Przeproś sałatę w świątyni Jijiksa (Korea Południowa cz. 6 ost.)

Jeszcze w Polsce przeczytałam, że warto w Korei skorzystać z noclegu w świątyni buddyjskiej. Świątyń, które oferują dach nad głową i wyżywienie jest sporo. Można przebierać w lokalizacjach, programach i warunkach mieszkaniowych. Spojrzałam na ranking świątyń, poczytałam kilka recenzji i wiedziałam, że chcę zamieszkać na odludziu, a nie w mieście. Palec na mapie padł na Jijiksa Temple. Jedną z najstarszych w Korei i położoną z dala od cywilizacji.

Jadąc do Jijiksa z Busan miałam jedną przesiadkę. Czekając na kolejny autobus poznałam grupkę starszych pań, które też jechały do Jijiksa. Musiałam wyglądać na bardzo głodną, bo panie od samego początku ciągnęły mnie do restauracji. Kompletnie nie przyjmowały do wiadomości tego, że nie mówię po koreańsku. Jedna prowadziła w moim kierunku dość długie monologi. Moja pozbawiona mimiki twarz i zerowe odpowiedzi nie zniechęcały ją. Panie poszły na sam koniec wsi do knajpy z cenami z kosmosu i takim samym menu jak wszędzie indziej. Spojrzałam na menu, ukłoniłam się paniom kilka razy i i wróciłam do knajpy na dole ulicy.

Na obrazku była zupka. Pokazałam. Dostałam 15 mini dań. Tłusta i gęsta zupa z orzechów lub nasion. Zupa właściwa złożona z jajeczka, wodorostów i jeszcze jakichś innym zielsk. Różowy ryż. Orzeszki marynowane. Zapiekane w cieście warzywa. Tofu. Marynowane warzywa: kapusta, rzepa, i surówki, których nie znałam. Wytoczyłam się z knajpy i poczłapałam do świątyni.

Kolejne kilka kilometrów trzeba przejść na piechotę. Myślę, że to mnisi chcieli umożliwić każdemu odwiedzającemu odbycie pielgrzymki i ustawili wzdłuż drogi słupki. Złapanie stopa jest prawie niemożliwe. Żaden Koreańczyk nie zatrzyma się na środku ulicy. Upał, plecak ciąży, a na drodze tylko znaki w krzaczkach. Kilka razy czekałam, aż ktoś się pojawi żeby mi machnął we właściwym kierunku.

W końcu doszłam. Na miejscu poznałam świetną babeczkę-Hali, która prowadzi sekretariat świątyni.  Prowadziłam z nią przedtem korespondencję, więc trochę już o mnie wiedziała. Dostałam program i regulamin. Będę mieszkać w pawilonie koło świątyni. Mam własny pokój z łazienką i toaletą. Drzwi do pokoju przesuwane, bez zamka, w pokoju tylko wbudowana szafa z lodówką. Za łóżko może służyć kocyk z szafy. Łazienka bez zarzutu. Nawet jest mydełko i dyżurna gąbeczka.

Pokój wychodzi na dziedziniec przed świątynią, dookoła inne zabudowania świątynne, góry, drzewa, cisza i spokój. Jak zrzuciłam bagaż, przyszła do mnie Hali. Dała mi ciuchy świątynne i powiedziała że i tak będą za małe. Posmutniałam patrząc na swe wałki pokluskowe. Spróbowałam wejść w rozmiar M. Jest luz i to spory, gacie mi wiszą, ale jak wypnę bebech, to świetnie się trzymają. Hali wróciła, i powtórzyła, że te ciuchy są jednak za małe. Nie dała mi jednak innych więc uznałam to za komplement i jako początek nauki pokory. Jestem tłusta, dla Hali jestem tłusta. To moja nowa mantra. Następnie oprowadziła mnie po terenie świątyni dając mi sporo instrukcji jak się zachowywać i robiąc mi sesję na każdym kroku.

