Salento-Kraina Kawy i palm woskowych (Kolumbia cz. 13)
Buenos z Ouito,
pozdrowienia z miasta, które mam nadzieję tylko na chwilę zepsuło mi humor. Ukradziono mi telefon rozcinając torbę żyletką. Klasyk złodziejski. Zdjęcia, filmy, ale też konta, hasła, notatki. Teraz sobie uświadamiam ile rzeczy tam miałam. Trudno, co zrobisz człowieku?
Dziś wrócę do Salento położonego w Zona Cafetera.
Przyjechałam tam rano z przemysłowej Pereiry. Miasteczko spało. Wszystko było jeszcze pozamykane oprócz sklepu z piwem Poker, którego stali bywalcy serdecznie mnie pozdrowili jako pierwsi w tym mieście.
W hostelu, w którym miałam zabukowane łóżko, byli jeszcze: Amerykanin, który głownie spędzał czas relaksując się jarając papierosy i trawę, Chilijczyk podróżujący z psem, dwóch Izraelczyków świeżo po dwuipółletniej służbie wojskowej. W sześcioosobowym pokoju byłam sama. Luksus. Jednak najfajniejszymi mieszkańcami były dwa inne psy. Nińo-Dzidziuś, miniaturka brodacza monachijskiego i Kira-mieszanka ras obronnych, bezbronna trzydziestokilowa miłośniczka wskakiwania mi na kolanka. Bolało. Niestety zdjęcia z przytulania zostały w komórce. Też boli.
Do Salento warto przyjechać nie ze względu na miasto, bo jest po prostu zwyczajne, pełne turystów, sklepików i knajp, ale ze względu na piękną okolicę. Liczne plantacje kawy i Kokosową Dolinę-Valley de Cocora z największymi na świecie palmami woskowymi.
Do palm pojechałam jeepem, który kursuje jak taksówka za 3000 pesos (około 5 zł) z rynku miasta. Pojechałam rano i już w jeepie poznałam małżeństwo kolumbijsko-austriackie i Holenderkę. Razem zrobiliśmy pięciogodzinną wędrówkę po wzgórzach, strumieniach, błocie i chaszczach. Chilijczyk z hostelu poradził mi aby zawsze skręcać w prawo na początku wędrówki. Mimo tego musieliśmy w pewnym momencie popełnić błąd, ponieważ znacznie oddaliliśmy się od trasy. Mimo tego widoki były bajkowe. Las w chmurach wszystkim nam przyniósł na myśl stary serial o Robin Hoodzie. Wydawało się, że zaraz zza mgły i chmury wyjedzie armia wojowników. Niezliczone gatunki drzew, krzewów, kwiatów i …kolibry. Jeden przeleciał dosłownie ocierając mi się o głowę. Furkot jaki oddaje ten malutki ptaszek można tylko porównać do drona. W Salento jest dość wilgotno i temperatura potrafi wahać się od 17 stopni do dwudziestu paru w ciągu kilku godzin. Na przemian zakładaliśmy i ściągaliśmy kurki przeciwdeszczowe. Najlepiej przygotowana była Holenderka-Natasza, która miała ze sobą, pożyczone w hostelu, kaloszki. Błoto, przez które trzeba było przechodzić, uniemożliwiało normalne tempo wspinaczki. Co chwila któreś z nas grzęzło lub ześlizgiwało się na dół. Jedynie Mario dał radę ocalić swoje tenisówki od zagłady. Jak? Nie wiemy.
Na początku jedynym drogowskazem była….kupa koni. Tamtejszą trasę po części można pokonać na grzbiecie malutkich koników, więc cieszyliśmy się z każdych napotkanych odchodów. To był znak, że nie zginiemy. Potem, jak już kupy zabrakło, błąkaliśmy się aż Natasza znalazła trasę na GPS. Droga kilkakrotnie przecinała strumienie, które trzeba pokonywać przechodząc pojedynczo po chybotliwej kładce. Emocje były!
Na samym końcu trasy zeszliśmy do doliny z palmami, która jest właściwie przy samym parkingu. Także jeśli ktoś nie ma ochoty na trekking, a chce zobaczyć największe na świecie palmy woskowe, wystarczy że pójdzie za parking i tyle! Jednak warto choć trochę wejść w las i poczuć dzikość tego miejsca.
Kolejnego dnia poszłam trzy kilometry przez wieś i okolicę zobaczyć jak rośnie kawa. Droga wiedzie momentami pod górę i po zeszło-dniowej wędrówce miałam lekko dość. Dookoła pola, a potem tylko tunel z roślinności.
Czasem przebiegnie jakiś burek, albo przejedzie ktoś konno. Plantacja organizuje wycieczki dla turystów, oprowadzają i pokazują cały proces od szczepki po filiżankę. Można samemu zebrać kawę z krzewu i zanieść ją do przetworzenia. Sezonu na zbiór jeszcze nie było, ale widzieliśmy wszystko od szczepek, przez krzewy z kwiatkami i owocami po degustację. Ta plantacja, podobnie jak inne, produkuje kilka gatunków kaw. Najlepsze zawsze idą na eksport. W Kolumbii kupuje się tylko średniej jakości ziarna. Trochę niesprawiedliwe.
Tego dnia w hostelu zamieszkały jeszcze dwie Amerykanki i Meksykanin. Wieczorne opowieści zdominował Izraelczyk opowiadający o zmarnowanej młodości w służbie wojskowej i o planowanej podróży przez Amerykę Południową. Ponad tysiąc młodych Izraelczyków ruszyło razem po tym kontynencie. Większość zaczyna od samego południa. W wielu krajach są hostele tylko dla Izraelczyków, a w Kolumbii nawet całe wioski. Kontaktują się ze sobą na specjalnie utworzonym portalu i dbają o siebie nawzajem. Chłopaki są zdecydowanie przeciwni tak długiej służbie wojskowej. Jest ona często przyczyną depresji i samobójstw wśród młodych ludzi. Dla nich najgorszą rzeczą był…brak samotności. Ponad dwa lata w tym samym towarzystwie jest meczące. Na szczęście co kilkanaście dni można wziąć przepustkę i na chwilę odpocząć od towarzystwa.
Kolejnego dnia wyjechałam z Salento do Popayan, ale zdecydowanie dziś mogę powiedzieć, że Zona Cafetera to najpiękniejszy, jak dotąd, zakątek Kolumbii.
Więcej zdjęć znajdziesz w klikając w link: