Busan: złamane serce i mini playback show (Korea Południowa cz. 5)

Do Busan przyjechałam pociągiem. Od mojego gospodarza dostałam wskazówki jak z dworca dojechać metrem do kawiarni koło jego domu, gdzie miałam poczekać aż wróci z pracy.

W Korei jest mnóstwo kawiarni z najróżniejszymi ciastkami, ciasteczkami, tortami. Wszystkie w kolorach tęczy. Usiadłam zamówiłam sobie kawę i lody i zaczęłam sprawdzać w Internecie, co tam słychać na świecie. Od razu dostałam od mojego gospodarza wiadomość, że zaraz przyjdzie po mnie „Francuzka kobieta”. I rzeczywiście. Otwierają się drzwi kawiarni i wpada babka. Od razu podchodzi do mnie i wyciąga rękę, ściska ją mocno i mówi „Karolina?” Mówię „Tak”. Ona patrzy się chwilę na mnie i mówi „Jestem Karolina”. Zrozumiałam. Mówię: „Ja też!”. Caroline zabiera mnie od razu do domu i mówi, że będziemy mieszkać razem. Jednak najpierw idziemy na rynek po warzywa na obiad. Caroline ma plan i będzie gotować, więc ja stawiam. Za kilka siatek warzyw i ryżu płacę naprawdę niewiele. Mimo wczesnej godziny jestem strasznie głodna i szczęśliwa, że zjem coś innego niż smażone żarcie. Chodzimy po targu i próbujemy różnych specjałów. W tym smażonych robaków. Były gumiaste.

Pusan to miasto portowe. Pełno tu na targu różnorodnych ryb i owoców morza. Jak zwykle tuż obok jedzenia można kupić ciuchy, klapki i …. podgrzewane łóżka.

Caroline mieszka w Busan już tydzień, ale do tej pory odpoczywała i porządkowała i organizowała mieszkanie gospodarza. Okazało się, że gdy się „wprowadziła” wszystkie rzeczy: kubki, talerze, ciuchy leżały na zewnątrz szafek. Wymyła wszystkie po kolei i powkładała rzeczy tam gdzie być powinny. Potem zabrała się za dietę gospodarza i zaczęła gotować mu warzywa i wyrzuciła śmieciowe jedzenie. Caroline coś tam krótko mówi o naszym gospodarzu, ale nie za bardzo jeszcze rozumiem o co chodzi. Drzwi naszego mieszkania nie mają zamka. Caroline mówi mi, że według zaleceń gospodarza mam wciskać przyciski zamku elektronicznego długopisem lub rogiem telefonu. Tylko nie palcami, bo złodzieje czuwają. Nie rozumiem, ale staram się zapamiętać. W domu dopiero mamy czas by więcej porozmawiać. Już wiem dlaczego Caroline mieszka tu już tydzień. Odpoczywa, ponieważ …przyszła do Busan na piechotę. W ogóle cały czas idzie. Idzie od kilku lat. Tak doszła do Korei, przez całą Europę i Azję z Francji. Jest zakochana w Syberii i Bajkale. Mam zatem nową bohaterkę. Siadamy i Francuzka pokazuje mi swojego bloga i piękne zdjęcia z pieszej wyprawy. Teraz chce zostać w Busan miesiąc i popracować w schronisku przez miesiąc. Potem pójdzie dalej i popłynie do USA. Obecnie (w styczniu 2017) jest w Meksyku! Wklejam tu jej stronę. Ta babka jest dowodem na to, że na podróże nie trzeba pieniędzy. Tylko mocne nogi, odwaga i szczęście. Pieds Libres czyli Wolne stopy 🙂

Po kilku godzinach przychodzi nasz gospodarz. Informatyk, lat 35, grzeczny, miły, dobry człowiek. Od wejścia widać, że jest po uszy zakochany we Francuzce. Jest ładna, silna, mądra, odważna, zdecydowana, prostolinijna i samodzielna. No i umie gotować! Zaprzeczenie Koreanek. Żeby zmiękczyć jej serce mówi jej, że jest słaby, samotny i że Koreanki to puste lale. Cały czas ją komplementuje. A to, ładnie sprząta, ładnie siedzi, ładnie wkłada kubek do szafki. Caroline nie wytrzymuje i warczy na niego. Ja śmieję się z boku i wiem, że to już standard w stosunkach damsko-męskich w Korei. Mocna kobieta i zakochany synuś. To nie wróży nic dobrego.

