Pawie nad Nazca (Peru cz. 3)
Nazca to malutka miejscowość, w której nic nie ma. Jednak tuż za płotem jest jedna z największych zagadek świata. Tajemnicze geoglify. To był nasz priorytet i od razu po przyjeździe poszłyśmy do biura, kupić bilety na przelot cesną następnego dnia. 75 dolarów plus 8 dolarów podatku lotniskowego. Trochę bolało, ale nie ma o czym myśleć. To można tylko zobaczyć z samolotu. Podniecone poszłyśmy opić to na miasto.
Zanim jednak znalazłyśmy bar trafiłyśmy do obserwatorium astronomicznego. W Nazca chyba każdy żyje z energii kosmicznej i wierzy we wszystko z kosmosem związane. Pracownik obserwatorium najpierw pokazuje nam film o gwiazdach nad Peru, a potem kolejny o teoriach związanych z geoglifami. Sam jest zwolennikiem teorii o kosmitach, dla których te linie zostały utworzone. Pan spędza z nami kilka godzin i gdy się ściemnia pokazuje nam gwiazdy. Przez lunety oglądamy Gwiazdozbiór Krzyża Południa, Wielki Wóz do góry nogami, plejady i słuchamy historii i wspomnień o UFO. Spodki wielokrotnie tu przylatują. Odciągają uwagę uczniów gdy przemykają za oknami szkoły. UFO tak często tu bywa, że już jego widok nikogo nie podnieca. Pan zna Shirley Maclaine. Aktorka, zwolenniczka wszelkich teorii o UFO i koleżanka zielonych ludków, często tu wpada spotkać się ze znajomymi z innych planet. Liczymy na to samo.
Po takiej dawce emocji poszłyśmy na kolację i w jej trakcie popełniłam błąd wyprawy. Błąd nazywa się pisco sour i jest drinkiem zrobionym z alkoholu z winogron, soku z cytryny, gorzkiego likieru angostura i … białek jaj kurzych. No i chlup. Mogłoby się wydawać, że kwaśno-gorzko-słodki drink nie zaboli. Mnie bolał całą noc. Utknął gdzieś w połowie drogi i za nic nie chciał iść ani w dół, ani w górę. Całą noc się męczyłam, nic z tego. Pełna strachu i podniecenia wsiadłam rano do cesny.
Ewa latać nie lubi i po pisco swój rozum ma, więc poszła popatrzeć na rysunki z jednego miradora- wieży widokowej. Matka i Monika szczęśliwe i radosne, ja lekko przestraszona. Co los przyniesie? Zaraz spełni się marzenie życia, a tu człowiekowi rzygać się chce.
Mój koszmar zaczął się przy pierwszym przechyle. Pilot nad każdym geoglifem robi kółeczko, pokazując raz prawej, raz lewej stronie samolotu rysunki. Prócz nas, w samolocie, była jeszcze para Amerykanów i im dedykowałam tę serenadę. Z woreczkiem na uszach, aparatem z ręce czekałam i śpiewałam. Przechył na prawo, wyglądam za okno, patrzę, robię zdjęcia i szlocham szczęśliwa. Przechył w lewo i pisco sour wychodzi. Bardzo wychodzi. Warstwami z białkowym piankowym finiszem. Pod koniec lotu, widziałam linie nieodkryte jeszcze i mówiłam językiem Indian. Pilot chyba poczuł bliski zgon, bo wezwał karetkę. Zanim wysiadałam, Amerykanie z szacunkiem klepnęli mnie w plecy i oznajmili: „Byłaś taka dzielna!” Mamrocząc i wypełzłam z samolotu, szukając miejsca pochówku. Podeszła do mnie pani doktor i poddała mnie tajnym rytuałom. Zmierzyła mi ciśnienie, a do nosa wsadziła tajemniczy, magiczny wacik. Moc wacika podziałała. Stanęłam na nogi.
Warto było tak cierpieć. Geoglify są totalnie odjazdowe. Przypisuje się je kulturze Nazca i podobno powstały od 4 wieku p.n.e do 9 wieku naszej ery. Rozciągają się na obszarze około 50 kilometrów. My lecieliśmy nad płaskowyżem Nazca i Palpa i właściwie wszędzie widzieliśmy linie startowe, figury geometryczne lub rysunki. Jeśli kogoś nie stać lub boi się latać, może mieć namiastkę i wejść na wieżę, stojącą tuż przy autostradzie PanAmericana. Jednak, myślę, że to zdecydowanie za mało.
To co zobaczymy z cesny sprawi, że opadnie nam szczęka. Są tu linie startowe i tajemnicze boiska.
Są zwierzątka i roślinki. Największy jest ponad stumetrowy kondor.
Oraz armia ludzików i kosmitów jak na zdjęciach w portfelu.
Pilot pokazał nam jeszcze akwedukty w formie spiralnych zbiorników, wchodzących w głąb ziemi. Potem zobaczymy je z bliska.
Rysunki zostały zrobione łopatą albo przez kosmiczne lasery. Po prostu usunięto wierzchnią warstwę kamieni, żwiru, pokazując jaśniejszą ziemię. Są dość delikatne, ponieważ mają tylko 20 centymetrów głębokości. Pogoda nie zagraża im tak bardzo. Pada tu raptem kilkadziesiąt minut rocznie. Zagrażają im ludzie, ciężarówki zjeżdżające przypadkiem z autostrady. Po co powstały, nie wiadomo. Każdy naukowiec ma swoje teorie. Systemy nawadniające, boiska sportowe, transowe ścieżki Inków, odzwierciedlenie gwiazdozbiorów. Tę teorię miała niemiecka uczona Maria Reiche, która poświęciła kawał życia na badania w tym terenie. Jest też teoria, że to taki klaser dla kosmitów, żeby im się widoki Ziemi nie nudziły.
Po południu poszłyśmy jeszcze na mały spacer po okolicy. Jeszcze raz zobaczyłyśmy część rysunków z bliska. Nasz przewodnik snuł swoje teorie i pokazywał nam jak robiono geoglify. Nagle pośród kamyczków znalazł cząstkę ceramiki i radośnie mi ją wręczył. Nie wiem, czy za zabranie jest dożywocie w peruwiańskim kiciu, więc przemilczę gdzie ona jest.
Przewodnik pokazał nam z bliska akwedukty. Miejscowi nazywają je puquios i podobno nadal używają niektórych do nawadniania pól. A, że te systemy pochodzą podobno z VI wieku naszej ery, sprawa budzi sporo kontrowersji wśród naukowców.
Przewodnik pokazał nam też ruiny inkaskiej świątyni. Naprawdę ruiny. Tu trzeba się wykazać wyobraźnią, by docenić to co pozostało.
Mimo pustynnej gleby dookoła jest sporo pięknej roślinności i liczne plantacje kaktusa, a raczej opuncji. To niezbyt przyjazny rejon kraju i uprawa czegokolwiek jest sukcesem.
Jak tak szwendaliśmy się po polach, cały czas bawił się z nami mały czerwony koliberek. Mała purpurowa kuleczka krążyła i buczała koło nas. Złapanie go na zdjęciu to loteria. Pan przewodnik miał do niego stosunek obojętny, jak my do wróbla. Długo się zastanawiał skąd u nas taki entuzjazm na widok ptaka.
Nazca jest zdecydowanie jednym z najważniejszych miejsc, które należy zobaczyć w Peru. Geoglify czekają na wyjaśnienie i mam nadzieję, że kiedyś ktoś odkryje kto, dlaczego i jak je zrobił.
Ja zostawiłam nad nimi cząstki siebie.