Las Vegas: kicz i syf koło Wielkiego Kanionu (USA cz. 8)
Gdy słyszymy „Las Vegas” pierwsze skojarzenie jakie pewnie przychodzi nam do głowy to kasyno, pieniądze i zabawa. Też tak miałam. Dziś moje skojarzenie to smutni ludzie tracący pieniądze przy jednorękich bandytach, podpite pary kłócące się przy lombardach, którą obrączkę sprzedać, wszędobylskie reklamy cór Koryntu, kicz na kółkach i tyle. Jedyny powód, dla którego warto tam było jechać to Wielki Kanion, który jest w pobliżu. Ale po kolei…
Las Vegas miało być moim pierwszym przystankiem po powrocie z Meksyku. Chciałam tam jechać od razu po wylądowaniu w Los Angeles. Jednak towarzystwo, u którego mieszkałam miesiąc wcześniej w Los Angeles sprawiło, że ponownie zostałam w Mieście Aniołów na kilka dni. W Los Angeles można się świetnie odnaleźć. Dzielnice blichtru, kiczowate Hollywood, plaża z ciałami ze Słonecznego Patrolu, galerie sztuki, muzea. Las Vegas to całkiem inna bajka…
W autobusie komplet. Rozglądam się i widzę, że jadą ludzie z różnych parafii. Czasem dosłownie. Kilka zakonnic, panowie w garniturach, starsze małżeństwa, dziewczyna o wyglądzie Nicole z The Pussycat Dolls. Siedzę z dziewczyną, która jedzie na ślub koleżanki. Gdy mówię jej, że będę mieszkała u faceta z couchsurfing, zaczyna się o mnie martwić. Wykonuje kilka telefonów i stara się ulokować mnie w hotelu, w którym będzie wesele. Dziwi mnie taka troska i jej strach, że sama w tym mieście zginę. Próbujemy dodzwonić się do mojego gospodarza, by potwierdzić czy oby na pewno będzie na mnie czekał. Jestem pod wrażeniem jej amerykańskiej troski i gościnności. Gdy opowiadam o swojej podróży przez Stany, Meksyk i Gwatemalę oczy dziewczyny robią się coraz większe. Spać u obcych, jechać samej, chodzić po ulicy, jechać publicznym transportem w Meksyku? Toż to szok. Wolałam uciąć rozmowę. Nie chciałam się karmić jej strachem. Próbowałam spać. Po kilku godzinach, gdy już wreszcie opuściliśmy Los Angeles i byliśmy na autostradzie przecinającej pustkowie, budzi mnie krzyk. Wrzask. „Aaaaaa, to mnie zabija, aaaaaa, wychodzi ze mnie, aaaaaaaa.” Patrzę na moją koleżankę. Ta przewraca oczami i mówi: „Jedziemy do Las Vegas, to mnie nie dziwi!” Mnie dziwi. Obracam się. Morze martwych twarzy. Wszyscy patrzą przed siebie. Gdzieś z tyłu na siedzeniu skręca się „Nicole”. I wrzeszczy. Za kierownicą kobieta. Pyta się co się dzieje. Wstaję i idę do dziewczyny. Staję koło niej i kładę jej rękę na ramieniu. „Hej, co tam, dobrze się czujesz?”-pytam. Ta podkula nogi, chwyta się na brzuch i krzyczy: „To ze mnie wychodzi!” Patrzę jej w oczy. Jest na czymś. Rozglądam się. Nikt na nas nie patrzy. Staram się ją uspokoić i mówię, że wszystko jest ok. Nie mnie ją teraz oceniać i stawiać diagnozy toksykologiczno-medyczne. Chwilę milczymy, cały czas stoję koło niej i nie mam pomysłu, co by tu robić. Słyszę dookoła jedno słowo: „Policja!” Pani kierowca, zachęcona przez pasażerów, zaczęła wzywać służby. Zjechaliśmy na pobocze. Nagle podszedł do nas jakiś starszy mężczyzna i wziął dziewczynę pod rękę. Mówi mi żebym została przed autobusem. Wyprowadził ją na dwór i odszedł z nią na jakieś 50 metrów w pole. Zaczęli rozmawiać. Po chwili pojawiła się policja i zaczęli mnie przepytywać. Mówię im, że kobieta miała atak paniki i jeśli się uspokoi, to nie zagraża nikomu. Poszli w pole porozmawiać z dziewczyną i panem. Ta znacznie odmieniona wraca, siada i prawie od razu zasypia. Pan-poskramiacz dziękuje mi za współpracę i wyjątkową wrażliwość. Nie mogę wyjść z szoku, że wszyscy mieli tę dziewczynę w nosie i udawali, że się nic nie dzieje. Policja odjechała.
