Gyeongju: w poszukiwaniu cywilizacji Silla (Korea Południowa cz. 4)
Z gór pojechałam do Gyeongju. Moim kolejnym gospodarzem miał być dwudziestosześciolatek. W Korei wiek liczy się od poczęcia, stąd chłopak mówi, że ma dwadzieścia siedem lat. Dla mnie wiek to tylko rzecz umowna. Jestem, pozytywnie nastawiona do każdego. Znam starych nastolatków i młodych sześćdziesięciolatków. Jednak od prawie trzydziestolatka oczekuję ogłady, poczucia humoru, inteligencji i inwencji. Facet ma sporo pozytywnych recenzji od poprzednich gości i sam określa siebie jako znawcę miasta i okolicy. Cieszę się na to spotkanie.
Gyeongju jest miastem historycznym i warto było zwiedzać je z kimś miejscowym. Chłopak napisał mi adres i kilka wskazówek jak dotrzeć do niego z dworca autobusowego. Nie mam orientacji przestrzennej i wolałam spojrzeć na mapę albo najlepiej, żeby ktoś powiedział mi, w którą stronę iść. Na dworcu okazało się, że chwilowo nie ma wifi. Nie mogłam ściągnąć mapy na telefon. Długo szukałam inteligentnej twarzy. Nikt nie mówił po angielsku i wszyscy uciekali ode mnie. W końcu prawie przemocą potknęłam jakiejś pani mapę z przewodnika pod nos i pokazałam adres mojego gospodarza. Mówię do niej po polsku, żeby mi pokazała „to tu”. Pani wytrzeszczyła oczy i uciekła. Opadły mi ręce. Zaczęłam się modlić by włączyli wifi. Nagle pani wraca z mapą wyświetloną w swoim telefonie i ciągnie mnie na dwór. Tam w ciszy pokazuje mi jak dojść. Jestem wdzięczna. W ciszy wykonuję 10 pokłonów w jej kierunku, dziękując mojej zbawczyni. Po dwudziestu minutach spotykam mojego gospodarza w połowie drogi. Jedzie na rowerze. Okazuje się, że mieszka za rogiem i trochę się zmartwił, że jeszcze mnie nie ma. Od początku znajomości mam problem. Angielski mojego nowego kolegi jest tylko kilka słów lepszy od mojego koreańskiego. Ja znam „dziękuję”, on 99 słów więcej. Jego gramatyka to czysty dadaizm. Na połowę pytań nie znam odpowiedzi, bo nic nie rozumiem. „Ty bywa jedzenie będziesz czy tak?” Jak jest pytanie o jedzenie, to ja zawsze jestem chętna. Odpowiadam dwa razy twierdząco. Jadłam i chcę jeść.
Dochodzimy do niewielkiego biurowca, który jak się okazuje należy do ojca chłopaka. Ma jeszcze kilka innych wieżowców w mieście. Zrozumiałam, że spotkał mnie zaszczyt. Doznam hajlajfu. Facet mieszka na ostatnim piętrze. Mieszkanie jest niewielkie, ale ładne, słoneczne, a ja mam mam własny pokój. Chwilę się ogarniam, a chłopak podlewa, dość frywolnie, rośliny na tarasie. Jest miło i śmiesznie. Wychodzimy na miasto, chyba jeść. Pada pytanie, na co mam ochotę. Mówię, że wszystko co koreańskie. Najchętniej zupy, drób, ryby, bo ssaków nie jadam. Chłopak popada w zadumę i pyta jeszcze raz, co chcę jeść. Mówię, że to co on poleca. Chłopak powtarza pytanie. Nie znoszę facetów bez inicjatywy. Mam ochotę coś mu zrobić. Postanawiam uprościć komunikat. Mówię „ja ryż!, ryż, ryż!”. Uf, idziemy. Chłopak wyciąga telefon i włącza muzykę. Idziemy przez miasto, jak debile, do rytmu jakiejś disco muzyki. Jest mi siebie i ludzi, którzy patrzą na nas żal. Próbuję z nim porozmawiać o życiu. Chłopiec mówi, że jest nauczycielem angielskiego. Potknęłam się. Jest też wielbicielem literatury angielskiej. Znowu się zatoczyłam. Sama mam braki, czekam na polecenie kilku lektur i wykład. Znawca, zna jedynie „Makbeta” i „Wichrowe Wzgórza” z filmu. Pytam co go tam uwiodło. „To, że on ją tak kochał!” Już wiem, że dziś chcę się napić, albo szybko zasnąć. Nie mam poczucia humoru w jego przypadku…
Idziemy ulicą i czytamy menu w gablotkach przy jadłodajniach. Dla niego wszystko jest drogie. Mówię, że go zapraszam, ponieważ jest moim gospodarzem i tak jestem mu wdzięczna. „Naprawdę? Kupisz mi obiad?” Chłopiec cieszy się jak szalony. Wybiera knajpę, w której zupa kosztuje o kilka groszy mniej niż obok. Jemy pyszne zupki i ryż z warzywami. Chodzimy jeszcze razem po mieście i nagle chłopak wyznaje mi, że ma wobec mnie dług wdzięczności. Jestem szczodra i hojna i cudowna i odważna. Dodatkowo, on wie, że razem z Belgijką-Marie, która też u niego kiedyś nocowała, chodziłyśmy po górach i ja się nią opiekowałam. Mówię, że było na odwrót, to Marie mnie prowadziła, bo miała GPS. Nie szkodzi. On będzie moim dłużnikiem. Podejrzewam, że się w niej zakochał, ale nie drążę. Chłopak mówi, że kolejnego dnia przyjeżdża Polka i umówił się jeszcze z Holenderką i Amerykanką i razem pójdziemy zwiedzać. Jak się okazało, ową Polką jest Maja, którą poznałam w Seulu. Ulżyło mi. Przyjedzie ktoś normalny. Kolejny dzień sam na sam z nim skończyłby się morderstwem. Chłopak wraca do domu, bo musi pracować. Ja chodzę jeszcze po mieście i wracam po dwóch godzinach. Wchodzę i widzę, że mój kolega po fachu ma lekcję angielskiego z czternastolatkiem. Napaliłam się jak szczerbaty na suchary i dosiadłam się. Między nauczycielem, a uczniem padały tylko pomruki po koreańsku. Obydwoje wpatrzeni w książkę coś tam bełkoczą. W przerwie pytam chłopca jak ma na imię i co tam w ogóle słychać. Usłyszałam the best of cisza. Biorę jego książkę, bo a nuż to początkujący. Nie. Poziom średnio-zaawansowany. „Nauczyciel” dyktuje mu ze swojej książki właściwe odpowiedzi. Nie poddaję się. „JAaaaaaaK MAaaaaSZ NA IMIĘĘĘĘĘ?” Uśmiech. Wzrok w sufit i pięciokrotne powtórzenie fonetycznie mojego pytania. Mówię, że tak nie może być. Dawaj zeszyt. Wyrwałam mu parę kartek. Zrobiłam fiszki: „mam na imię Pong Ping”, „Mam 15 lat”, „Jestem z Korei”. Itp. Mówię do „nauczyciela” Przetłumacz mu, niech napisze na odwrocie odpowiednik po koreańsku. Dziecku poty wystąpiły na twarz. Ja nacieram i produkuję mu jeszcze z 20 karteczek, kopiując zdania z książki. Dziecku topi się czoło, ale widzę w nim wolę walki. Mówię musisz gadać, nawet niepoprawnie, ale mów do mnie. „Nauczyciel” mówi: ale koreańskie dzieci tak nie pracują. Mówię: „dlatego nikt nie mówi po angielsku, nikt”. Ze świecą szukać Koreańczyka, który pomoże kupić bilet. Dziecko próbuje czytać moje fiszki. Wymowa jest taka, że może spokojnie dubbingować egzorcyzmy po aramejsku. Czekam aż głowa obróci mu się o 360 stopni. Tragedia.Potem jak dziecko poszło, pytam ile kosztuje taka lekcja. 40 USD! Mało nie spadłam z krzesła. Większej ściemy i tupetu nie wiedziałam. Tu pada deszcz komplementów. Jestem wspaniała, taaaka mądra i cudowna. Nie ogarniam tych debilnych komplementów.
Nadmiar ściemy i podlizywania się zaczął mnie drażnić. Koleś reprezentuje sobą totalną mieliznę akademicką, jest leniem, skąpcem i kłamczuszkiem. Ma też problemy jak zorganizować kolejny dzień. Trzeba było mu logistycznie wszystko planować mu, bo to było ponad jego siły. Nienawidzę nosić portek przy facecie, ale ok, mus to mus.
Kolejnego dnia spotykamy Amerykankę i razem idziemy na miasto. Dziewczyna co chwila każe mi tłumaczyć, co on mówi. Uspokoiłam się, że nie tylko ja mam problemy. Po jednym dniu mam już małą wprawę. Prosimy by nam opowiadał o czymkolwiek. Miasto, historia, religia. Jednak w głowie przeciąg, nie ma o czym gadać. Nic nie wie o swoim mieście, nic o buddyzmie, nic o historii. Jednak cały czas prawi nam komplementy.
Na szczęście idziemy najpierw na rynek, gdzie jemy pyszne śniadanie. Wybieramy stragan, na którym można złożyć swój zestaw śniadaniowy. Sprzedawczynie chwalą się, że wystąpiły w serialu i programie koreańskim. Choć to głównie gotowane i smażone warzywa jedzenie jest genialne.
