statuetki. Lepszej daty na przejazd nie mogłam wybrać. Wówczas wierni pielgrzymują do bazyliki. Niektórzy wierni pokonują trasę na kolanach. Podejrzewam, że rzeźba, którą widziałam po drodze z Karo to jedna z wielu replik na trasie do bazyliki.

Karo powiedziała mi też o remoncie drogi. Z racji, że jeździ tędy często robi zdjęcia dokumentujące postępy prac. Za rok będzie już przejezdna i pojadę autobusem.

Przez całą drogę gadamy i okazuje się, że Karo, zamiast do Playa Naranja, zawozi mnie prawie pod samą Nicoyę. Dowiadujemy się, że najbliższy autobus do Nicoyi będzie za 2 godziny. Idziemy na obiad. Odwdzięczam się i kupuję Karo rybkę i soczek. Żegnamy się i wychodzę na wylotówkę. Tam, zamiast autobusu, od razu łapię stopa do Niqoi. Tylko 4 kilometry. Kieruje facet. 10 na 10 punktów w skali: moje poczucie bezpieczeństwa, męskość, poczucie humoru, elokwencja i inteligencja. Wrócił właśnie z podróży po Azji Południowo-Wschodniej. Porównujemy wrażenia z Mjanmy. Kilka kilometrów mija w minutkę. Z niechęcią wysiadam z samochodu… W Nicoya na dworcu okazuje się, że mój autobus odjeżdża za półtorej godziny. Nie myślę już o stopie, chowam się, bo w tym momencie zaczyna padać jak z hydrantu. Robię porządek w mp3.

W Samarze idę do zabukowanego hostelu, a tam chłopaki z hostelu z Montezumy! Też przyjechali stopem, ale mieli super fuksa, bo jednym. Idę sobie wynagrodzić ośmiogodzinną podróż pizzą.

Miasteczko Samará jest kilkakrotnie większe od Montezumy. Jest duży supermarket, kilkanaście restauracji i kawiarni, sklepy z pamiątkami. Jest w nich i chińskie barachło i rękodzieło…Europejczyków. Sprzedają swoje torby, bransoletki, chusty. Zjadłam pizzę i poszłam spać. Byłam ponownie w wieloosobowym pokoju. Nie znałam jeszcze nikogo. Weszłam do ciemnego pokoju, wzięłam kosmetyki, ręcznik i piżamę i poszłam się myć. Wracam jak ninja i staram się bezszelestnie położyć. W ciemności widzę twarz. Jakaś babka widzi, że ją widzę. Zadaje mi kilka pytań kontrolnych. Skąd, dokąd, co tam słychać. Po chwili zaczyna opowieść o swoim życiu. Taki konfesjonał. Anouk jest z Holandii, ale mieszka na Arubie. Moje „aaaa uuu, to musi być pięknie” skwitowała „tak, ale posłuchaj jacy są ludzie”. Anouk jest psychologiem i zatrudniła się w przychodni, która doradza i pomaga rodzinom z problemami. Przyjechała na Arubę z holenderskim sposobem myślenia: „Wszyscy zasługują na szacunek, należy pomagać słabszym, niektórym trzeba tłumaczyć i pokazywać jak żyć”. I trafiła na ścianę obojętności, sarkazmu i wyśmiewania się z niepełnosprawności. Gdy powiedziała innym pracownikom, że nie mogą tak postępować wobec ludzi chorych i zaburzonych, jej koledzy z pracy zaczęli śmiać się z niej. Mimo, że jest śliczną dziewczyną robili jej zdjęcia z zaskoczenia i złośliwie je komentowali. Potem urządzili strajk i kazali szefowi ją zwolnić. Po rozmowie z szefem, sprawy trochę się uspokoiły, ale przyjaciół w pracy mieć nie będzie.

Wstałam po 7. Anouk poszła biegać. Od Belgijek, z którymi dzielę pokój dowiedziałam się, że w nocy była straszna burza. Ominęło mnie. Spałam jak zabita.

Zrobiłam przegląd zapachowo-higieniczny ciuchów. Cześć zaniosłam do pralni. Przedsiębiorcza kobitka ma kilka pralek i suszarek i pracy po kokardki. Jeśli nie macie pomysłu na życie, to Samará zaprasza. Jest kilka budynków do wynajęcia. A za 2.5 kg prania zapłaciłam 10 dolarów…

W Samarze brak wielkich ośrodków wczasowych. Turyści mieszkają w mini hotelach, hostelach, chatkach. Miasteczko zaspokaja ich pozostałe potrzeby. Są dobre knajpy, średnie i byle jakie dziury w ścianach. Dziury sprzedają wszystko. Od modnego falafela, vegańskiego burgera, po syfiastego hotdoga. Dobre knajpy są głównie prowadzone przez Włochów. Pralnie piorą, suszą, prasują. W sklepach turyści kupują produkty do samodzielnie przygotowanych posiłków, kiedy nie stać ich na codzienne wizyty w dość drogich restauracjach.

