Lima: wyprawa po słońce (Peru cz. 1)
Peru zawsze było moim marzeniem odkąd zobaczyłam zdjęcia Machu Picchu i Nazca. W 2008 roku taki wyjazd wydawał się nieosiągalny. Za daleko i za drogo-myślałam. Jednak, gdy zmieniłam sposób wyszukiwania biletu lotniczego, okazało się, że to łatwiejsze niż by się mogło wydawać. Lot Madryt – Lima kosztował o połowę mniej niż te z Polski lub Berlina. A że do Madrytu można dojść na piechotę, nie było nad czym się zastanawiać. Dziś bilet powrotny do Peru można kupić już za niecałe 2000 złotych, a nawet mniej. Trzeba tylko pamiętać o „odwrotnej pogodzie”. To jedyne zmartwienie. Cała reszta to pikuś.
Ekipa powiększyła się do 4 osób: mła, osobista matka i koleżanki: Ewa i Monika. Przy tylu osobach lepiej na początku uzgodnić wspólne priorytety. Co chcemy na pewno zobaczyć? W jakich hotelach spać i za ile jeść. Po co potem się bić o bzdety?
Czasu nie miałyśmy za dużo i ustaliłyśmy wstępnie trasę, która i w rezultacie wyglądała tak: Lima-Isla Balletas-Ica-Huacachina-Nasca-Arequipa-Colca-Puno-Tititaka-(Boliwia: Copacabana-La Paz-Tiwunaku-Solar de la luna)-Cusco-Chinchero-Machu Picchu-Pisac-Cusco-Lima
Pewnie jest jeszcze sporo innych pięknych miejsc, ale jak na pierwszy raz i totalne napalenie na najważniejsze dla nas zabytki, było cudownie! Udało nam się dotrzeć do najważniejszych miejsc, lecieć cessną nad tajemniczymi geoglifami w Nazca, zobaczyć Machu Picchu, stracić w wyniku kradzieży majątek życia, zjechać z wydm na desce snowboardowej, zjeść świnkę morską (dziś ją przepraszam), zobaczyć pingwiny, lamy, kondory, głuptaki, kolibry. Samodzielna podróż po Peru to betka. Dobry transport publiczny, autobusy, samoloty. Może trzeba odrobinę bardziej uważać na dobytek, ale udowodnię, że podróżować po Peru każdy może!
Nasza wyprawa miała miejsce zimą, więc gdy doleciałyśmy do stolicy i zobaczyłyśmy słońce, owoce na straganach i papugę na drzewie koło hotelu zwariowałyśmy. Hotel poleciła nam przypadkowo poznana jeszcze w Polsce, mieszkająca w Limie Polka. Do dziś nie wiemy czym się kierowała. Hotel był drogi, pozbawiony klimatu i nie po drodze. Oprócz zwiedzania stwierdziłyśmy, że dobrze będzie znaleźć inne lokum. Tego wieczoru na poszukiwania było za późno. Mogłyśmy tylko pójść do chińskiej dzielnicy na posiłek i zostawić wszystko na kolejny dzień.
I jak na naiwne turystki przystało zostałyśmy lekko orżnięte na kasę za smaczne lecz ubogie wersje ceviche. Dopiero na dworze zdałyśmy sobie sprawę, że pan właściciel odrobinę przesadził z ceną. Cóż, później będziemy ostrożniejsze.
Kolejnego dnia odbyłyśmy szaleńczy spacer do kościołach, placach i muzeum złota. To, że w Peru kościoły najczęściej stoją na miejscu inkaskich świątyń jest okrutną pamiątką historii. Cywilizacja chrześcijańska, niosąc słowo boże, wycięła w pień i zrównała z ziemią kulturę Inków. Lima została założona jako baza wypadowa po to, by grabić okolicę. Zatem tu kościoły nie mają inkaskich fundamentów.
Centrum starego miasta to przede wszystkim Plaza Mayor/PLaza de Armas. Każdy zaczyna tu zwiedzanie. Warto przejść się dookoła i zobaczyć po co przychodzą tu miejscowi. Plotki, spacer, relaks na ławeczce pod palmą, napisanie podania u dziadka z maszyną do pisania na kolanach. Punktem spotkań jest stojąca pośrodku fontanna z brązu. Najważniejsze, historyczne budynki stoją dookoła placu. Katedra, pałac arcybiskupa, pałac gubernatorski oraz prezydencki.
Plaza de Armas oznacza Plac Broni. W przypadku Limy nazwa nie mija się z prawdą. Cały czas nad porządkiem czuwają tu patrole policji z psami i strzelcy w opancerzonych wozach.
