Promem do Sudanu (Sudan cz. 1)
W lecie 2011 roku byłam z matką-Barbarą w Egipcie na kolejnej wyprawie na własną rękę. Egipt był niewątpliwie naszym marzeniem. Wspaniałe zabytki, historia, jedzenie, klimat. To fakt. Jednak tłumy turystów, wszechobecne ośrodki wczasowe, bycie nagabywanym przez miejscowych chłopców żądnych wrażeń i ściemnianym, że samemu nie można podróżować, bo … autobusu nie ma, bo autobus spłonął, bo niebezpiecznie…. sprawiły, że zapragnęłyśmy oderwać się od tej rzeczywistości i komercji i przeżyć większą przygodę. Zdecydowałyśmy „wyskoczyć na kilka dni do Sudanu”. Może tam będzie mniej cepelii.
O tym, że chcemy zobaczyć Sudan, wiedziałyśmy jeszcze w Polsce. Plan był. Ze strony internetowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych dowiedziałyśmy się, że by otrzymać wizę, prócz wypełnienia sudańskich druczków i opłat musimy mieć tak zwany list polecający z polskiej ambasady. Poszłyśmy do polskiej ambasady w Kairze gdzie już w progu zaczepiła nas urzędniczka. Dowiedziawszy się co chcemy, od razu nam odmówiła. Nawet nie weszłyśmy do biura. Mimo naszych próśb i chęci napisania pisma, że my zdrowe na umyśle, na własne życzenie chcemy same zwiedzać Sudan, pani pozostała nieugięta. Dodała, że Państwo Polskie nie zezwala swoim obywatelom na wjazd do Sudanu. „BO NIE!” Poszłyśmy do ambasady sudańskiej i wraz z kilkunastoma osobami z całego świata stanęłyśmy w kolejce. Matka mnie poucza jak mam dać łapówkę i co mam powiedzieć urzędnikowi. W końcu jest nasza kolej. Pan sprawdza nasze papiery i prosi o list polecający, bo bez tego wizy nie będzie. Na razie próbuję swojej strategii i mówię: „byłam w ambasadzie mojego kraju i nie dali mi listu, bo podobno Sudan to zły kraj, źli ludzie i niebezpieczny i straszny i nie wolno zwiedzać, a ja chcę zobaczyć piramidy w Meroe!” Pan spojrzał srogo i od razu podbił nam paszporty i tyle. Łapówka poszła do naszej kieszeni. Jesteśmy niegrzeczne.
Kolejne dni zeszły nam na zwiedzaniu Egiptu i stopniowej jeździe na południe w kierunku granicy.
W 2011 roku granicę między Egiptem, a Sudanem można było pokonać tylko promem lub samolotem. Prom kursował przez jezioro Nasser między Aswanem w Egipcie, a Wadi Halfą w Sudanie. Drogi nie było, albo ze względu na napiętą sytuację w Sudanie, była zamknięta. Mówiono, że lada chwila uruchomią lądowe przejście dzięki autostradzie budowanej przez Chińczyków. Nasz pobyt w Sudanie był zatem uzależniony od promu. Musiałyśmy się wstrzelić w daty. Prom jest jeden, płynie kilkanaście godzin i kursuje tylko raz na tydzień. Miałyśmy tylko kilka dni na rajd po Sudanie i dwa cele: piramidy w Meroe i stolicę-Chartrum. Ewentualnie jeszcze Kessalę. Najbardziej ryzykowny będzie powrót. Jeśli prom się spóźni, albo potem jakiś autobus w Egipcie nawali, nie złapiemy samolotu do Polski z Hurghady. Tym zmartwimy się troszkę potem.
W Aswan wymarzył nam się sen w prywatnej kajucie na promie, zamknięcie bagażu i przechadzki po pokładzie z butelką wody w ręce. W porcie tłumy ludzi koczowało przy budce z biletami. My już miałyśmy bilet kupiony wcześniej w biurze podróży w Kairze. Zależało nam tylko na kajucie. Usiadłam sobie z tubylcami w kolejce do okienka gdzie dostępuje się zaszczytu zamiany biletu. Czekałam na Mystera Salaha. Tu tak się wszyscy zwracają do tajemniczego jegomościa, co może wszystko. Dosiedli się do mnie Anglicy, którzy też płynęli do Wadi Halfy. Spytałam się ich czy też musieli dostarczać list polecający by dostać wizę. Okazało się, że nie. Moje wyrzuty sumienia minęły.