A więc:

  • mam się kłaniać każdemu mnichowi łącząc dłonie jak do modlitwy
  • w świątyni podczas nabożeństw  nie wolno robić zdjęć
  • jak rozmawiam z mnichem mam mieć cały czas złączone dłonie
  • jak wchodzę do świątyni, to nigdy środkowymi schodami, ani środkowym wejściem. Tylko bocznym. Następnie mam się pokłonić na stojąco, a potem oddać trzy pokłony na poduszce. Czoło na ziemi dłonie nad uszy. Trzy razy. Wychodząc też trzeba się pokłonić.
  • mogę, ale nie muszę brać udział w spotkaniach i śpiewach, herbatach z mnichem i spacerach.

Mówię Hali, że jestem otwarta, szanuję jej religię, ale nie przyjechałam tu praktykować buddyzmu, lecz by obserwować, rozmawiać z mnichem i nauczyć się medytacji i o buddyzmie. Informowałam o tym w swoich mailach. Moje pokłony zatem nie będą szczere. Hali mówi, że jej to nie przeszkadza…

Pochodziłam sobie po okolicy. Jestem jedyną białą. Nieliczni uczestnicy plus turyści umierają z ciekawości, co ja tam robię. Nie byliśmy jednak kompatybilni językowo, więc na eee aaaa i Polanda się skończyło.

Następnie był obiadek. Ryż i zielska. Siedzę i jem. Podchodzi do mnie mnich-opiekun i każe mi przestać jeść. Poucza mnie, że nie przestrzegam zasad. Mam się najpierw pokłonić i powiedzieć. „Nie jestem godna jeść tego ryżu.” Następnie mam podziękować i zjeść wszystko do ostatniego kęsa. Nie mamy dobrego początku znajomości. Nikt mnie tu nie kocha.

Przeprosiłam ryż i zjadłam ¾. Przyszła Hali i  mówię jej, że się boję mnicha, bo patrzy na mnie i pilnuje, a ja już wiem, że nie zjem wszystkiego. Wzięłam tyle, bo nic innego nie było. A to jest bez smaku. Na szczęście Hali była normalna. Sama nie zjadła wszystkiego i wyprowadziła mnie na dwór na zmywak i pomogła pozbyć się resztek. Nagle cicho rzuciła do mnie: „Mam ciastka i kawę!” Poczułam błogość. Mam koleżankę.

Rozglądam się i widzę, że plebs zmywa na dworze. Mnisi myją swe miski przy stołach dziwnym tańcem ze ścierką. Zjadają wszystko, wlewają tylko kropelkę wody i ściereczką pucują całą miskę. Od posiłku musiałam już przestrzegać regulaminu. Następnie była ceremonia śpiewów. Poszłam do świątyni, przycupnęłam w rogu żeby tylko patrzeć. Ale znowu przykukał mnie mój mnich i zachęcał do brania udziału. Nie chciałam w świątyni tłumaczyć się przed nim i opowiadać historii życia. Szczególnie się nie obraził, że nie będę praktykować buddyzmu, ale też nie odpuścił. Dostałam słowa mantr. Całe szczęście, bo były jeszcze dzwoneczki i kołatki. Ceremonia śpiewów była ciekawa, mnisi grali na kołatkach i dzwoneczkach i śpiewnie recytowali wersety. Wierni próbowali im towarzyszyć. Niestety nie wiem, co śpiewam. Równie dobrze może to być wyliczanka, lub pokłon sałacie.