Gospodarz informuje mnie, że cierpi na nerwicę natręctw. 20 razy sprawdza gaz, wodę i domyka drzwi trzymając je kilka sekund po trzy razy. Żeby trochę uspokoić naszego zwichrowanego gospodarza obydwie tłumaczymy mu żeby się otworzył na świat, że nie jest głupi lecz mądry, że świat jest dobry, że niczego mu nie brakuje. Ładnie wyrósł, nie jest drobny, lecz silny i ma dobry zawód i zasługuje na najlepsze. A on siedzi i słucha.  Caroline gotuje obiad i po posiłku idziemy razem na miasto. Pusan to wielkie, nowoczesne miasto. Kolejne wieżowce jakoś mnie nie interesują. Idziemy po knajpach zobaczyć jak koreańscy biznesmeni odreagowują cały dzień w pracy. Eleganccy panowie w garniturach co piwo pozbywają się kolejnego elementu garderoby. Najpierw krawat, potem marynarka, potem guziczek po guziczku odsłaniają klaty bez mięśnia i włosa. Nagle są odważniejsi, bardziej wygadani. I wreszcie wyluzowani. Spacerujemy po plaży i oglądamy liczne iluminacje na wieżowcach. Wracamy wcześnie do domu, ponieważ nasz  gospodarz musi wstać o 5 rano. My decydujemy się pojechać kolejnego dnia do świątyni Beomeosa. Zanim zaśniemy, gospodarz stawia przed nami wiatraczek, żebyśmy w tak upalną noc dały radę spać. Mówi nam też byśmy uważały. Śpimy na podłodze, wiatraczek na podłodze. To nic dobrego.  Koreańczycy wierzą, że wiatraki zabijają…. Caroline po raz setny mówi mu, że to głupie wierzenie. Koreańczyk mówi: „Po prostu załóż, że to może być prawda!”. Dla pewności śpię pod oknem. Caroline mnie obroni. W końcu złowrogie wiatraki to nie wymysł naszego kolegi. To narodowe wierzenie. Oto dowód: https://en.wikipedia.org/wiki/Fan_death

busan-118

Kolejnego dnia rano jedziemy do klasztoru. Karolina po mieście porusza się normalnie. Tylko z miasta do miasta idzie na piechotę. Jedziemy metrem, a potem autostopem. Klasztor Beomeosa jest jednym z najstarszych klasztorów w Korei. Był też kiedyś jednym z największych. Wówczas mieszkało w nim 1000 mnichów. W 1592 r. podczas inwazji japońskiej, klasztor został doszczętnie spalony. Zresztą jak większość zabytków w Korei. Na każdym takim odrestaurowanym obiekcie jest tabliczka, która informuje o nikczemnych czynach Japończyków. Klasztor udało się zrekonstruować w 1602 r., jednak wkrótce spłonął ponownie. Tym razem przypadkowo. I znowu go odbudowano w 1613 r.

