Korea Północna przez lornetkę (Korea Południowa cz. 2)
Jeszcze w Polsce wykupiłam wycieczkę na granicę z Koreą Północną. Do samej Korei Północnej można wjechać tylko ze strony chińskiej i tylko z wycieczką. W Seulu jest kilka firm organizujących takie wypady, a wyjazdy indywidualne są niemożliwe. Już kilkanaście kilometrów przed granicą jest wojskowa zapora i nie można dalej przejechać bez uprawnień. Wybór biur jest spory. Najlepsze wycieczki organizuje firma współpracująca z wojskiem amerykańskim, które od lat rezyduje w Korei. Sprawdziłam kilka opcji i terminów i padło na Koridoor Tours.
Strefa ma cztery kilometry szerokości i przecina Półwysep Koreański na pół. Korea podzieliła się na dwa kraje po II wojnie światowej. Komunistyczna Północ, wspierana przez Chiny, postanowiła jednak spróbować „wyzwolić” kapitalistycznych braci i napadła na Republikę Korei Południowej w 1950 roku. Na pomoc Południu przybyły siły ONZ, no i oczywiście Amerykanie. Strefa została utworzona w 1953 roku, zaraz po zakończeniu wojny. Stąd ciągła obecność wojsk USA w Korei.
Strefa DMZ (Demilitarized Military Zone) jest szeroka na kilka kilometrów, by zapobiec kontaktom między dwoma stronami. Jakimkolwiek. Wzrokowemu, dźwiękowemu. Nic co mogłoby sprowokować konflikt. Jest też tam najwięcej min na świecie, a przy strefie szeroki asortyment broni od nuklearnej po chemiczną.
Wycieczka zaczynała się o 8 rano. Koridoor Tours, w przypominającym mailu do mnie, napisali, że punktualność jest obowiązkowa. Na nikogo nie będą czekać i najlepiej zgłosić się do biura pół godziny wcześniej, by przejść „odprawę” i jeszcze dołączyli wytyczne dotyczące stroju. Ma być schludny. Żadnych podartych dżinsów, krótkich spodenek, sandałów, strojów paramilitarnych. Żeby dotrzeć tam na czas, wstałam o 5 rano. Autobusu do metra jeszcze nie było, więc pojechałam do pierwszej stacji metra taksówką. Potem godzinę kolejką i kilka minut na piechotę. Stresowałam się, że mimo mapki, którą sto razy oglądałam w Internecie, zgubię się. Jednak udało się i byłam na czas. Nikt nie sprawdzał mojego stroju, ale dostałam oświadczenie do podpisania. „Oświadczam, że jestem świadoma, że wjeżdżam na teren zawieszonych działań wojennych. Jeśli zostanę postrzelona bądź zginę, nie będę miała żadnych roszczeń.” Chciałam powiedzieć, że nie jestem pewna swych pretensji w przypadku drugiej opcji, ale pamiętałam z USA, że nie żartuje się z urzędnikami, policjantami ani żołnierzami. Podpisałam. Było jeszcze sporo czasu, więc zagadałam dziewczynę w biurze o co chodzi z tym strojem. Okazało się, że Północ będzie nas obserwować przez lornetki i robić zdjęcia. Potem, jeśli w grupie są „obdartusy”, pokazuje się te zdjęcia dzieciom i innym obywatelom w Korei Północnej, mówiąc, że wszędzie poza KRLD ludzie żyją w biedzie. Chodzą w dziurawych spodniach i w sandałach.
