Filadelfia: krajobraz przed bitwą (USA cz. 12)

Kiedy wspominam Filadelfię, widzę ludzi. Dzięki temu, że byłam sama i mogłam decydować o swoim czasie, poznałam mnóstwo nietuzinkowych osób. Miały duży wpływ na to jak zobaczyłam to miasto, siebie samą i USA. Pamiętam mojego gospodarza-Seana. Żyje niegrzecznie i niebezpiecznie. Z nim poznałam mroczną stronę miasta. Widzę też Howarda – człowieka pełnego kontrastów. Wszystkie dzieła Lenina nie pomieściłyby jego przeżyć i przemyśleń. Howard pokazał mi za co kocha ludzi, Filadelfię i Amerykę.

Podróż na własną rękę zawsze jest inna od tej zorganizowanej. Żadna z tych form nie jest lepsza, bo nie jest dla każdego. Jeśli lubimy luksus i chcemy tylko zobaczyć zabytki, czuć, że nie musimy się o nic troszczyć, bo przecież nas zawiozą, podwiozą i pokażą to co najważniejsze, jedźmy na zorganizowany wyjazd. Jeśli przewodnik będzie dobry, a uczestnicy morowi, to z pewnością będzie fajnie. Żeby poczuć dreszczyk emocji, możemy się oderwać od wycieczki na kilka godzin i wieczorem pojechać taksówką do miasta na zupę z gara. Będziemy z siebie dumni, a w Polsce powiemy, że sami jeździliśmy po tym dzikim kraju. Ciocia na imieninach uwierzy!

Mi to nie wystarcza. Chcę inaczej. Chcę sama. Wypiszę sobie zabytki, zrobię trasę, albo i nie. Kupię bilet na autobus i tyle. Pojadę przed siebie miejscowym transportem, po drodze poznając ludzi. Potem posiedzę gdzie chcę i ile chcę. Będę częścią krajobrazu. Dodatkowo dzięki „couchsurfing” zamieszkam u miejscowych i zobaczę miasto prawdziwe, a nie jedynie zabytki i ściemę pod turystów. Poza tym kto biednemu zabroni. Mierzę siłę portfela na zamiary. Nie jestem majętna i nie stać mnie na luksusowe pokoje. Jeśli nie śpię u kogoś z couchsurfing, mogę spać w hostelach. Wieczorem i tak padam na twarz i jest mi to obojętne gdzie tracę przytomność. Dodatkowo wokół mnie są tacy jak ja. Średnio zamożni marzyciele i podróżnicy.

Przyznam, że wszystkie wpisy na bloga, siłą rzeczy, trochę recenzuję. Nie o wszystkim lubię mówić, ponieważ to moje sprawy. Muszę chronić siebie, poznanych ludzi i swoich bliskich w Polsce. Może jak wygram w totka, rzucę wszystko i wyjadę w Bieszczady, odszyfruję zapiski. Poza tym moim celem jest przede wszystkim pokazać normalną stronę podróży. Bez upiększeń i filtrów i wybranych miejsc, które oszukują rzeczywistość. Chcę też przekonać nieśmiałym, że podróże na własną rękę są proste. Choć nie dla każdego. Pewne przygody zachowam tylko dla siebie.

Zatem do rzeczy. Oto ugrzeczniona relacja z Filadelfii.

Przyjechałam autokarem firmy Megabus. Tanio jak barszcz. Bilet kupiony kilka tygodni wcześniej kosztował mnie dolara! Jedyne o co trzeba było zadbać, to wcześniejsze przybycie na przystanek. Autobusy są często przebukowane i wchodzą tylko pierwsi.

Mój gospodarz Sean i opiekun Howard zapadli mi na zawsze w pamięć. Wyjątkowe egzemplarze. Zamieszkałam u Seana, ale Howard już wcześniej, widząc na moim profilu, że jadę do jego miasta, postanowił od początku do końca zająć się mną. I tak dzieliłam swój czas między piekielną i niebiańską stroną mocy. Sean mieszkał w domu ze swoją koleżanką i kilkoma kotami. Jeden kot dzielił ze mną kanapę, drugi był zepsuty, a trzeci częściowo nieobecny.

