Monte Verde: szał tyrolek i tarantula zombie (Kostaryka cz. 5)
Na północy Kostaryki drogi są w słabym stanie. Zwłaszcza w rejonach górskich. Wąsko, stromo, nawierzchnia szutrowa, deszcze niespokojne, częste naprawy, a tu trzeba piąć się w górę. Z Samary Do Monte Verde musiałam kilka razy się przesiąść. Są autobusy dla turystów, ale te kosztują kilkadziesiąt dolarów. Transportem publicznym zrobimy to za kilka. Jednak, tracąc dzień. Coś za coś. Kto biednemu zabroni? W recepcji u pani ćmy, zrobiłam fotkę rozpiski autobusów. Postanowiłam nie zamęczać się i jechać późniejszym. Miałam czas na śniadanie i spacer po plaży przed wyjazdem.
Do Irmy przyjechałam o czasie i miałam godzinę do następnego autobusu. Chwilę próbowałam złapać stopa. Najpierw zatrzymał się facet o aparycji mordercy. Sprzedałam mu historyjkę, że czekam na amigo i że jestem taka roztrzepana. Oj, pomyliłam samochody. Potem, widząc uśmiech ludzi stojących na przystanku, wiedziałam, że chyba normalni tu nie biorą. Odpuściłam.
Nagle zaczęło złowrogo grzmieć. A właściwie przeraźliwie dudnić. Zrobiło się szaro. Pomyślałam sobie chwilę popada. Taki kapuśniaczek. Nawet przyjemnie. Mamy daszek. Siedzę. Jest git. Kapuśniaczek w kilka sekund zamienił się w ulewę roku. Wiadra wody. Dach zaczął przeciekać, i trochę polało się na nas. Jeszcze było nam do śmiechu. Po chwili zerwała się wichura i zaczęły walić ogłuszające pioruny. Po każdym na chwilę miałam ciszę w uszach i pełno w gaciach. Żeby tego było mało, wiatr wiał poziomo, niosąc całą wodę na nas. Schyliłam się i przytuliłam plecak. Poczułam jak moja kurtka właśnie nie zdaje egzaminu. Mam mokre wszystko. I to, co w plecakach pewnie też. Siedziałam tak z głową w dół. Pioruny walą chyba wszędzie wokół nas. Myślę sobie: mamy blaszany dach. Kątem oka widzę jak debil koło mnie wyciąga komórkę i dzwoni. Mówię do kretyna: „burza, piorun, to niebezpieczne, możemy umrzeć!”. Dołącza się chłopak koło mnie i tłumaczy dziadowi prawa fizyki. Dobra, oświeciło dzbana. Zrobił odwrotny uśmiech i schował komórkę, szczerze zaskoczony.
Kiedy autobus przyjechał, 30 minut spóźniony, byłam cała mokra. W Monte Verde, a właściwie w Santa Elenie poszłam do hostelu. Chlupało mi w butach, marzyłam tylko o tym, by się wysuszyć. Dziewczyna z hostelu zasypała mnie ofertami i pytaniami. Mówię, że pójdę do pokoju, wykąpię się i możemy uzgadniać, co robię nazajutrz. Wychodzę do budynku obok, gdzie jest mój pokój i widzę piękną tęczę. Wracam, by pokazać ją recepcjonistce. Ta wychodzi ze mną z hostelu, spogląda na tęczę i przewraca oczami i głośno i wyraźnie tłumaczy mi po hiszpańsku. „TĘĘĘCZA. TO JEST TĘ-CZA. TO SIĘ DZIEJE JAK PADA, A POTEM ŚWIECI SŁOŃCE. TĘ-CZA TĘ-CZA!” Pani spojrzała na mnie ze smutkiem. Pauza. Zaczynam się śmiać. Mówię jej, że ja znać TĘ-CZA, bo u mnie w kraju też padać i być słońce, ale ta TĘ-CZA jest ładna i chciałam jej ją pokazać. Zero reakcji. Wróciła za biurko. Znieczulica.
Recepcjonistka olała moje podniecenie tęczą i wtedy mnie olśniło. Zobaczyłam co jest pod tęczą. Już wiem, co będę tu robić! Ziplining czyli tyrolki! Zamiast do nieczułej recepcjonistki poszłam na miasto. Monte Verde i Santa Elena to miejscowości położone blisko siebie. W Monte Verde jest kilka budynków i siedziby parków. Santa Elena jest pełna restauracji, kawiarni, hoteli, hosteli, sklepów i biur sprzedających atrakcje wszelakie. Jest tu wszystko. I chyba najdroższe restauracje w kraju. Kawałek ciasta kosztuje 21 złotych, a proste danie to wydatek około 50 złotych. Nie są to eleganckie restauracje, a normalne jadłodajnie z przeciętnym choć smacznym jedzeniem. Ogólnie kuchni kostarykańskiej, jak dla mnie, brakuje przypraw. Tylko sól, czosnek, pieprz. Rzadko jest coś na ostro. Najbardziej popularnym daniem jest kurczak lub ryba z ryżem, fasolą, plasterkiem pomidora, platanami lub pizza.
