Isla Ballatas i Huacachina: głuptaki na surfingu (Peru cz. 2)
Kolejnego dnia o 4 rano miałyśmy autobus do Paracas. Liczyłyśmy, że jeśli autobus wyjedzie o czasie, po trzech godzinach będziemy na miejscu. Wtedy nie wiedziałyśmy jeszcze, że trzeba założyć peruwiański luzik i liczyć się ze sporym poślizgiem. Kierowcy nigdzie się nie śpieszyło.
Mimo, że normalny człowiek o 4 rano śpi, to w styczniu wczesna pora wyjazdu z Limy jest rozsądna jeśli chcemy dotrzeć do portu wystarczająco wcześnie. Wiedziałyśmy, że kolejną chwilę w Paracas zajmą nam polowanie na najlepszego operatora i negocjacje cen. Lepiej nie brać pierwszej lepszej oferty, trochę pochodzić i znaleźć coś przyzwoitego. Powiedziano nam, że rano słońce nie będzie jeszcze mocno grzało i spokojnie uda się zobaczyć poranne zwyczaje zwierzaków.
Paracas to mała miejscowość, która żyje z organizacji wycieczek na Galapagos dla ubogich czyli Isla Balletas. W porcie swoje budki mają dziesiątki operatorów. Nie mamy problemu z znalezieniem dobrej oferty. Trzeba się tylko upewnić którędy dokładnie będzie płynęła łódka. Prócz samej wyspy, zamieszkałej przez zwierzaki, mamy jeszcze jedną atrakcję: tajemniczy geoglif-kandelabr.
W naszej łódce była głównie ekipa peruwiańska. Budzimy ciekawość. Za mną jakiś facet orientuje się, że znam 100 słów po hiszpańsku i w związku z tym nawiązuje ze mną relację językową. „Polska to zimny kraj”, „Kocham Cię”. Pierwsze hihihi szybko zamieniłam na kamienną twarz gdy moim oczom ukazały się inne oczy. Jego panna siedziała tuż obok i wysłała mi spojrzenie: „uśmiechniesz się do niego, zginiesz!” Nici z trójkąta.
Pan pewnie myślał, że moje podekscytowanie wynika z jego obecności. Tymczasem ja najbardziej się cieszę, że zaraz zobaczę kandelabr i dzikiego pingwina.
I po chwili widzę to, co do tej pory widziałam tylko w książkach. Kandelabr z Paracas to geoglif gigant. Ma około 190 metrów wysokości! Po co, na co i kto go zrobił pozostaje tajemnicą. Nie ma o nim żadnej wzmianki w starożytnych księgach, więc równie dobrze może być nowym tworem. Dookoła znajdowano cząstki ceramiki, datowanej na 200 rok p.n.e i dlatego uważa się, że może jest tworem kultury Paracas. Ja wiedziałam o jego istnieniu z książek Danikena. Jego teoria jest prosta: kosmici. To w końcu normalne. Lądujecie na innej planecie i z nudów żłobicie człowiekom rysunek w skale i budujecie kilka piramid. Miejscowi, którzy nie podzielają zdania pisarza i twierdzą, że to była starożytna nawigacja dla żeglarzy. Kandelabr został wyżłobiony w kamienistym zboczu na około 3 metry głębokości, więc nigdy nie znika z pola widzenia, nawet gdy przejdzie burza piaskowa. Jego kształt przypomina świecznik i stąd taka nazwa. Czy to jest kandelabr, nie wiadomo. Odważniejsi mówią, że to halucynogenny kaktus. Była impreza, Rodrigo i Alfonso zjedli roślinkę i odlecieli z łopatami. Rano nie wiedzieli dlaczego tak bardzo bolą ich ręce aż zobaczyli rysunek. Są też teorie astronomiczne. Geoglif przypomina Krzyż Południa. Tym tropem poszła później badaczka geoglifów z Nazca. O tym potem.
Na wyspie wielkie zamieszanie. Swoją naradę mają jednocześnie lwy morskie, głuptaki i pingwiny Humboldta. Hałas jest, smrodek też. Pływamy dookoła i komplementujemy lwy morskie jak podniosą płetwę albo przeturlają się na brzuszek. Chłopaki i dziewczyny mają naradę. Ryczą, stękają i mamroczą.
Śmiejemy się z głuptaków, że naprawdę mają miny tępawe. Te szaleją. Posiedzą chwilę, lecą dalej, posiedzą, lecą.
Pingwiny są najmniej mobilne i ich trzeba wypatrywać u brzegu. Stoją sobie na skałkach i marudzą. Zadowolone z safari i dumne, że się nie porzygałyśmy wracamy do portu. Wielkiego bujania nie było. Nie dostarczyłyśmy planktonu do morza.
W porcie widać , że z całego towarzystwa najsprytniejsze są pelikany. Mają dwie miejscówki na jedzenie. Wyspę i port. Co ranek czeka na nich śniadanie w postaci kąsków rybnych od turystów i rybaków. Gapimy się z pomostu jak walczą od rybę.