Las Vegas jest dość rozciągnięte. Kasyna, hotele są na całej szerokości miasta i zaczynają się już na peryferiach.
W Las Vegas chwilę po wypakowaniu plecaku z autobusu dostaję smsa. Mój gospodarz nie dojedzie dziś do domu. Został gdzieś w okolicy w pracy. Jest żołnierzem i jest między misjami. No to mam problem. Moja nieczuła koleżanka z autobusu zabiera mnie do swojego hotelu. Tam okazuje się, że mają takie obłożenie, że zostały same apartamenty. Na nie, na pewno, mnie nie stać. Czasem w gazetkach, które dostaniemy za darmo na ulicy w podajnikach, są kupony na hotele. Dostaniemy wtedy gigantyczne obniżki i za bardzo przyzwoity pokój w prawie luksusowym hotelu zapłacimy 40 dolarów. Nie mam takiego kuponu, nie mam pomysłu, nie mam już pieniędzy na karcie telefonicznej, nie mam Internetu, mam problem. Razem szukamy w hotelu kafejki internetowej. Jest rok 2010, czasy są inne, nie mam telefonu z aplikacjami hotelowymi w telefonie. Znajduję kafejkę, gdzie półgodziny internetu kosztuje 5 dolarów. Nie mam wyjścia. Loguję się i szukam alternatywy na tę noc. Spisuję sobie kilka hoteli i hostel. Żegnam się z „nieczułą”, dziękuję jej za pomoc i życzę jej super zabawy. Najpierw idę do hostelu. Jest najbliżej.
Hostel jest przy Fremont Street i o kilka przecznic od Fremont Experience– krytego pasażu z barami, kasynami i restauracjami.
Do Fremont dojeżdżam autobusem, który całą dobę jeździ wzdłuż the Strip– prawie 7 kilometrowej ulicy, przy której stoją najważniejsze hotele, sale koncertowe i kasyna Las Vegas.
Zatem poruszanie się po Vegas to betka. Gdy wysiadam z autobusu spotykam policjantów. Upewniam się czy idę w dobrym kierunku. Policjant łapie się za głowę. Każe mi wziąć taksówkę. Nie widzę takiej potrzeby, bym wzywała taksówkę, ponieważ to zaledwie kilka przecznic stąd i jest południe. Idę. Co może pójść nie tak? Po kilku minutach wiem o co chodziło policjantowi. Mówi do mnie pan z kartonu, a razem ze mną, powoli przy krawężniku jedzie facet, który pyta się za ile będę robić mu dobrze. Mam na sobie długie portki, bluzę i plecak. Dość osobliwy strój jak na prostytutkę. Mijam lombard. Słaniająca się na nogach para, 60 plus vat, próbuje ściągnąć obrączki i liczy banknoty. Kilka kroków dalej powtórka. Pijak, człowiek w kartonie, facet na wózku. Każdy ma dla mnie wulgarną ofertę lub kilka wyzwisk. Mój towarzysz w samochodzie nie odpuszcza. Mam dość. Prócz degeneratów i zboczeńców moją uwagę przyciąga instrukcja obsługi przejścia dla pieszych i sklep z plakatami Playboya i papieża Jana Pawła II.
Gdy wchodzę do hostelu i muszę mieć nietęgą minę, bo recepcjonista z dość silnym brytyjskim akcentem pyta się mnie: „Przyszłaś tu na piechotę?” Potwierdzam. „Tu się nigdy, ale nigdy, przenigdy nie chodzi! Nie wolno! Ja jestem z Walii, tam się chodzi choć czasem nożem dostaniesz, tu się nie chodzi!” No to już wiem.