Najadłam się i poszłam na obchód. Przez okno biura zobaczyłam ciekawego faceta. Tatuaże, długi włos i uśmiech. Właśnie wciskał turystom jakieś wycieczki. Nie wyglądał na takiego, co tylko sprzedaje bilety na wycieczki kucykiem po okolicznych krzakach. Gdy skończył i towarzystwo się rozeszło, mówię mu, że czuję, że nie jest stąd. Okazuje się, że jest Włochem z żydowskimi korzeniami. Na szyi pentagram i jakieś inne symbole. Pewnie zna ciemną stronę mocy. Proszę go, by mi pomógł wybrać tyrolki.
Firm jest kilka. Każda ma kilka lin i dodatki. Jedna lina idzie przez
tunel, inna jest najdłuższa. Facet mówi mi: „ale kochanie, to nie o to
chodzi, tu jest ważna matematyka!” I zaczyna wyliczać podawać parametry. Wychodzi na to, że moją firmą będzie „100% Aventura”.
Prócz kilku krótszych, mają dwukilometrowy kabel, na którym jedzie się w pozycji leżącej nad lasem. Tak zwany Superman. Już nie publikują, że ich kabel jest najdłuższy, by się nikt z nimi nie ścigał. Mają 47 metrową zeskocznię do tzw. „Tarzan swing” tj. freejumping. Oprócz tego most wiszący, przejazdy przez las quadami, zjazd po linie do wspinaczki. Ogólna szajba. Wszystko w lesie mglistym i za 50 dolarów. Jak na tyle atrakcji to warto. Mój ulubiony satanista od razu mnie umawia na 7.30 rano. Gadamy jeszcze o życiu i dlaczego nosi pentagram. „To ochrona!” odpowiada. Idę spać, bo przygodę zaczynam o świcie.
Rano przyjechał po mnie samochód. Oprócz mnie było jeszcze kilkanaście osób. Najmłodszy uczestnik miał 12, a najstarszy około 75 lat. Młody zrobi tylko część atrakcji w parze z ojcem. Na wszystkie nie potrzebna jest praktycznie żadna sprawność fizyczna. Jedynie lekka dysfunkcja psychiczna. Brak strachu.
Dojeżdżamy do siedziby firmy. Każdy dostaje rękawice, kask, a ja jeszcze wybłagałam uprząż na kamerę. Pogoda zmienia się w kilka sekund. Słońce, deszcz, wiatr, deszcz, słońce. Gdy zaczynamy, pada lekki deszcz. Widoczność niewielka. Najpierw krótkie szkolenie z hamowania. Hamujemy rękawicą, lekko wieszając się na kablu. Druga ręka cały czas trzyma uprząż. Trzeba wziąć dobre buty i nie można mieć żadnej torby. Telefon, aparat muszą być zapięte w kieszeniach na ciele. Klatka piersiowa i pas muszą być wolne, bo na nich będziemy mieć uprząż. Chłopaki z obsługi narzucają straszne tempo. Przechodzimy od kabla do kabla po lesie deszczowym. Od krótkiego gdzie można załapać na czym polega hamowanie. Do dłuższego. Jazda w deszczu i przy mocnym wietrze jest emocjonująca. Śmigamy wysoko nad koronami drzew.
Na niektórych rozwiniemy zacne prędkości. Wtedy chłopaki oczekujący na nas na drugim końcu z daleka pokazują nam czy hamować czy puścić linę i grzać. Jeśli nie wyhamujemy nie poznamy systemu korzeniowego drzew nurkując w glebie. Chłopaki mogą nas trochę spowolnić sami. Przygrzejemy trochę i może będziemy mieć obtarcia, ale tragedii nie będzie. Jedyne wypadki śmiertelne o których słyszałam, to te, gdy puszczają karabinki lub uprząż wypina się 30 metrów nad ziemią i ostatnią pieśń, jaką śpiewamy to „I believe I can fly…”. Chyba, że jesteśmy z Polski. Wtedy pada synonim córy Koryntu.
Jeśli jednak spękamy i nie pojedziemy na tyrolce, las dookoła nas na pewno zachwyci. W lesie deszczowym dotyka się absolutu. Tu każde drzewo i krzak jest bytem, z którym można nawiązać znajomość. Są momenty całkowitego zanurzenia w zieleni i takie gdy widać horyzont.
Samo przejście ścieżkami jest bajkowe. Las oszałamia różnorodnością.
Nawet gdybym się rozmyśliła i tylko chodziła po krzakach byłabym szczęśliwa. Jest pięknie! Takiego nagromadzenia roślin i wojny o miejsce do przeżycia nie znajdziemy nigdzie. Trudno się skupić na kolejnym spacerze do liny gdy tyle przyrody dookoła. W mikro i w makro, przyroda jest piękna!
Dookoła cudne widoczki. Po kolejnych dawkach adrenaliny można przytulić się do drzewa i odzyskać moce. Na drzewie żyje kilka gatunków roślin.
Bez gadania i ceregieli zjeżdżamy kolejno dziewięcioma kablami nad lasem. Czasem trzeba hamować. Czasem wiatr jest tak silny, że można spokojnie bez hamowania dojechać do końca. Jedynie kable, którymi się zjeżdża w pozycji Supermana, nie wymagają hamowania. Najdłuższy przejazd ma 2 kilometry. 2 kilometry lotu nad lasem mglistym. W porze deszczowej mamy dodatek. Peeling i masaż twarzy. Wiatr i deszcz.
Były to moje drugie tyrolki. Kostaryka ma podobno najlepsze na świecie. Prawda, ale pogoda musi być dobra, by w pełni to docenić. W Ekwadorze było ciepło, słonecznie i przez to była lepsza widoczność. Chłopcy też jakby bardziej serdeczni. Tu było za duże tempo. Czysta taśma produkcyjna.
Przy skoku z 47 metrów to już w ogóle przesadzili. Bez tłumaczenia, bez zachęty. Kilka osób zrezygnowało, bo się po prostu bali. Nie na co dzień człowiek skacze 47 metrów w dół, w las. Skacze się z „półmostu”, który sięga jęzorem nad lasem. Koniec mostu ginie we mgle. Pod stopami też nielwie widać.
Na końcu, w klatce, stoi dwóch facetów. Gdy podeszłam miałam wrażenie, że chłopcy przedtem pracowali w rzeźni. Chciałam chwilę spojrzeć w dół. Usłyszeć jak to ma wyglądać. Mimo, że wcześniej skakałam już z wieży i ze spadochronem, chciałam nastroju i chwili spowolnienia. Zwłaszcza, że dwie Francuzki przede mną zawróciły. „Skaczesz czy nie?” Tyle zachęty i nastroju. 1, 2, 3 Skaczę.
Freejumping zdecydowanie jest najstraszniejszy. Ta sekunda spadania, wydłużająca się w nieskończoność. Nie ma tego uczucia przy niczym innym. Jest strach i koniec świata. Wreszcie ulga. To był mój pierwszy skok w mgłę.
Po takiej dawce emocji, wróciłam do hostelu, robiąc po drodze zakupy. Mieszkając w hostelu mam dostęp do kuchni, mogę sobie ugotować kaszę z awokado i mam jeszcze śniadania wliczone w cenę pokoju. Są to tosty, jajecznica i miska owoców. Udało mi się jeszcze dostać jedynkę za normalne pieniądze. Jedynka to luksus. Cisza, nikt nie chrapie. Tu ja mogę chrapać, szeleścić reklamówkami i wracać kiedy chcę. Rozmiary awokado i tutejszych bananów zawstydzają półki naszych supermarketów.
Zeszłam do miasta do ulubionego satanisty i tam poznałam parę, która właśnie wróciła z nocnego spaceru po lesie. Gdy opisali co się dzieje nocą, wiedziałam, że muszę to przeżyć. Najpierw jednak pojechałam do Parku Bosque Nuboso. Kolejny las mglisty. Wystarczy wejść i stać. Tam wszystko żyje, nawet kamień. Ponad 3000 gatunków roślin. Samych drzew jest ponad 700 gatunków. A orchidei 450! 400 gatunków ptaków, 100 ssaków włączając nietoperze. Ponad 100 różnych płazów. Tu żyje każdy centymetr ziemi, kory, liścia. Las tętni życiem. Chodziłam ścieżkami przez kilka godzin. W dużej części są utwardzone. Na innych trasach przekonałam się, że warto było mieć kaloszki. Jedynymi zwierzakami jakie spotkałam była rodzinka świnek z długimi ryjkami.