Gdy przyjechałam, Sean najpierw zabrał mnie do ogrodu, odsunął deskę w płocie i przeszliśmy do innego wymiaru. Ze spokojnego ogródka, wprost na parking supermarketu. Zrobiliśmy zakupy na wieczornego grilla. Przygotowaliśmy jakieś ścierwo dla mięsożerców, sałatki i piwo. Zeszło się towarzystwo i zostałam poddana serii pytań. Koledzy Seana pytali czy się pogniewam jeśli usłyszę kilka „Polish jokes”. Zaskoczenia nie było. Usłyszałam nasze wersje kawałów o blondynkach. Chciałam się dowiedzieć skąd takie myślenie o moich rodakach. Otóż jest jasne, że emigracja zarobkowa nie składa się w 100% z ludzi oczytanych i gruntownie wykształconych. Do USA wyjechało sporo pracowników fizycznych i oni często byli jedynymi Polakami, których Amerykanie poznawali. Kontakt z ludźmi, którzy nie znają słowa po angielsku i wymagają powtórzenia informacji 100 razy jest dla nich dowodem i dość szowinistycznym wnioskiem, że Polacy to debile. Chłopaki pytają mnie dlaczego my zawsze powtarzamy tą samą informację 100 razy i dlaczego jak się nam mówi: „Praca jutro od 7 do 19” pytamy : „Jutro? Czyli ten dzień po tej nocy, o 7 rano tak? A koniec o 19?” Rzeczywiście po 2 miesiącach podróży po USA czułam, że mamy inne style komunikacji. Konkretny, precyzyjny Amerykański kontra gawędziarsko, nierzetelny Polski. My Polacy lubimy gadać trzy po trzy, często wokół tematu. Zwłaszcza zadając pytania. Nie słuchamy odpowiedzi, bo i tak wierzymy, że ktoś ją powtórzy. Często też nie akceptujemy reguł i zakazów. Jak będzie zakaz przejścia, to Polak i tak przejdzie. Amerykanie mówią raz. Coś w tym jest. Przełknęłam tę żabę.

Koledzy Seana byliby marzeniem chłopaków z programu: „Porady Różowej Brygady”. Mój ulubieniec miał tatuaże na całym ciele, łącznie z czaszką. Na twarzy na razie narysował sobie wąsy ala Herkules Poirot. Dzielnica, w której mieszkamy jest uboższa, ale nie odbiega aż tak od reszty przedmieść. Wtapiam się w nią i nie analizuję. Zabite okna deskami i opuszczone budynki odbieram jako chwilowe remonty lub oczekiwanie na lepsze czasy. Nie oceniam i nie wyciągam wniosków. Nie wiem jeszcze, że nad Kensington jak i nad wieloma innymi amerykańskimi dzielnicami nadciągają fentanylowe chmury. Syntetyczny opioid za grosze uśmierza ból, wymazuje chwilowo smutki, niweluje traumę i błyskawicznie uzależnia. Dziś fentanyl zamienił Kensington w piekło. Nadszedł czas Apokalipsy. Dzielnica, kiedyś zamieszkana przez dorabiających się robotników, jest dziś opustoszała. Opanowały ją gangi. Policja tu nie zagląda. No, może po to by stwierdzić zgon. Połowa populacji żyje poniżej granicy ubóstwa, codziennie na ulicy umiera kilka osób. W 2017 roku zmarło tu 1200 osób. Obecnie na youtubie można obejrzeć filmy śmiałków, którzy kręcą krótkie reportaże o tych ulicach nędzy i strachu. A fotograf z grupy Magnum- Jerome Sessini poświęcił Kensington całą sesję.

Kolejnego dnia rano idę do metra i po drodze mam namiastkę Las Vegas. Kolorowi panowie siedzą na gankach i nawołują: „Hej mała, dokąd idziesz? Hej mała, może razem pójdziemy.” Widocznie tu też rzadko się widuje przechodniów. Zaproponowałam panu muzeum. Nie poszedł. Wolał głośno słuchać bluesa. W końcu trwa leniwy poranek. Opodal na murku siedzi Chinka. Majta nogami w powietrzu. Czuje bluesa. Ja nie, idę do miasta.

Howard spotyka się ze mną przy fontannie i od razu wiem, że będzie się działo. „Chodzę szybko, gadam szybciej, idziesz ze mną, wszystko Ci pokażę. Spadają Ci spodnie z dupy, kupimy Ci pasek!” Moje neurony mają orgię. Howard wtłacza w moją głowę trylion informacji. Miasto, on, miasto, on, ja, miasto, on, miasto, on. Przyznam, że sam jest ciekawszy niż historia USA i Filadelfii.

Wychował się w Wielkiej Brytanii w żydowskiej rodzinie. Żydami byli tylko w domu. Na zewnątrz, ze względu na bezpieczeństwo, ewangelikami. Życie po wojnie nie było proste i rodzina zdecydowała się wyemigrować do USA. Howard zajął się nauką. I tak się rozpędził, że skończył kilka kierunków studiów i trafił do szkoły oficerskiej. Potem do marynarki. I tak czasy zdecydowały, że wziął udział w kilku konfliktach zbrojnych. Zatoka Perska, Irak, Afganistan. Przeżył kilka katastrof morskich i bardzo poważny wypadek na motorze. Ożenił się, adoptował kilka dziewczynek i wychował je na porządnych ludzi. Potem zakochał się w sufizmie i zajął sztuką. Maluje, rysuje, pisze ikony i projektuje oraz wykonuje fetyszystowską biżuterie. Najbardziej pasjonuje go konserwacja sztuki. Potrafi odrestaurować stare ramy, porcelanę, kolie. Pracował przy konserwacji meczetu. Kocha wszystkich ludzi i jest totalnym libertynem. Ta miłość jedynie nie obejmuje tych, którzy współpracowali z nazistami. Każdego członka couchsurfing sprawdza w swoich źródłach czy oby rodzina nie uczestniczyła przy eksterminacji Żydów.

Idziemy przez miasto kilkakrotnie zachodząc do domu Howarda, by odpocząć od upału. Miasto wita Howarda, a Howard wita miasto. Obchodzimy miasto, które go obchodzi. Rozmawiamy z każdym spotkanym człowiekiem. Howard mówi we wszystkich językach świata. Po chińsku, arabsku, niemiecku. Poczucie humoru ma ekstremalne i nie każdy łapie żart. W dzielnicy gejowskiej krzyczy do kilku facetów: „Mówiłem Ci dzisiaj, że Cię kocham?” Różowa brygada odpiera, że nie. „Bo nie kocham!” Niestety, dla nich, odpowiedź twierdząca też jest zła. Howard ma ripostę: „Oj, kłamałem!” Howard przedstawia mnie całej dzielnicy. Wchodzimy do jakiegoś sklepu. Howard mówi do sprzedawczyni: „to biedna dziewczyna z Polski, nie ma paska, znajdź jej pasek, bo jej spodnie z dupy spadają”. Pani przynosi mi pasek w podskokach. Howard zakłada mi go i podciąga portki. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że po 3 miesiącach podróży, zeszło mi z tyłka 10 kilo smalcu. Dowiedziałam się w Polsce gdy stanęłam na wadze.

Idziemy odkrywać miasto. Howard najpierw pokazuje mi najstarsza uliczkę w Filadelfii. Aleja Elfreth powstała na początku XVIII wieku. Dziś przy tej uroczej uliczce stoi kilkadziesiąt zadbanych domów. Aż trudno uwierzyć, że większość była zbudowana między 1732 rokiem a 1836.

Potem zachodzimy do kościoła Christ Church, gdzie modlili się wszyscy ojcowie narodu amerykańskiego.

Howard kocha sztukę. Pokazuje mi sporo murali i graffiti. Jest dumny z tego, że w Filadelfii sztuka wychodzi na ulicę.

Najważniejszym zabytkiem Filadelfii jest Independence Hall. W nim podpisano Deklarację Niepodległości i Konstytucję Stanów Zjednoczonych.