Pomału zaczęli przychodzić pozostali uczestnicy wycieczki. Prawie sami Amerykanie. Autobus podstawili wcześniej i z racji że byłam tam przed nimi zajęłam sobie dwa miejsca z tyłu żeby pospać. Do strefy jest prawie godzina, a noc wcześniej znowu była impreza na mieście i spałam tylko 2 godziny. Rozsiadłam się i liczyłam na same pary, żeby mieć miejsca dla siebie. Nagle do autobusu weszła dziewczyna typu L i zajęła jedno siedzenie plus 1/3 drugiego, na wysokości mojego. Za nią wtoczył się chłopak. Prawdziwy żarłacz biały, normalnie olbrzym. Musiał iść skosem żeby przejść alejką między siedzeniami. Młody facet, człowiek kula. Jak usiadł koło koleżanki to się autobus przechylił. Podłokietnik zginął mu w fałdach tłuszczowych, a koleżanki już nie było. Spojrzał na mnie i łakomym okiem na wolne siedzenie koło mnie, gdzie już desperacko rzuciłam torbę, przeczuwając zbliżający się dramat. Posiedział chwilę i wykrztusił: „mogę usiąść koło Ciebie?” Nie jestem malutka, aerobik mi też się przyda, ale byłam o połowę węższa od jego koleżanki. Wyobraziłam sobie godzinę jazdy pod kołderką z słoninki i się przeraziłam. „A to dlaczego? Przecież masz gdzie siedzieć.”, udałam głupią i sama siebie zaskoczyłam, że to powiedziałam. „Ale ona tego nie chce”. Pokazał mi dziewczynę, której części już nie było widać. Dookoła zrobiło się ciszej, grupa zaczęła nasłuchiwać. Diabełek i aniołek na moich ramionach zaczęły awanturę. „Ale mi się to też nie spodoba, na pewno” powiedziałam. Stado złych oczu z innych nalanych twarzy zmierzyło mnie. Zapadła cisza…. I do końca dnia nikt ze mną nie rozmawiał. Zostałam wykluczona z grupy. Żarłacz poszukał pod sobą koleżanki i wyżalił się jej, że autobus jest niewygodny, a ja niemiła. Postanowiłam nie podsuwać logistycznych rozwiązań typu „poproś Stivena, swojego kolegę z grupy, żeby usiadł z Twoją koleżanką, a sam wciśnij się w dwa siedzenia, albo jedz sałatkę i ćwicz”. Dlaczego ja mam ponosić winę za jego olbrzymią tuszę? Jedno wiem. Jak sama o siebie nie zadbam, podczas samodzielnej podróży, to nikt mi nie pomoże. Może to okrutne, ale tak zrobiłam. Po kilku minutach, gdy Mr. Big wypił pierwszą puszkę Coli, i podczas obserwacji jego posiłku na późniejszym obiedzie, nie miałam już wyrzutów sumienia. To nie choroba ani alergiczna opuchlizna. To kulinarny wybór.
Ruszyliśmy w drogę i po godzinie dojechaliśmy do strefy zdemilitaryzowanej tzw. DMZ.
Tu nastąpiła cała procedura weryfikacji naszej tożsamości oraz pouczanie jak się zachowywać i jak chodzić. Najpierw podpisuje się kolejny dokument, że jeśli nabiję sobie siniaka na wycieczce, to nie będę ich sądzić. Mam tylko wykonywać polecenia. Teraz dostaliśmy drugą karteczkę. Jeśli mnie zastrzelą, to nie będę miała pretensji. Myślę, że jeśli parapsychologia zrobi postępy to na pewno będą procesy.
Żołnierz, który będzie naszym przewodnikiem, ma cały czas okulary słoneczne i bardzo stanowczy, nieznoszący sprzeciwu ton głosu. Z początku mi się to podoba, ale z każdą minutą opowieści o krwiożerczych i łaknących naszej zagłady złych ludziach z Północy, zaczynam się debilnie uśmiechać. Żołnierz opowiada, że atak może nastąpić z każdej strony. Z powietrza, z lądu, z morza i spod ziemi, bo komuniści cały czas kopią nowe tunele, aby nimi wedrzeć się na teren Południa. Wiem, że jest w tym ziarno prawdy, ale po kilkunastu minutach takiego wykładu, głupi uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Jestem w ideologicznej Cepelii.