Z Paracas ruszyłyśmy na moment do miejscowości Ica. Tam kręci się nam łezka w oku. Widzimy, że tu szaleją tuk-tuki. Ulubiony pojazd z Indii.
Nie przyjechałyśmy tu, by oglądać transport. Ica głównie słynie z Muzeum Regionalnego z eksponatami archeologicznymi. Na pewno punkt obowiązkowy dla osób zainteresowanych kulturą Inków i Paracas. Prócz tego muzeum, mamy jeszcze kilka małych w domach nawiedzonych miejscowych, którzy mają własne zbiory kamieni. Malują na nich ludzi rzucających dzidami w dinozaury. „Kustosze” wciskają kit, że to oryginały z triasu. Naiwni płacą za wstęp i wierzą, że to prawdziwe malunki sprzed tysięcy lat. No może jednak nie. Stop dopalaczom.
W „normalnym” muzeum jest skromna, ale ciekawa ekspozycja skorup, mumii, czaszek i alfabetu sznurkowego. Kilkusetletnia ceramika użytkowa i dekoracyjna jest dobrze zachowana. Zobaczymy dzbany na chichę, misy i sprośne figurki.
Alfabet sznurkowy czyli kipu był formą zapisu stosowaną przez Indian prekolumbijskiej Ameryki. Nie został dokładnie zbadany i nie wiadomo czy zapisywano w nim liczby, położenie geograficzne, status materialny czy całe słowa.
Są tu też niezwykłe, tajemnicze zdeformowane czaszki krewnych z Marsa.
Oraz czaszki i mumie tych, którym głów nie deformowano. Pewnie byli biedakami, ale mieli dobrą odżywkę do włosów. Baty do ziemi. Wśród nich jest mumia papużki, która musiała sobie zasłużyć na tak zacny pochówek. Mało trupków ptaszków skończyło w muzeach. Ta, pewnie zasłużona dla ludu, tak.
Na koniec dnia czekała na nas jednak petarda! Jedną z najlepszych rzeczy, jakie można zrobić w Peru w ubraniu to definitywnie sandboarding po wydmach w oazie Huacachina. Już sama myśl, że oto w Peru jest taka mini pustynia jest podniecająca. Peruwiańczycy w pełni wykorzystują potencjał tego miejsca i organizują jazdę samochodzikami jak z MadMaxa po wydmach i potem zjazd na desce w dół wydmy. Piszemy się na to. Najpierw jednak znajdujemy hostel. W oazie mieszka tylko 100 osób, ale ma zacną bazę dla turystów.
Oaza została zbudowana wokół jeziorka. Podobno, ongiś, wykąpał się w nim mały książę, który później zamienił się w „syrena”. „Syren” miał złotą poświatę i fascynował tutejsze babeczki. Te ruszyły za nim w pościg przez wydmy. Nie wiem co mu zrobiły, ale od tej pory, nazwa oazy oznacza „mały krzyczący chłopiec”. Dziś legenda mówi, że błoto z jeziorka leczy artretyzm, reumatyzm i astmę.
Huacachina jest malutka. Wyszłyśmy na dwór, zadałyśmy jedno pytanie przechodniowi i ten skierował nas do człowieka, który ma samochód „buggy” lub jak mówią miejscowi „areneros”. Pan spakował dla nas deski i heja.
Najpierw zrobiliśmy szalony objazd wydm. Jeśli do tej pory wydawało mi się, że samochód nie może jechać pionowo w górę, w dół i w bok, to byłam w błędzie. Nasz wóz pokonał prawa fizyki. Pan kierowca mieszał emocje: szał, romantyzm, podniecenie i zaskoczenie.
W końcu gdy już czuł, że jesteśmy wystarczająco rozgrzane, zatrzymał się na wydmie. „Największa ma 2000 metrów, ta trochę mniej”-oznajmił. „No, ładna, taka duża”-powiedziałam. I wtedy facet wyciągnął deskę i zaczął nas uczyć. Dziwne miejsce na naukę-pomyślałam.
Wytłumaczył: „leżysz mocno dociśnięta, butami i kolanami hamujesz, gębę zamykasz, bo zjesz piach”, Ty pierwsza”. Trochę się zaskoczyłam, że to już tu, ale dołu i tak nie było widać, więc łaj not. Szał był.
Po mnie poszły dziewczyny i na dole czekałyśmy na samochodzik.
Zdecydowanie jedna z najfajniejszych rozrywek i najlepszy pilling twarzy. Powtórzyliśmy jeszcze to kilka razy i za każdym razem było śmieszniej i lepiej.
Na sam koniec pojechaliśmy na zachód słońca. Kierowca wygrał w kategorii „kreator nastroju”.
Po zachodzie, po takim dniu pełnym wrażeń, wróciłyśmy do oazy, zjadłyśmy kolację i padłyśmy ze zmęczenia. To dopiero kilka dni, a już wydawało nam się, że jesteśmy miesiąc. To jest właśnie magia podróży na własną rękę.