Po chwilę relaksu wchodzimy do domu handlowego Macy’s. Kilkupiętrowy budynek mieści największe organy piszczałkowe na świecie. Dwa razy dziennie można posłuchać muzyki barokowej, patrząc na sandały, klapki i kaloszki. Niezwykłe przeżycie gdy kultura wysoka otula niską.

W Filadelfii jest też dość pokaźna, dostępna dla turystów, świątynia masońska. Budynek z granitu ukończono w 1873 roku. Jeden z portyków jest zrobiony z sjenitu – obojętnej skały głębinowej z Egiptu. Świątynia stoi tuż obok, odrobinę większego, ratusza miejskiego i wygląda przy nim jak neogotycki zameczek.

Kolejną charakterystyczną strukturą w Filadelfii jest reprodukcja rzeźby Roberta Indiany. Znak LOVE doczekał się wielu kopii w kilku miastach na świecie. Projekt najpierw pojawił się w 1964 roku na pocztówce bożonarodzeniowej dla Muzeum Sztuki Współczesnej w Nowym Jorku. A sama rzeźba, wylana ze stali, w 1970 roku. Dziś to symbol popkultury.

Howard pokazuje mi jeszcze hol jednego z biurowców. Na ekranach wyświetlane są animacje i krótkie filmiki z tancerzami i aktorami. W Filadelfii sztuka pojawia się na każdym kroku.

W Filadelfii nie brakuje też polskich akcentów. Jest muzeum Tadeusza Kościuszki i jego pomnik. Dla Amerykanów jest bohaterem, który walczył o ich niepodległość.

Dzień kończymy przy fontannie. Jadę do domu i po drodze spotykam ekipę podwórkową, chłodzącą się przy odkręconym hydrancie. Panowie proszą panie prosto pod wodospad. Uciekam w podskokach. Ubaw po pachy!

Po kolacji razem z niegrzeczną ekipą jadę na burleskę. Panie prezentują różne wcielenia i umiejętności. Od zalotnej pin-upki, po brykającego kaszalota. Jest kupa śmiechu i emocji.

Kolejnego dnia zaczynam dzień od Filadelfijskiego Muzeum Sztuki (Philadelphia Museum of Art).

Oczywiście najpierw, jak Rocky, wbiegam 72 schodami z rękoma u góry. Boksuję powietrze i skaczę na skakance. Potem składam kwiaty pod jego pomnikiem. Dołącza do mnie jakiś pan. Nie wiem czy jakaś inna postać filmowa doczekała się swoich schodów i pomnika. Samo muzeum jest wspaniałe i ma niezłą kolekcję sztuki.

Widok ze wzgórza na miasto jest równie piękny. Stąd Filadelfia wydaje się być pięknym i bezpiecznym miastem.

Spotykam Howarda i godzinkę łazimy ulicami łapiąc klimat miasta. Między goniącymi gdzieś do pracy ludźmi dzieci kąpią się w fontannie, maluchy jeżdżą na karuzeli, pary tańczą tango w parku, studenci biegną na lunch, a starsi ludzie wygrzewają się na ławkach. Luz i sielanka.

Idziemy razem na lody do jednej z najstarszych sieci lodów w USA. Firma Bassetts powstała w Salem w 1861 roku, a budka w Filadelfii została otworzona w 1885 roku. Od tej pory firma rozwijała się, by w końcu stać się ogromnym międzynarodowym biznesem. Jemy lody z jednego kubka a Howard snuje historie o życiu.

Robimy jeszcze spacerek o mieście i idziemy do domu pogadać z żoną Howarda – Celeste, która została oglądać mecze piłki nożnej. Siedzimy w salonie, pijemy wodę z sokiem malinowym z Hortexu i rozmawiamy. Tak żegnam się z Filadelfią. Rano z przepięknego artdeco dworca jadę autobusem do Nowego Jorku. Pomału kończę swoją pierwszą, samodzielną, trzymiesięczną podróż po USA, Meksyku, Gwatemali i skrawku Belize.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.