Dołącza do niego dziewczyna z Brazylii. Mówi, że chłopak przesadza. Nie jest tak źle. W Brazylii bywa gorzej. Tu gangi nie walczą na ulicach. Super słodko! Rezerwuję sobie noc, przebieram i idę na miasto z jakimiś chłopakami. Idą pograć do kasyna, ja chcę zobaczyć ludzkie zoo. Rozdzielamy się na Fremont Experience. Gdy wchodzę do pasażu policja zbiera z ziemi skutego w kajdanki faceta bez koszulki. Jest wesoło! Dookoła bary, restauracje i akurat jest jakaś wystawa starych samochodów.
Automaty do gry stoją wszędzie. W holach, korytarzach, restauracjach, barach. Czasem przy nich jakaś zawiana osoba pociąga nerwowo za wajchę. Najwięcej jest smutnych, szarych ludzi. Siedzą z miseczką monet i karmią automacik. Za mamusię, za tatusia. Podają maszynie jedzonko do mordki. Na twarzy trans i smutek. Między automatami chwiejnym krokiem zasuwają kelnerki z tacą rozwodnionych drineczków. Zasada jest taka: siadasz przy jednorękim bandycie i grasz, dostajesz drineczka. Najczęściej colę z kropelką wódeczki.
Załapuję się na końcówkę tzw. „free walking tour”. W Stanach kilkakrotnie brałam udział w darmowych wycieczkach po mieście organizowanych przez różne firmy. Tak naprawdę nie są darmowe. Każdy uczestnik płaci napiwek równy około 10 dolarom lub co łaska. Wszystkie wycieczki, w których brałam udział były świetne i warte każdych napiwków. Szczerze podziwiałam przewodników, którzy potrafią snuć opowieści o ulicach, które pozornie wydają się nudne. Przewodnicy mieli jeden wspólny mianownik: dumę. Amerykanie bardzo dbają o historię swoich małych ojczyzn i zapamiętują każdy fakt. Jeśli przy ulicy nie mieszkał nikt sławny, to nie szkodzi. Na pewno jest coś z czego ulica słynie. Na przykład był sobie ktoś, kto w budce zaczął sprzedawać frytki i w danym roku zaczął inaczej obierać ziemniaki i potem zaczął dodawać majonez! Człowiek słucha tego z wypiekami na twarzy i niedowierzaniem. Ulica Fremont też ma swoje słynne miejsca. Prócz pierwszego kasyna i hotelu, Amerykanie z dumą podkreślają, że tu stanęła pierwsza budka telefoniczna, w jednym kasynie po raz pierwszy położono wykładziny, a w innym hotelu zainstalowano windę. Na Fremont Experience odbywają się darmowe koncerty, a na Strip jest na bardziej elegancko i bogato. Tam jest największy miks architektoniczny na świecie, stoją najdroższe hotele ze swoimi kasynami oraz salami koncertowymi. Idę na the Strip i zaczynam zwiedzać hotele. W międzyczasie mój gospodarz dzwoni do mnie. Martwi się. Obiecuje mi, że rano odbierze mnie z hostelu i pojedziemy do niego.
The Strip ma najbardziej zwariowaną architekturę na świcie. Jak z narkotycznego snu. Kicz na kółkach. Wszystkie miasta świata w jednym. Wieża Eiffla, pałac Dożów, Łuk Triumfalny, Statua Wolności obok drapaczy z Manhatanu.
Przed hotelami rozrywka dla niewymagających. Fontanny, repliki statków, stawy. Na zapleczach mini ogrody zoologiczne pełne egzotycznych zwierząt. Rozrywka XXI wieku dla cywilizowanych, empatycznych ludzi!