Po ceremonii było spotkanie z mnichem i nauka medytacji i to mojemu rozedrganemu umysłowi było potrzebne. Poszliśmy do osobnego budynku gdzie mogliśmy spokojnie rozmawiać. W naszej grupie było małżeństwo z Seulu z dorosłą córką, która skończyła studia w Anglii. Od razu staje się moją ulubioną Koreanką. Normalny głos, a nie helołkiti, świetny angielski, duże poczucie humoru. Jest jeszcze młody facet, który słabo mówi po angielsku, ale cały czas chce się o mnie troszczyć. To akurat miłe. Mnich dał najpierw wykład po koreańsku, a potem mi po angielsku. Następnie mnich dzieli się z nami swoim strumieniem świadomości. Zaczyna medytować, ale też mówi po angielsku. Zaczynam obserwować jego myśli i po chwili on z czasem milknie, a my popadamy w półgodzinną medytację idąc za jego myślą. Przyznam, że sama się zaskoczyłam. Nie należę do osób spokojnych. Nie raz trudno mi się skupić, a najlepiej relaksuję się śpiąc. Tymczasem udało nam się podążyć myślami za wskazówkami mnicha, a potem wyłączyć myślenie i po prostu siedzieć. Nigdy więcej tak łatwo nie udało mi się zrelaksować i odpłynąć do pudełka NIC.

Po medytacji, była herbatka z mnichem i rozmowy. Początek mieliśmy trudny, ale zachwyciłam się tym człowiekiem. Bardzo mądry, cierpliwy, spokojny i bardzo wykształcony. Nie mogłam w ogóle określić jego wieku.  Może 40, może 50, a może 30 lat. Pogadaliśmy i poszliśmy na kolację. Pokłoniłam się sałacie i rzodkiewce. Zatęskniłam za knajpą w wiosce i zaczęłam obmyślać plan wymknięcia się do Holi.

Tymczasem po kolacji znowu śpiewy, medytacje. Pobudka miała być o 3 rano, więc poszłam rzucić się na ziemię w pokoju. O Internecie można zapomnieć, książki czytać mi się nie chce. Mam uspokoić myśli i nie robić nic absorbującego. Chciałam zasnąć. Policzyłam sobie, że zostało mi tylko kilka godzin snu i tak się zestresowałam, że zaśpię, że obudziłam się po godzinie. Założyłam świątynne ciuchy i poszłam na nocny obchód. Nie było nikogo. Księżyc świecił. Miałam wrażenie, że zaraz Ninja napadną na świątynię i wytną mieszkańców w pień. Połaziłam i wróciłam dalej spać. Pesel już nie ten, więc czułam jak każda kość obija mi się o podłogę. Klocuszek służący za poduszkę też nie był delikatną pieszczotą dla czaszki. W końcu zasnęłam. Przed trzecią zbudziły mnie dźwięki kołatek. Jakiś mnich stał chyba pod moimi drzwiami i … słodko grał. Chyba nawet wiem, który to. Założyłam „za małe ciuchy” na piżamkę i poszłam do świątyni. Pokłonić się po wejściu pamiętałam. Jednak usiąść tam gdzie plebs nie. Beztrosko usiadłam koło mojego mnicha, ten zdrętwiał i delikatnie wskazał mi poduszeczkę dwa metry dalej. I znowu śpiewy, ja kołysałam głową do taktu muzyki i zawodzenia wiernych, walcząc ze snem. Potem znowu medytacja i wymarzone śniadanie. Ku mojej rozpaczy były tylko listki sałaty, kimczi i czarna breja bez smaku oraz woda. Zapłakałam nad sałatą i ją przeprosiłam. Potem znowu nauka medytacji i spacer z mnichem po górach. Wyrwałam z kopyta żeby tylko szybciej dotrzeć na górę w nadziei, że będzie tam Społem lub cokolwiek. Mnich przystopował mnie i kazał iść pooooowoooooli. Tortura. Mam iść, tylko iść i patrzeć jak idę. Nie rozmawiać.

Na wzgórzu była świątynia, a w niej dwie mniszki. Jedna zaprosiła nas na herbatkę. Ceremonia parzenia stała się dla mnie wydarzeniem dnia. Szczypczykami chwytała malusieńkie czarki, moczyła je w misce z wrzątkiem, następnie bialutką ściereczką suszyła czarki. Z dzbanuszka nalewała herbaty do innego dzbanuszka a potem do czarek. W czarce były raptem dwa małe łyki herbaty, więc wszystko powtórzyła z pięć razy. W moim przypadku więcej.