Przy placu swoje stanowisko moją też pucybuci. Jak nie są zajęci nawołują przechodniów lub po prostu odwołują się do ich poczucia wstydu ze stanu swojego obuwia. Jeden chłopiec interesuje się butami Ewy i oznajmia: „Lady, this is so bad!”. To nic, że to zamsz i nic, że sandały. Pucowałby!
W bocznych uliczkach znajdziemy też kantory i punkty skupu złota. Sprzedawcy wydają się nawiązywać transakcję na ulicy. Chodzą w krzykliwych kamizelkach i nagabują ludzi do kupna kruszcu i wymiany waluty.
Najważniejszym budynkiem przy placu jest katedra metropolitalna. Jej budowę, wzorując się na sewilskiej, zapoczątkował w XVI wieku rzeźnik i zdobywca imperium Inków- Francisco Pizarro. Budynek sporo ucierpiał podczas trzęsień ziemi i był kilkakrotnie odbudowywany i powiększany.
W Peru jest kult dzieciątka Jezus. Prócz Jezusa ukrzyżowanego czy ściągniętego z krzyża, w kościołach można zobaczyć małe Jezuski ubrane w ciuszki. My byłyśmy tuż po Bożym Narodzeniu, więc obejrzałyśmy jeszcze rozbudowaną wersję szopki, przedstawiającej Betlejem. Mieszkańcy śpieszą do swoich spraw, pracują na polu, zwierzątka się pasą, Jezusek leży w kołysce, a Maryja suszy pranie na sznurku. Sielanka!
Warto też zajrzeć do Bazyliki i Klasztoru Świętego Franciszka: Monasterio de San Francisco z XVII wieku. Bazylika ma pokaźny zbiór obrazów, starodruków, ksiąg oraz kości około 25 tysięcy ludzi w swoich katakumbach.
Dla nas hitem był nasz nowy hotel. Klimatyczny budynek z małym patio, prywatnym żółwiem, licznymi rzeźbami, artefaktami i chyba jedyny hotel w jakim spałam z małym cmentarzykiem w formie gablotki z czaszkami i mumiami. Nie wiemy czy to rodzina właścicieli czy goście.
Jednym z najpiękniejszych miejsc w Limie jest zdecydowanie Park Miłości: Parque del Amor. Położony na klifie wydaje się być zawieszony między oceanem, a miastem. Alejki, zadbana zieleń i wspaniałe widoki. Najlepsze miejsce na zachód słońca.
Zachwycone oceanem, poszłyśmy następnego dnia popatrzeć na plażę, a właściwie na chłopaków uprawiających surfing. Zdałyśmy sobie sprawę, że mentalnie i tekstylnie przygotowałyśmy się tylko na zwiedzanie, a nie plażing. Tymczasem w Limie można mieć wszystko. Kulturę, rozrywkę i plażę. Obeszłyśmy się smakiem i jedynie pomoczyłyśmy nogi.
Potem poszwendałyśmy się uliczkami i nawiązałyśmy znajomość z panem, który robi druciane zagadki. Godnie reprezentowałam Polskę i sporym wysiłkiem IQ rozwiązałam jedną z nich. Pan dał mi zagadkę w prezencie i pewnie zaczął pracować nad trudniejszymi.
Co ciekawe, architektura Limy słynie z kolonialnych, drewnianych balkonów i loggii. W centrum historycznym nie trzeba się specjalnie wysilać, by znaleźć ich całą kolekcję z XVII i XVIII wieku. Mieszanka stylów: renesans, barok, neoklasycyzm, śródziemnomorski i andaluzyjski. A, że Andaluzja była podbita przez Maurów, niektóre balkony mają silne cechy mauryjskie. Przypominają „miradory” czyli wieże, z których, z ukrycia, można było podglądać życie ulicy. Dla niektórych kobiet o zbyt niebezpiecznej urodzie, stały się jedynym kontaktem z ulicą. Były przestrzenią pomiędzy światem, a domem. Może dlatego zostały nazwane „ulicami na niebie”. Prócz roli wojerystycznej, balkony odgrywały sporą rolę społeczną i kulturową, stając się inspiracją dla pisarzy, jak choćby Llosy. Zapewne między innymi dlatego trafiły na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO.
W limie urzekła nas też zieleń, a zwłaszcza jej adaptacja. Tu, nawet reklamy na trawnikach są z zieleni.
Po kilku posiłkach w Limie, wiedziałyśmy, że czeka nas kilkanaście dni z jedną z najlepszych kuchni świata. Głębia smaków, przypraw, barw i konsystencji. Tu nawet zwykły rosół to poezja! Tak rozanielone i dobrze upasione zaczęłyśmy podróż po Peru. Czeka nas niezła przygoda!