Mój kolega po godzinie dostał sms od ucznia ze zdjęciami nowych fiszek i pytaniem do mnie czy dobrze to robi. Dziecku widocznie bardziej zależy. Mówię do „nauczyciela”, że musi z tym dzieckiem tak i tak pracować, że dam mu książki, bo akurat mam na kompie. Że sam musi się zdyscyplinować. Jestem okrutna, ale mam to w nosie. Dyletant nic sobie nie robi i jeszcze uważa, że jest cudowny. Daję mu odrobinę metodycznych wskazówek, tłumaczę, że nie może brać kasy za stękanie po koreańsku.
Amerykanka się śmieje i mówi mi, że trochę zna tutejsze realia i facetów. Moje starania są bez sensu. Tutejsi faceci mają kompleksy, ale tupet większy.
Shana jest Koreanką z pochodzenia, ale została adoptowana jako niemowlę przez parę z USA. Teraz przyjechała do tego miasta, bo to właśnie tu znaleziono ją na progu jednego z domów. Mówi, że nawet teraz jak idziemy ulicą może mijamy gdzieś jej matkę. Chciałaby ją znaleźć choć wie, że to niemożliwe. W Korei mieszka od kilku lat, uczy angielskiego i próbuje odnaleźć siebie.
W końcu mamy plan. Idziemy razem zwiedzać wioskę folklorystyczną, a potem grobowce królewskie.
Chłopiec włączył muzykę z komórki i znowu, jak debile, chodzimy do męczącej muzyki ala techno. Koreańczycy są raczej cisi, nie wadzą nikomu. Jesteśmy zatem w centrum uwagi. Normalnie wszędzie w Korei cykady zagłuszają ryk samochodów. Teraz nawet one zostały zagłuszone. Próbuję coś wyciągnąć od gospodarza o cywilizacji Silla, która to stworzyła tak niezwykłe grobowce. Nic. Echo. Jestem szczęśliwa, że mogę sobie normalnie pogadać z Shaną. Inaczej, zwariowałabym. Troglodyta chodzi z nami, śpiewa swe techno pieśni przeplatając je z the Beatles. Nam wina brak.
Wreszcie docieramy do parku z grobowcami. Proszę kataryniarza by wyłączył podkład. Od niego nie możemy wyciągnąć żadnych informacji. Zaczynamy czytać. Gyeongju było od VII do X wieku stolicą państwa Silla. Liczne grobowce w formie nasypu są jednymi z niewielu pozostałości tej kultury. Oprócz nich, w mieście, są jeszcze ruiny pałacu i kamienna pagoda. Grobowce są olbrzymimi kurhanami i zostali w nich pochowani królowie i królowe. Podczas prac archeologicznych odnaleziono sporo kamiennych figur, biżuterii i koron, które można zobaczyć w muzeum.
Po grobowcach idziemy jeszcze nad rzekę zobaczyć drewniany most i na miasto do knajpy gdzie goście sami gotują w kociołkach na swoich stołach.
Przy posiłku nasz kolega wyjawia, że dziś przyjeżdża Maja. Pytamy gdzie ją spotkamy. On nie wie. Ona chyba czeka na dworcu, ale on po Maję nie pojedzie, bo to za drogo. Chcemy złożyć się na taksówkę. W końcu chyba zrozumiał, że to co mówi jest głupie i poszedł po dziewczynę. Wieczorem idziemy jeszcze na spacer i w końcu wracamy do domu.
Kolejnego dnia pojechałam z Shaną do świątyni Bulguksa, która jest uważana za szczyt osiągnięć złotego wieku sztuki buddyjskiej królestwa Silla. Koło kompleksu świątynnego ktoś postawił blok mieszczący biura pracowników kompleksu. Widać, że w Korei też zdarzają się zaniedbania architektoniczne.
Po świątyni jedziemy do miasta i gospodarz zaprasza nas na pizzę. Nie mogę uwierzyć w jego przemianę. Skąd taka hojność? Wspólnie wybieramy pizzę, a nasz gospodarz skrzydełka dla siebie. Gdy mini pizza przyjeżdża, gospodarz mówi nam po ile mamy się zrzucić. Kwota jest o wiele wyższa niż prawdziwy koszt pizzy. Pizza malusia, my głodne. Trzeba było od razu mówić, że zaprasza nas do kupna pizzy i skrzydełek dla siebie. Ja z trzema dziewczynami (Mają, Shaną i Holenderką ze schroniska opodal) jemy po kawałku. Nasz mężczyzna bierze skrzydełka na kolana i łapczywie je pożera. Gramy w jakieś gry słowne i mimo wtopy kulinarnej, jest fajnie. Kolejnego dnia jadę dalej. Do Busan. Tam czeka na mnie jeszcze ciekawszy gospodarz.