Odwiedzamy kilka miejsc. Salę kinową, gdzie zobaczymy film o historii DMZ, trzeci tunel zrobiony przez Północ, stację kolejową Dorasan, punkt obserwacyjny Dora i jeszcze inny. Następnie zjemy lunch i po posiłku odwiedzimy Camp Bonifas, the JSA (Joint Security Area) gdzie wejdziemy do salki konferencyjnej, potem jeszcze Bridge of No Return czyli Most bez powrotu, używany do wymiany jeńców, i miejsce zamordowania dwóch oficerów USA przez północnokoreańskich żołnierzy w 1976 roku.
Najciekawszymi miejscami są zdecydowanie JSA z salką konferencyjną, punkty obserwacyjne, abstrakcyjna stacja kolejowa, z której nigdy nie odjechał żaden pociąg i tunel. Most oraz miejsce zamordowania Amerykańskich oficerów oglądamy z daleka.
W strefie odbywa się teatr. Po dwóch stronach stoją duże budynki administracyjne. Przed południowokoreańskim kilku żołnierzy zwróconych przodem do Korei Północnej. Każdy ma okulary słoneczne i stoi w pozie bojowej, z zaciśniętymi pięściami gotowymi do walki. Ciała i twarze napięte. Po drogiej stronie, przed budynkiem z zasłoniętymi oknami, stoi jeden jedyny żołnierz i ogląda sobie kilku żołnierzy z Południa i nas-stado turystów gapiących się na niego. W sali konferencyjnej, co stoi dokładnie na granicy, też w bojowych pozach, stoją żołnierze z Południa. Te same spięte pozycje, choć nikt z Północy ich nie zobaczy. Może to na wypadek gdyby ktoś z Północy wpadł na pogawędkę.
Obserwacja wioski widmo, jest bardzo ciekawa i przerażająca. Mi ciarki chodziły po plecach. Choć zdawałam sobie sprawę, że w samej wiosce nikt nie mieszka, to wiedziałam, że gdzieś za nią jest prawdziwa, w której ludzie nie mają żadnych praw i może głodują. W wiosce widmo oprócz małych budynków mieszkalnych stoi biurowiec z namalowanymi oknami i 130-metrowy maszt z flagą. Miał być odpowiedzią na podobny trzydziestometrowy, po stronie Korei Południowej. Nasz przewodnik mówi, że światła na „biurowcu” są zawsze w tym samym miejscu, a ludzi nigdy nie widać. Dookoła zielone łąki i wzgórza. Okolica emanuje abstrakcyjnym spokojem, zwłaszcza gdy wiemy, co kryje się parędziesiąt kilometrów dalej.
Potem pojechaliśmy na obiad i następnie do jednego z tuneli, który to Koreańczycy z Północy wykopali w celu ponownej inwazji. Do tej pory odkryto cztery tunele. Nikt nie wie ile jeszcze jest gotowych bądź w trakcie realizacji pod ziemią. Odkryty w 1978, ma od 160 centymetrów do 2 metrów wysokości. Przez większość drogi trzeba iść schylonym, na szczęście dają kaski więc bez guza na głowie się obejdzie. Od razu informuję że Mr Big został w przed tunelem, bo bał się chyba zakorkowania tunelu, w imię ojczyzny ratowania. Robotnicy z Północy zbudowali ten tunel w skale. Wysadzali ją 73 metry pod ziemią przez 1,7 kilometra. Udało im się zrobić podkop pod terenem Południa, ale w porę tunel został odkryty i zablokowany, na wysokości granicy, betonową płytą z okienkiem, przez które można zajrzeć na północną część tunelu. Samo zejście w dół jest proste. Powrót pod stromą górkę jest dość męczący, zwłaszcza że trzeba iść podobnym tempem i nie zatrzymywać się. Dobrze jest też mieć kurtkę przeciwdeszczową, ponieważ woda leje się ze skał.
Podczas tej wycieczki miałam wrażenie, że biorę udział w przedstawieniu lub odwiedzam skansen. Słowa przewodnika, przybrane pozy, makiety po drugiej stronie granicy. Wszystko było dziwne i przerażające. Po drugiej stronie ludzie przeżywają dramat, a my oglądamy sobie to przez lornetki…