Do klasztoru dochodzimy kamienistą droga przez las. Położony jest na trzech poziomach. Poziom pierwszy, to gmach główny i jego okolice. Poziom drugi to okolice Pojeru – gmachu Wybawienia wszystkich istot. Poziom najniższy obejmuje trzy bramy:  1-filarową, (naprawdę ma cztery filary, ale patrząc na nią z boku widzimy tylko jeden), której nazwa symbolizuje poszukiwanie prawdy z jednością w umyśle. Brama druga jest Bramą Czterech Obrońców. Znajdują się w niej cztery posągi Czterech Niebiańskich Królów- obrońców buddyzmu. Trzecia brama to Brama nie-dualności i symbolizuje fakt, że sfery sacrum i profanum tak naprawdę nie różnią się. Dziś klasztor służy głownie celom medytacyjnym. Mam przedsmak kolejnych dni, które spędzę w innym klasztorze.

Beomeosa jest pięknie położony w zacisznym miejscu. Naprawdę można odpocząć od miejskich krajobrazów i hałasu. Najpierw robimy sobie mały piknik w lesie przed klasztorem. Potem długo chodzimy po terenie klasztoru. Urzeka nas jego spokój.

Po powrocie do miasta spacerujemy jeszcze godzinkę. Zdecydowanie najciekawszym miejscem jest targ rybny przy porcie. Miasto niczym się nie różni od innych betonowych dżungli na świecie. Udaje się nam nawet spotkać parę zakochanych. Mają te same koszulki. Słodziaki!

Wieczorem, we trójkę, idziemy nad morze na rybę. Wzdłuż promenady podświetlone wieżowce z  hotelami i klubami, na plaży i promenadzie pełno ludzi. Dużo też różnych knajp gdzie można zjeść świeżo upieczone owoce morza. Kupiliśmy pierożki, rybę i soju (koreański alkohol) i usiedliśmy na schodach wraz z setką rodzin i grupek wcinających to samo. W muszli koncertowej na plaży zaczyna się koncert. Nikt z nas nie patrzy, bo trzeba pałeczkami trafić do gęby, a po soju nie jest to łatwe. Słyszymy że grają pop-jazz. Po kolei na scenę wychodzi saksofonista i o dziwo wszyscy dobrze grają. Jesteśmy w szoku, bo różnie wyglądają ci muzycy. Jest dziunia w czarnej kiecce, jest Barbie w dżetach, jest młody chłopak i starszy facet. Nikt z nas nie patrzy na nich dłużej. Gadamy, Caroline kłoci się z Jae dając mu rady jak żyć. Ten gimnastykuje się jak się jej przymilić, ale jest bez szans. W końcu na  scenę ponownie wychodzi złota Barbie i gra. Tym razem patrzymy. Owacji ze strony widowni nie ma końca. Barbie wymiata, tańczy z saksofonem, wije się jak żmija. Tłumy szaleją, niektóre bacie wstają i klaszczą. My też. Nagle Barbie objęła saksofon odsuwając go kompletnie od ust i kontynuowała swe tańce do dźwięków … saksofonu. W końcu nas olśniło. Mini playback show. Koreańczykom w ogóle to nie przeszkadzało. Szał był.

Gdy wracamy Jae nadal próbuje nieudolnie zalecać się do Francuzki. Dostaje ponownie krótką informację, że nie jest zainteresowana, ale życzy mu szczęścia, bo jest fajny. Nie, on dalej próbuje. Rzecz rozgrywa się na środku ulicy, a ja jestem przyzwoitką. Francuzka jest na granicy eksplozji. Koreańczyk się nie poddaje, a jego awanse są równe awansom przedszkolaka. W końcu ta  wrzeszczy. „Przestudiowałam atlas anatomii członków świata. Kongo pierwsze miejsce, Korea ostanie. Nie jestem zainteresowana!”  Koreańczyk nie poddał się: „Nieprawda, koreański fiutek, duży fiutek.” No i znajdź tu kobieto argument. W domu Caroline spakowała rzeczy i pojechała do schroniska do pracy. Ja zostałam na ostatnią noc i rano pojechałam dalej. Miłość koreańsko-francuska nie miała happy endu. Życie to nie bajka.

Po kilku dniach, na facebooku, widzę nowy post naszego gospodarza. Zaczął jednak jeść warzywa! Wszystko w imię miłości.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.