Siedzimy, czekamy, a Anglicy próbują zgadnąć skąd są. Rzeczywiście mają dość różne akcenty. Wokół nas pakunki, lodówki, miksery, worki z ryżem i cebulą i mnóstwo walizek. Miedzy nimi kursują cinkciarze. Jeden wymienił nam kasę, a potem dalej leżał ze swoją matką na paczkach i razem charkali na ziemię. Usiadałam dość pechowo koło dużej sterty paczek i dwa razy dostałam w łeb dekoderem TV satelitarnej. Raz odebrałam I odcinek Sudańskiej Ulicy Sezamkowej, drugi raz program rolniczy o hodowli daktyli. Wszystkim dookoła było przykro, że mnie paczki biją, wiec kilka osób gładziło mnie po głowie, inni z ciekawości też podbiegali i czochrali mnie po łepetynie. Przez kilka minut byłam portową atrakcją.
Na pokład weszłyśmy o 10 rano, przeciskając się wraz z tłumem wąskim przejściem. Po siedmiu! kontrolach paszportowych, macaniu bagażu, zaglądaniu do paszportów, wbijaniu pieczątek. Od razu pobiegłyśmy do naszej kabiny, rozmiaru pomieszczenia na mopy. Wnętrze dekorowane w stylu piwniczno-menelsko-grzejniczym. Miałyśmy system grzewczy (cieknący), podłogę częściowo łataną betonem częściowo linoleum z lat 50, olbrzymią klimę zajmującą pół ściany i roztaczającą zapachy domestosa i kibla w jednym, dwie prycze pokryte cywilizacją pcheł i wszy. Raj dla amatorów entomologii. Ogólnie prom i kajuty byłyby świetnym planem filmowym jakiegoś horroru albo filmu katastroficznego.
Jeden z Anglików – Jonno wyznał, że od dwóch dni nie spał w łóżku. Cały czas jest w drodze, bo śpieszy mu się do Etiopii. Zaproponowałyśmy mu naszą luksusową kabinę na parę godzin. Same poszłyśmy na lans po pokładzie.
Stado ludzi o różnych fizjonomiach i z paczkami przekraczającymi gabaryty słonia próbowały wchodzić na pokład trapem oraz na partyzanta-oknami. Jak to dawniej bywało na polskim PKP. Tylko, że tu wchodzili tuż nad wodą.
Na pokładzie najpierw szturmem wzięli miejsce gdzie miały być siedzenia lotnicze. Jeśli są to siedzenia lotnicze, to chyba linii lotniczych Drwal Airways.
Paczki lądowały wszędzie. Na każdym korytarzu, pokładzie, schodach. Ludzie oblepiali sobą, co się da. A co mądrzejsi rzucili śpiwory na zewnątrz na ziemi. Wybrańcy przed mostkiem kapitańskim.
Tymczasem nam udało się poznać samego kapitana w dość osobliwym mundurze.
Póki Jonno śpi w naszej luksusowej kajucie, idziemy do sali restauracyjnej dla pasażerów pierwszej klasy na lunch. Wówczas jeszcze nie wiemy, że to będzie jedyny pełny posiłek jaki zjemy w Sudanie. Dosiadają się do nas Kyle (drugi Anglik), Szwajcar i Japończyk-Kato. Ja, tradycyjnie, jestem magnesem na dziwaków i wróżów. Dosiada się do mnie naczelny wróż Sudanu, który sztuki chiromancji uczył się w Londynie. Pan wróży mi oczywiste oczywistości. Przez grzeczność, nie przeczę.
Pan wróżbita jest naprawdę doktorem. Nie wiemy czego. Nie zwie się już Sudańczykiem, ale Americano. Mieszkał w Stanach i wykładał tam na uniwersytecie. Na pierwszy rzut oka, elegancki pan w garniturze i białej koszuli. Po kilku minutach rozmowy spod nogawki wyszła goła stópka i klapnęła na siedzeniu. Rozmowa wirowała wokół Sudanu i życia tam. Pan kazał nam pójść na sudańskie wesele, dał namiary na darmową popitkę, żarło i tańce. Zapomniał tylko, że jest Ramadan i żadnych imprez ani nawet jedzenia nie będzie.