Na chodniku hazard dla biedoty, łaknącej adrenaliny. Szemrane typy grają w trzy kubki. Świetnie znam tę grę i rozpoznaję kto kim jest w układzie. Naganiacz, obserwator, rozgrywający i aktor udający gracza. Naiwni turyści oglądają „niby klęskę” gracza. Myślą sobie: „Co za debil. Każdy widzi gdzie jest schowana piłeczka.” Stawiają 20 dolarów na kolejną grę i sromotnie przegrywają. Zaczynam irytować oszustów. Gapię się i śmieję z nich i naiwniaków. Oddalam się zanim dostanę lanie albo nakryje nas policja. Taki hazard jest zakazany.
Wzdłuż the Strip jeżdżą hałaśliwe samochody ciągnące reklamy cór Koryntu. Tam gdzie nie dotrą chodzą Meksykanie. Trzymają w dłoni stertę ulotek. Uderzają nimi o drugą dłoń i wręczają panom reklamy. Nie da rady oglądać tego na trzeźwo.
Większość ludzi dookoła mnie jest wstawiona. Dorośli nie dziwią mnie. Przyjeżdżają tu po zabawę. Szokujące są rodziny z małymi dziećmi. Matki z uszami króliczka na głowie zakładają ten sam syf swoim córeczkom i radośnie pomykają między reklamami prostytutek i pijanymi ludźmi.
W Vegas o ducha można również zadbać. Na każdym rogu stoją działacze chrześcijańscy. Wręczają przechodniom cytaty z Biblii zapisane na podrobionych banknotach. Zdarzają się też scjentolodzy. Ci proponują kursy doskonalenia. Przy jednym z hoteli stoi też bożek hinduistyczny. Tym razem jako dekoracja.
Tyle emocji na jeden dzień mi wystarczy. Idę na Fremont i tam biorę taksówkę do hostelu.
Kolejnego dnia rano w recepcji czeka na mnie mój gospodarz-Lorenzo. Musimy teraz jechać do niego, ponieważ znowu jedzie do jednostki. Zostawi mnie u siebie w domu i stamtąd będę sobie zwiedzać miasto. Najpierw jednak mam mu pomóc zawieść samochód. Wszystko dzieje się z prędkością światła. Wychodzimy, błyskawicznie wsiadamy do jego samochodu, facet opowiada mi historię swojego życia, potem zasady jakimi się kieruje: mało snu, mało jedzenia, dużo pracy dla ojczyzny. Jest żołnierzem, ale chce być aktorem. Nie je miodu, gryzie pszczoły, wstaje zanim zaśnie, jeździ na rowerze bez siodełka, ćwiczy, doskonali się. Zaczynam mieć spinę. Podjeżdżamy na jakiś parking. Lorenzo rzuca mi kluczyki do jakiegoś sportowego samochodu i każe jechać za sobą. Samochód ma automatyczną skrzynię biegów i to mój pierwszy raz w takim aucie. Chwilę próbuję rozgryźć, o co chodzi ze sprzęgłem i co mam robić z nogami. Facet myśli pewnie, że go kokietuję i mimo moich próśb, by jechał wolno swoim autem, odjeżdża z piskiem opon. Zaczynam go gonić po mieście. Nie wiem co się dzieje i w czym biorę udział. Czy mam w bagażniku kolegę, a może tajemne proszki? Gonię dziada po mieście. Moja ręka cały czas szuka drążka, a noga tańczy. Jedziemy kilkanaście minut i w końcu parkujemy. Potem, już razem, jedziemy do jednostki wojskowej zostawić jakieś dokumenty i w końcu do domu. Gdy idziemy do mieszkania, mój gospodarz mówi: „Nie wiem czy masz coś przeciwko psom. Mam psa.” Mówię, że uwielbiam psy i się cieszę. Jednocześnie wyobrażam sobie tego psa. Jakiego psa może mieć żołnierz? Dobermana, wilczura, rottweilera, mastiffa? Stereotypy wygrały. Tymczasem wchodzę i widzę. Chihuahua! Jest rozkoszna, ma na imię Jasmine. Jasmine ma swoje różowe posłanko z zabaweczką, zdjęciem Pari Hilton i wierszykiem na ścianie.