Po piciu wody przez dwa dni ten napój był dla mnie niczym ambrozja. Przy herbatce różne toczyły się rozmowy. Mniszka mieszka w świątyni od kilkunastu lat. Studiuje księgi i modli się. Mieszkanie miała bardzo schludne i dość nowoczesne. Bibliotekę wypełnioną różnymi książkami, obejście zagospodarowane, a przed świątynią nowoczesny samochód. Nie wiem jednak czy to jej. Piłam sobie herbatę i myślałam sobie o życiu. Jak można je spędzić na różne sposoby. Czy mniszka jest szczęśliwa, czy nie brak jej ludzi? Chciałam się ją spytać.

Starsze małżeństwo dość długo o czymś debatowało z mniszką po koreańsku i nie miałam możliwości zadać mojego pytania . Ich dorosła córka grzecznie siedziała obok i słuchała. Ja w myślach swatałam mnicha z mniszką. Odcinek brazyljany 22234 „:Dlaczego oni nie są ze sobą?” To zaprzątało moje myśli. Świątynny romans. Jak oni do siebie pasują! Nagle towarzystwo zorientowało się, że nic nie rozumiem i niestety przetłumaczyli mi o czym ta debata. „Pytamy mniszkę, kiedy nasza córka może związać się z mężczyzną i kiedy mogą iść do łóżka.”-tłumaczą mi. Zachłysnęłam się herbatką. „No i?”-pytam. „Co Ty sądzisz, Karolino?”-spytał mnich. „Nic, nie sądzę. Życie jest krótkie, jak jej się facet podoba i czuje się z nim dobrze i bezpiecznie i chce tego to, nie ma na co czekać.”-wypaliłam. Podali kolejną porcję herbaty.

Po herbatce mnich zapragnął bliskości z nami i kazał nam się wszystkim uściskać. Gdy przyszła moja kolej na sam na sam z mnichem poczułam, że mnich składa się tylko z kręgosłupa. Zdecydowanie za mało sałaty je.

Schodząc powoli do naszej świątyni zachwycaliśmy się 5 minut żabą w rowie melioracyjnym i 20 minut wolnymi krokami. To się nazywa trening uważności.

W końcu był wymarzony lunch. Warzywa, ostre papryczki i kluski w zupie. Dodałam do niej pasty, która okazała się zabójcza mieszanką super-hot-chilli. To chyba zemsta za niewyparzony język. Łzy popłynęły mi po plecach.  Poszłam w końcu do Holi pogadać i zjeść ciastka. Okazało się, że Holi bardzo chce szkolić swój angielski, więc dałam jej kupę książek w pdf. A ona mi herbatę i ciastka. Pewnie w tajemnicy przed szefem.

W dniu wyjazdu na autobus zabrała mnie poznana w świątyni rodzina. Nie musiałam już pełzać w upale. Złapałam autobus do miejscowości z dworcem kolejowym i marzyłam jak to w wygodnym fotelu zasnę albo poczytam książkę. Nie siedziałam, ani nie leżałam na żadnym meblu od kilku dni. Niestety okazało się, że wszystkie miejsca są wyprzedane i są tylko miejsca stojące. Trzy godziny to niby nic, ale nie po takich nocach. Weszłam do pociągu i znalazłam placyk metr na metr i tam rzuciłam się na ziemię. Myślałam, że Koreańczycy będę oburzeni moim zachowaniem, ale w końcu dołączyła do mnie elegancka starsza pani, która wyciągnęła telefon ze słuchaweczkami i oglądała jakąś telenowelę. Dość dziwny serial. Bohaterowie głównie stoją na korytarzu i ze smutnymi, kamiennymi twarzami rozmawiają. Gdy dojechałam do Seulu pojechałam do mieszkania Marka i od razu rzuciłam się na żarcie, a potem na łóżeczko! Kocham łóżka i tęsknię za moją sypialnią! Wieczorem poszliśmy na miasto, a kolejny dzień spędziłam na pożegnaniu z Seulem i Koreą. 21 dni w Korei to dla mnie wystarczający czas. Fajny czas.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.