W Montezumie wystarczyło 10 minut, by poznać wszystkich ludzi z wioski. W Manuel Antonio na plaży ma się kontakt z ministrem spraw damsko-męskich i ziołolecznictwa po 3 minutach. Tu ludzie są bardziej powściągliwi. Nikt nie nagabuje, do niczego nie zachęca. Obsługa knajp też trochę bardziej wycofana. Może w sezonie jest bardziej gwarno czy komercyjnie.

Poszłam na śniadanie i podzieliłam się nim z kotem, który na dźwięk sztućców obudził się.

Idąc na plażę zapomniałam swojej butelki na wodę. Przez cała podróz po Panamie i Kostaryce piłam kranówkę, po gwarancji gospodarzy. Nigdy nic mi nie było. Nie miałam butelki, wracać nie chciałam. Poszłam do sklepu. W kolejce stoi za mną facet. Wiem, że go znam. Nie wiem skąd. Ta koszulka, te okulary. Gapię się. Drapię po łbie. Nagle jegomość wystawia na taśmę buteleczkę. Uśmiecham się. Już wiem. Noc wcześniej pan leżał koło bankomatu. Czysty. I te okularki obok. Wówczas myślałam, że zaniemógł. Podeszłam. Patrzę brzuch się unosi i opada. Żyje! Przechodzi pani. Pytam czy to ok. Pani pokazuje mi buteleczkę wody ognistej, która umknęła mojej uwadze. I tu takie spotkanie i ta sama buteleczka. Spojrzałam na pana z bliska. Jeszcze nie żul. Wygląda w miarę ok. Chciałam coś wybełkotać. Że cieszę się, że żyje. Że zagrycha powinna być. Że może po pomoc gdzieś trza. Że można inaczej. Zanim zdążyłam się powymądrzać pan zniknął.

Potem zrobiłam obchód miasta. Znalazłam pomysłową siłownię. Poznałam kilku obcokrajowców, którzy zaczynają tu swoje drugie życie. Niektórym się udaje. Prowadzą hostele i restauracje. Niektórzy szaleni/ pijani idą ulicą i prowadzą monolog. Że ktoś ich oszukał, że co oni mają zrobić, bo ich tu dziewczyna zostawiła, a paszport zgubili.

U dziewczyny z Anglii, która na rowerze wozi koszyczek z kawą i ciastami własnej roboty, kupiłam słodkości i poszłam na plażę.

Plaża w Samarze ma kształt rogalika. Cudne słońce. Idealna temperatura. Szum oceanu, pod stopami gruboziarnisty lub błotnisty piach, w który zapadają się stopy. Jest też piach zmieszany z szczątkami rafy i muszelek. Ten świetnie robi peeling. I miejscami mamy zbity piach. Świetny trening sensoryczny.

Niewiele ludzi. Przeszłam cały dystans. Od skał, zamykających plażę z jednej strony do drugich. Przy plaży trenują amatorzy surfingu. Tu mają pierwsze lekcje.

Jeśli nie przepadamy za surfingiem, zaraz obok możemy pojeździć konno, poleżeć na leżaku lub zjeść coś w knajpie.

W knajpie na samym środku wybrałam leżaczek. Zamówiłam kambuczę i talerz falafeli z warzywami. Dostałam cudo. Mnóstwo zieleniny, hummus, wstążki z marchewki i buraka, awokado, ryż i pyszny sos. Cena szaleństwo 5500 colonów czyli około 36 złotych. Wynagrodziłam sobie wczorajszą podróż i oszczędzanie na noclegach.

I tak sobie siedziałam, patrzyłam w ocean, jadłam, piłam i myślałam, że warto było pracować na kilku etatach od poniedziałku do niedzieli. Siłą rzeczy sporo innych spraw zaniedbałam, ale cele przyziemne: remont i nadziemne: wyjazd udało się zrealizować. W Zielonej Górze takie dni, kiedy nie mam nic na liście, prócz odbioru prania są rzadkością, a raczej nigdością. Wielbię ten moment.

Poszłam poskakać na falach. Pływania nie ma. Nurt mocny, fale zacne. Albo bierzemy taką na klatę, albo plecy. Można też zanurkować pod lub wbić się w środek. Do wody idziemy długo, bo jest odpływ. Najbardziej cieszą się surferzy. Próbują przebić się przez pierwsze bałwany, by potem stanąć na desce i próbować posurfować. Na brzegu szkoły prawie cały czas uczą „na sucho”, a potem rzucają uczniów na fale.

Poszłam na kolejny obchód. Kilka psów bawi się w wodzie po łapki. Patrzą w wodę, pod łapy i szczekają. Chyba na kraby. Wróciłam czytać książkę.

Po godzinie poszłam do hostelu zostawić aparat. Gdy wróciłam mój leżaczek był zajęty. No to zrobiłam kolejny spacerek. A potem poleżałam na piachu. I znowu znalazłam knajpkę przy plaży i wypiłam kawkę. Pura Vida!

Mieli wifi. Zadzwoniłam do Polski. Kiedyś lot w kosmos. Ja na plaży w Kostaryce. Mama na swoim fotelu w Zielonej Górze. A koleżanka chłodzi się nocą z piwem na balkonie. Gadamy. Cuda jakieś!

Pura Vida!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.