Niestety ma też swoją kuwetę. Jedynkę i dwójkę robi w domu. Nie godzę się z tym i gdy mój gospodarz odjeżdża, zabieram Jasmine na spacer. Zakładam jej diamentową smyczkę i wychodzimy. Idziemy 50 metrów. W oddali widzę trawnik i drzewa. Chcę jej pokazać trochę przyrody. Nagle Jasmine się zatrzymuje. Stoimy przed krawężnikiem. Sięga jej do mordki. Czekam aż wskoczy i pójdziemy dalej. Tymczasem Jasmine kładzie na nim brodę i zamyka oczy. Chyba śpi. Pociągam lekko za smycz. Psina patrzy na mnie pół-białkami oczu. Zero ruchu. Sabotuje mój spacer. Nie po to została stworzona. Podnoszę ją i niosę na jednej ręce.
Jasmine się wyluzowała. Z dumą patrzy na okolicę. Ja nabrałam gracji. Chihuahua dodała szyku moim portkom i przetartej koszulce. W drodze na trawnik na drodze spotkałyśmy dość najedzonego karalucha. Pokazałam Jasmine robaczka. Ja mam migotanie komór, a psinka przeżywa emocje jak na rybach.
Po spacerze pojechałam do miasta na ponowne obchody. Wrażenia te same. Rzeczywistość Las Vegas na trzeźwo i w pojedynkę jest nie do zniesienia. Gdy wróciłam do domu mój gospodarz planuje mój kolejny dzień. Mam jechać na wycieczkę nad Wielki Kanion i tamę Hoovera. Robi mi rezerwację w firmie, którą zna i jest to naprawdę okazja. Zamiast 40 dolarów zapłacę niecałe 30. Mam powód, by zostać jeszcze jedną noc.
Kolejnego dnia wstaję o 4 rano. Wynoszę psa na obnośny spacer. Łapię autobus do miasta i tam znajduję biuro spod, którego jadę na wycieczkę. W autobusie siedzę z Amerykanką z Nowego Jorku. Pielęgniarka po 50, prawicowa, nienawidzi polityki Obamy. Zwłaszcza za jego reformy służby zdrowia. Jest teraz z mężem na konferencji w Vegas. Mąż się szkoli, ona zwiedza. Trzymamy się razem. Kierowca autobusu jest zarazem pilotem wycieczki. Mówi cały czas. Cały czas. Historia za historią, fakty gonią fakt. Nie odpoczniesz człowieku. Nie ma ani sekundy bez słów. Trzeba przyznać, że ma wiedzę, ale po 30 minutach marzę o chwili spokoju. Nie ma litości. Przez tamę Hoovera przejeżdżamy dość szybko. Robimy tylko krótki przystanek na zdjęcia.
Potem jedziemy do Parku Narodowego Wielki Kanion. Dostęp do kanionu jest regulowany. Nie dojedziemy sobie ot tak samochodem, zaparkujemy, popatrzymy i po sprawie. Są różne siedziby parku i tam płacimy za wstęp. Nasz pilot parkuje i dostajemy 3 godziny na wędrówkę. Po parku, od jednego punktu widokowego do drugiego, jeździ parkowy autobus. Jedziemy na drugi koniec i wracamy na parking na piechotę. Wzdłuż krawędzi kanionu mamy szlak, czasem asfaltową ścieżkę. Jest kilka punktów z lunetami, ławeczkami.
Kanion jest czymś przepięknym. Zachwyca swoim ogromem, kolorami i strukturami. Można siedzieć godzinami i patrzeć w otchłań. Jeśli nudzi nas patrzenie, w biurach w Vegas możemy kupić mnóstwo atrakcji. Możemy zejść na dno kanionu z przewodnikiem, przelecieć się wewnątrz helikopterem, wspinać się. Szklany podest należy do Indian i jest za daleko. Na tej wycieczce nie zobaczymy go. Poza tym to dość droga impreza. Płaci się nie tylko wstęp do parku, dodatkowo za atrakcję i dodatkowo za zdjęcie na szklanym chodniku. Swoich robić nie wolno.
