U Fidela w Santiago de Cuba (Kuba cz. 3)
Do Santiago dotarłam porannym samolotem z Havany. Tradycyjnie w kolejce do odprawy zaczepiłam turystów, z którymi wzięłam taksówkę do centrum. Kubańskim zwyczajem kierowca porzucił nas gdzieś pośrodku miasta i dalej poszłam pieszo. Miałam już zarezerwowaną casę na airbnb. Nastawiłam nawigację i ruszyłam.
Casę (Casa Julia Felix) udało mi się znaleźć bez problemu. Na miejscu czekała na mnie babcia, mama i syn. Panie chyba nie do końca uwierzyły, że nie mówię na tyle po hiszpańsku, by wygłaszać mi kilkunastominutowe monologi. A lubiły gadać. Otrzymałam robocze imię Karol i słuchałam opowieści, z których wyłapywałam słowa śmierć, bieda, pogoda, choroba, wolność, biznes. Słuchaczem jestem dobrym.
Syn przeszedł do konkretów i pokazał mi pokój i powiedział, co jest gdzie na mieście. Mój pokój był czyściutki i pachnący. Miałam dwa łóżka, łazienkę, telewizor, cichą klimę i taras. Wszystko za 15 CUC.
Santiago różni się od Havany, która jest ciągle w jakimś półśnie. Santiago jest bardziej zorganizowane, sztywne i poważne. W Havanie zewsząd dobiegała muzyka i były tańce w biały dzień. Tu cicho. A w centrum zamiast tańczyć grają w szachy i domino. Rzadko zdarza się jakiś zespół, których to pełno w stolicy.
Podobnie jak w Havanie, gruzy sąsiadują z odnowionymi budynkami. Hasła nawołujące do rewolucji ze śmietnikami. Widać też więcej sklepów. A kolejki do nich są podobnie długie. Przed większością z domów handlowych trzeba w okienku zostawić torbę. Dla mnie było to za duże ryzyko. Pokazywałam strażniczce zawartość plecaka przed wejściem i po wyjściu. Skubana kilka razy sprawdzała, czy gdzieś między aparatem, a chusteczkami jest skitrany kubański szampon. Właściwie sklepy powinny być na liście zabytków. Dla tych z nas, którzy doświadczyli socjalizmu będzie to podróż w czasie. Kolejki, ubogi asortyment, naburmuszone sprzedawczynie. To jest Polska sprzed lat! Jedynie ceny rumu nas zachwycą. Chodząc uliczkami, może uda się Wam trafić do fajniej księgarni, gdzie każdy centymetr jest zajęty przez karteczki, wizytówki, książki.
W Santiago jest kilka zabytków godnych uwagi, ale podobnie jak w Havanie lepiej poświecić czas na spacerach uliczkami, siedzeniu na placu i gadaniu z miejscowymi. Centralny Plac Cespedes z katedrą, warto odwiedzić, by choćby złapać połączenie z Bogiem lub/i Internetem i zobaczyć jak Kubańczycy korzystają z Wifi. Najwięcej będzie kobiet, rozmawiających z anglojęzycznymi chłopakami. Flirt polega na tym, że panna cały czas się śmieje i mówi od czasu do czasu „Oh, you so crazy! Crazy! Crazy.”
Między serfującymi chodzą osoby sprzedające gorące pieczone orzeszki. Full service! Na ławeczkach na placu siedzą babcie z cygarami. To nie luz i relaks, to biznes. Należy zrobić sobie odpłatne zdjęcie z babcią. Jeśli nie zrozumiemy, że mamy zapłacić, babcia zaserwuje nam długą opowieść ze słowami śmierć, zagłada, samotność i wtedy stopi nam serce i portfel.
Można wpaść jeszcze do domu Valasqueza, który jest najstarszym domem na Kubie. Tam, zobaczymy stare meble, misy, nocniki i pewnie szybko o tym zapomnimy. Lepiej po prostu szukać klimatu współczesnego.
Jest jeszcze kilka ładnych podwórek z widokiem na miasto, ale często wstęp na nie jest płatny i lepiej tę kasę przejeść.
Dla mnie uliczki z rozsypującymi się domami i lekka obojętność Kubańczyków były ciekawsze. Kobieta idąca samopas ulicą, usłyszy sto razy SSSSSS i Hey Yuma czyli blond małpa. Przyzwyczaić się!
Klimatu uliczkom dodają stare auta z duszą.
Przy placu/parku Cespedes stoi hotel Casa Granda, w którym Graham Greene (autor choćby „Spokojnego Amerykanina”) sączył Mohito i czekał na rozmowę z Castro, który nigdy nie przybył. Możemy zamówić sobie piwko i siedzieć na tarasie i patrzeć na życie i jak zadymia się miasto przeciw komarom.
Dla mnie najciekawszym miejscem był cmentarz Santa Infigenia, na którym jest pochowany Fidel Castro, wielu innych wojskowych i muzyk z Buena Vista Social Club. Można dojść tam w 25 minut z centru miasta. Podobno płaci się za wstęp. Mnie nikt nie zatrzymał. Grób Castro jest zaraz przy głównym wejściu. Są kolejki, Kubańczycy w skupieniu czekają, by położyć różę. Strażnik, co chwila robi przerwę i opróżnia wiadra z kwiatów.
Trzeba pamiętać, że dla Kubańczyków Fidel jest symbolem walki o wolność i niezależność, a nie osobą, która chcąc, by wszyscy mieli po równo, wprowadziła kraj w biedę. Wizerunek Fidela jest wszędzie. Pilnuje parki, ulice i wysypiska.
W Santiago nie będziemy mieć dużych problemów z znalezieniem dostępu do Internetu. Jeśli chodząc uliczkami zobaczymy pomnik muzyka z kapeluszem, to idziemy za jego wyprostowaną ręką. Na końcu ulicy będzie biuro Etecsa. Tam kupimy karty z kodem wifi. Godzinna karta w biurze kosztuje 1,5 CUC, a u dilera na placu 3 CUC. Najmądrzej wziąć kilka pięciogodzinnych i nigdy więcej nie szukać biura, dilera i nie stać w godzinnej kolejce. W biurze pracuje pani, która miała kiedyś męża Polaka. Sama mówi nieźle po polsku. Zwłaszcza jedno zdanie: „polska chłopak, fajna chłopak, ale myśleć inaczej!”.
Po zakupie idziemy na plac Cespedes, albo do jakiegokolwiek skupiska ludzi w komórkami i tam łączymy się z wifi.
Jedzenie w Santiago mnie nie zachwyciło. Szukałam ostrej, aromatycznej kuchni z owocami morza. Wiem jedno, robię to lepiej. Sorry, senior. Lepiej jeść owoce. Do lepszych knajp i kawiarni są długie kolejki. Najdłuższe do lodziarni, gdzie kiedyś wpadł z wizytą Raul Castro. Cała wizyta została udokumentowana i z dumą zaprezentowana w gablotce.
Pamiętajmy, że Santiago to nieduże miasto. Żeby się z niego wydostać należy wcześniej kupić bilet lub zrobić rezerwację. Na dworcu mamy pełen wykaz połączeń. Jeśli nie dostaniemy biletu na dany dzień, można jeszcze pojechać collectivo – czyli zbiorczą taksówką. Cena powinna być podobna.
Z Santiago pojechałam do Baracoa zobaczyć najmniejszą żabkę świata i wyrwać się na moment z miasta. Nie wiem ile zapamiętam z Santiago. Może trochę ulic i grób Castro. Nigdy nie byłam ignorantką i zawsze doceniałam dziedzictwo kulturowe w postaci zabytków. Te zapomnę.