Jak Jonno wrócił zaczęliśmy grać w karty.
Byliśmy jedynymi białasami na pokładzie. Postanowiliśmy zgorszyć ludzi dookoła. Na stole oprócz kart wylądowała pepsi. Sudańczycy zgorszeni pytali czy gramy na pieniądze i czy pijemy whiskey. Uspokoiliśmy ich. Zdeprawowaliśmy też Sadama, młodego Sudańczyka, który dołączył do nas. Tak nam zeszło do północy. Rano zastałam Anglików w takich samych pozycjach przy stole, a Kato podobno tulił jakiś karton na schodach. Noc z lodówką daje dużo doznań. Szwajcar zaginął pod pokładem. Wyszliśmy na pokład, pospać i popatrzeć na Abu Simbel z wody.
Potem jeszcze wypełniliśmy kilka papierków celnych, wypiliśmy herbatkę i w końcu po 18 godzinach rejsu plus 9 i 40 minutach siedzenia na pokładzie dopłynęliśmy do Wadi Halfy. Tam trzeba było przeciskać się z mikserami, kuchenkami, lodówkami i wydostać na zewnątrz gdzie 500 osób walczyło o transport do wsi portowej. Mimo zmęczenia byliśmy gotowi by złapać jakikolwiek autobus dalej. Okazało się, że odchodził dopiero następnego dnia.
Dwiema ciężarówkami dojechaliśmy do Wadi Halfy i wiedzieliśmy, że teraz mamy sporą konkurencję by znaleźć nocleg. Wadi Halfa to dwie ulice na pustyni. Baśka spoczęła z bagażem, a ja z Kato ruszyłam na poszukiwanie lokandy czyli noclegu. Jonno i Kyle poszli drugą uliczką. Na początku było nieźle. Są pokoje, ale jednoosobowe, bądź łóżka w korytarzach. Ceny wygórowane. Kato nie mówi negocjacyjnym angielskim i na wszystko się zgadza. Tłumaczę mu, że ma walczyć o cenę, a nie po Japońsku szanować każdy wyrok. Wchodzimy do dużego budynku. Pokój jest. 5 osobowy. Właściciel rzuca wysoką cenę. Ja negocjuję. Kato milczy. Mówię mu „Kato, rozpaczaj”. Kato zaczyna szlochać na sucho, chlipie i chlipie. Właściciel pyta, czy wszystko OK. Mówię mu, że Japończyk to biedny człowiek. Cena spadła. Kato dostał Sudańskiego Oskara. Wnieśli nam dodatkowe wyrko do pokoju i mogliśmy spokojnie spędzić noc. Poszliśmy kupić bilety na autobus i zaczęliśmy szukać jakiejś knajpy. Kato wzbudza największe emocje. Wszyscy do niego podchodzą i pytają skąd jest. Mimo, że wyraźnie mówi DŻAPEN! pytają znowu CZAJNA??? W końcu potakuje.
Wieś portowa – Wadi Halfa nie miała żadnego urokliwego miejsca. 2 ulice obstawione bungalowami. Jednak wieczorem jest inny klimat. Przed każdym sklepikiem zasiada pani kawiarko-herbaciarka. Ma malutki stoliczek, a na nim kilka słoiczków, czajniczków, szklaneczek. Z boku pali się kadzidło, a na palenisku gotuje się woda w olbrzymim czajniku. I parzy herbatkę z goździkami, miętą, mlekiem w proszku i mnóstwem cukru, do wyboru. Mieszkańcy zasiadają na stołeczkach i oglądają wspólnie mecze, filmy, telewizję. Przy świetle telewizora i jednej żarówce. Panuje spokój i miła atmosfera. Wreszcie!!! Po wrzasku Egipcjan, cudowna odmiana. Zjedliśmy rybkę, ful (fasolę zgniecioną z przyprawami), wypiliśmy herbatki, pepsi, wypaliliśmy po papierosku o mocy Popularnych. Baśka poszła spać, a ja jeszcze poszłam na herbatę z chłopakami i niezadowolonym z życia w Egipcie Egipcjaninem, który buduje drogi w Sudanie, a marzy o podroży do Polski i Rumunii.
Kolejnego dnia rano każdy z nas pojechał w inną stronę. My do Atbary…