Gdy wracam wieczorem do domu, okazuje się, że prócz mnie jest jeszcze Kanadyjczyk, który stąd zaczyna swoją kilkumiesięczną podróż po Amerykach. Sam jedzie na południe, trochę moim szlakiem, ja tymczasem muszę zaplanować jak dotrzeć na wschodnie wybrzeże. Zostało mi kilka tygodni do powrotu do Polski. Rozważam wszystkie opcje: odholowanie czyjegoś samochodu z Las Vegas do np. Nowego Jorku, pociąg, wspólny wynajem auta. Odległość robi swoje. Nie mam tyle czasu, by jechać lądem. W Internecie znajduję tani lot do Buffalo. W porównaniu z pociągiem czy autobusem niewiele przepłacam. Jedyny minus jest taki, że samolot jest dopiero za dwa dni. Oznacza to, że czekają mnie jeszcze dwie noce w Vegas. Zbiera mi się na wymioty i płacz. Jedyną moją nadzieją na lepiej spędzony czas jest Sam. Może razem będzie lepiej? Kolejnego dnia idziemy na miasto. Wrażenia te same. Sodoma i Gomora. Razem wchodzimy do kilku hoteli. W kilku hole robią wrażenie.
W każdym, na dole, jest kasyno z salą „najdebilniejszych” gier. Przy automatach smutni ludzie. Idziemy zobaczyć jak bawi się klasa wyższa. Przy ruletce luz. Siedzi tylko kilka osób. Jakaś panna, odstrzelona w piękną suknię, siada przy stole. Pytamy się jej czy możemy usiąść z nią. Mówimy, że chcemy się zastanowić czy zagrać. Dziewczyna ma kilka żetonów, razem za jakieś 400 dolarów. Stawia jeden na kolor. Przegrywa. Kolejny stawia na liczbę. Przegrywa. Dwa kolejne na kolor. Przegrywa. Ubaw po pachy w niecałą minutę. Zabawa jak się patrzy. Wstała, chwilę przytrzymała brzeg stołu i poszła. Lżejsza o przeciętną polską pensję. Kasyna na parterze są przygnębiające. Jednak, jest coś jeszcze bardziej szokujące. To sale dla dzieci. Automaty z zabawkami dla małych hazardzistów połykają monety. Dzieci przyuczają się do przyszłych nałogów, ryzykując swoje dzidzio-żetony, by zdobyć pluszaka lub plastikowy szajs. Zabawa, zabawa.
Idziemy na kolejkę górską pomykającą między wieżowcami. Prędkość duża, przejażdżka krótka, ale lepsze to niż hazard.
Załapujemy się na przedstawienie „Piraci” przed jednym z hoteli. Las Vegas obfituje w takie atrakcje. Koncertów i spektakli jest mnóstwo i żeby z nich skorzystać przyda się worek kasy. Na nasze szczęście, wówczas w Vegas, nie występował żaden nasz ulubiony artysta.
Zostaliśmy w mieście do późna. Nocą Las Vegas błyszczy i migocze. Ludzie jeszcze bardziej i bez skrępowania szukają zabawy i towarzystwa. Zagaduje nas każdy przechodzień i handlarz. Kupno czegokolwiek o tej porze nie jest żadnym problemem.
Grzech i rozpusta w każdej dawce. W dwójkę mogliśmy się bardziej wyluzować i pośmiać z tego co widzimy dookoła. Ci, których rozluźnienie obyczajów boli, wychodzą na ulicę z ewangelią.
Idziemy jeszcze na Fremont Experience i tam jest koncert zespołu udającego the Kiss. Najpierw lecą największe przeboje the Doors z wizualizacją na suficie pasażu.
Bawimy się do późna i wracamy do domu. Naszego gospodarza nie ma. Kolejnego dnia decyduję się przeprowadzić do hostelu na jedną noc. Mój lot jest około 6 rano i będę musiała o 4 wyjechać. Gdybym została w tym lokalu musiałabym wyjechać o 3 i wydałabym fortunę na nocną taksę. Rano Sam odprowadza mnie do hostelu i idziemy jeszcze na cały dzień na miasto pogapić się na ludzi marnujących, ze smutną miną, fortuny w salach gier.