Po 16 zaczęło padać. Wróciłam autobusem do hostelu i przyszykowałam się do spaceru po lesie. Założyłam długie portki, buty trekkingowe, dłuższe skarpety wyłożyłam na wierzch spodni. Wygląda śmiesznie, ale owady nie wejdą. Znowu przyjechał po mnie transport i pojechaliśmy do biura. Synchronizowaliśmy zegarki, naostrzyliśmy noże, napełniliśmy magazynki, sprawdziliśmy baterie latarek. Przewodnicy krótko przeszkolili nas z zasad bezpieczeństwa. Jeszcze podpisanie cyrografu: ja zdrowa na ciele i umyśle nie przytulę węża…. Nasza grupka była malutka. W lesie okazało się, że było jeszcze kilka innych. Od czasu do czasu migały światła latarek. Czułam się bezpieczniej. Przewodnik z nadprzyrodzoną zdolnością wyszukiwania zmian w liściach z dużej odległości, mistrzowsko znajdował śpiące na gałęziach węże. Świecił na chwilę latarką, by nie obudzić nieboraka. Chwilę nam o nim opowiadał. Byłam zdziwiona jak dużo węży śpi na gałęziach. Na jednym z drzew fikał opos, na innych spały ptaki, na kolejnym nietoperz pił nektar z kwiatka. Pewnie nieświadomi obecności węży. Potem przewodnik znalazł norkę dość dużej tarantuli. Moja wątła psychika jeszcze to zniosła. Jednak, opowieści o osie, co składa jaja w tarantuli lub gąsienicy, które potem zjadają je od wewnątrz, sprawiły, że zaczęłam tupać i każde muśnięcie wiatru czy włosów było dla mnie zapowiedzią wizyty osy psychopatki. Nazywa się Zatypota. Osa ta ma jad-wiadomość, która potrafi zmieniać użądlonego w służącego-zombie. Na przykład potrafi biednego kudłatego pajączka, który nie wadzi nikomu i żyje sobie w gromadce z rodzinką zamienić w odmieńca. Pająk zamiast żyć dalej z rodziną oddala się i zaczyna nie wiadomo po co budować jakieś dziwne struktury z liści. Przyczyna istnieje i jest straszna. Wszystko dla Pani Osy. Ta założy tam kokon. Oprócz jadu-informacji, osa potrafi składać w pająku larwy, które będą sobie jadły nieboraka. Taka chodząca lodówka. Pająk już będzie żył w jednym celu. Wyżywić siłą wciśnięte osie dzieci. Najpierw jad nim manipuluje. Potem larwy-dzidziusie. Jedzą go od środka i mówią mu co ma robić. Science-fiction świata przyrody.
Dostałam szajby. Miałam dość. Cały czas tupałam, mamrotałam po aramejsku i machałam rękoma. Na szczęście przewodnik pokazał nam coś, co dodało trochę słodyczy do naszej nocnej niedoli. Rufus – czerwonooka żabka strumykowa. Zakochałam się.
Chyba psychoza wszystkim się udzieliła. Dwie osoby powiedziały, że mają silne uczulenie na osy i wieszczą swą smierć. Oddaliliśmy się od gniazda. Po takiej wycieczce obudziłam się kilka razy z krzykiem, sprawdzając czy nic nie bzyczy w pokoju i zastanawiając się czy nie mam nieodpartej ochoty budować gniazda z liści.
Kolejnego dnia poszłam do kolejnego parku kąpać się w lesie. Tym razem przestraszył mnie jakiś zmutowany wielki chomik. Mruczał, warczał i drapał coś na drzewie. Normalnie popatrzyłabym. Chomik obdarzył mnie takim spojrzeniem, że po nakręceniu kilkusekundowego filmu, przeprosiłam zwierzaka i spieprzałam w podskokach.
Następnego dnia zrobiłam kolejne obchody parków. Montverde i Curi-Cancha. Efekt oczywisty. O Zeusie, jak tu pięknie!
Były to moje ostatnie kąpiele w lesie. Chciałam się nacieszyć.
Z Monteverde miałam ruszyć dalej na północ. Do La Fortuna i do Arenal. Okazało się, że to wyprawa 9 godzinna. Jeep turystyczny jedzie do jeziora. Potem przeprawa łódką i kolejny jeep zabiera nas do La Fortuna. Taka przyjemność kosztuje 50 dolarów. Transport publiczny jedzie dookoła jeziora. I trzeba dwa razy się przesiąść. Niestety jeśli pojadę na północ nie zdążę na czas wrócić do Panamy. Dziś już wiem, że warto tu wrócić, ale w grupie i wynająć samochód. Niezależność i szybsze tempo pokonywania odległości. Te są małe, ale jakość dróg sprawia, że jedziemy cały dzień. Zwłaszcza w górskich rejonach jak ten. Połknęłam łzy i ruszyłam przez stolice do Cahuity.