Kult Che w Santa Marta (Kuba cz. 7)
Mało która postać historyczna wzbudza tyle kontrowersji, co Ernesto Che Guevara. Urodzony w Argentynie w 1929 roku, lekarz, pisarz, ideolog, dowódca, rewolucjonista, bojownik o wolność, minister finansów, szef banku, przewodniczący więzienia, terrorysta, sadystyczny morderca i dowódca, który chcąc zapewnić ludności „wolność” równał wsie z ziemią, pragnąc usunąć wszystko i wszystkich związanych z kapitalizmem. Łącznie z saksofonem i jego właścicielem…. Młodzież na całym świecie nosi koszulki z jego wizerunkiem, nie do końca wiedząc któż to taki.
Na Kubie i w kilku latynoamerykańskich i afrykańskich krajach Che jest ikoną, bohaterem, bogiem. Jego portrety są wszędzie, a ludzie uważają go za wybawiciela, który wyswobodził ludność z ucisku i wprowadził sprawiedliwość społeczną. A przede wszystkim odsunął od władzy wszystkich polityków związanych z kapitalizmem, USA i uciskiem ludności wiejskiej.
Prawda jest taka, że Ernesto walczył w krajach, w których redystrybucja dóbr, uprawa i posiadanie ziemi były nierówne. Prawda jest taka, że CIA starało się obalić wszystkie demokratycznie wybrane rządy tych krajów, by mieć kontrolę nad swoimi „koloniami”. A Ernesto nie mógł tego zaakceptować. W Gwatemali, po puchu zorganizowanym przez CIA, starał się obalić marionetkowy rząd zależny od USA. W Kongo wspierał ruchy marksistowskie. Na Kubie obalał demokratyczny rząd/dyktaturę Batisty, twierdząc że jest zależny od USA i nie pozwala ludności wiejskiej na posiadanie i uprawę ziemi, a zamiast tego używa jej, by hodować produkty na eksport. To on uwolnił Kubańczyków z łap imperialistycznych, kapitalistycznych Amerykanów i ich przyjaciół, i wraz z Fidelem zapewnił im sen o równości. Przy tym nie przebierał w środkach i nie wahał się zabić kogokolwiek, kto w jakimkolwiek stopniu sprzeciwiał się jego wizji lub był kojarzony z rządem czy kapitalizmem.
Nie jestem historykiem. O Ernesto nadal mało wiem. Jednak bardziej mnie interesowało, co ludzie powiedzą. Moim szczątkowym hiszpańskim starałam się pytać taksówkarza, ludzi poznanych w restauracji czy w parku za co kochają Ernesto i czy nie przeszkadza im, że realizował swe cele po trupach. Często niewinnych rolników, dzieci. Odpowiedź zawsze była ta sama. Ważny był cel. A śmierć niewinnych? Kogo to obchodzi? To nieważne, zdarzyło się, było, przeminęło. Owoce rewolucji są ważniejsze niż ona sama. „Ważne jest to, co mamy teraz. Wolność i niezależność”-mówi mi poznany starszy pan.
Wolność podszyta pragnieniem wyjazdu do Ameryki, przed którą podobno Kuba ucieka. Dziwny jest ten świat. „Czy USA, które inicjowało i przeprowadzało większość zamachów i przewrotów Ameryce Łacińskiej działała innymi środkami? Czy amerykańscy prezydenci nie będą siedzieć w jednym kotle z Ernesto?”-mówi Kubańczyk, który marzy o wyjeździe do USA, do rodziny, której udało się uciec pontonem na Florydę kilkanaście lat temu.
Che Guevara został zamordowany/zabity w Boliwii, a jego ciało oraz jego kompanów spoczęło właśnie w Santa Marta. Dziś to miejsce pielgrzymek Kubańczyków. Tu znajduje się mauzoleum oraz muzeum. Wstęp na dość duży teren jest darmowy. Należy zostawić torbę, nie wolno wnosić aparatów i robić jakichkolwiek zdjęć. Prócz grobowców można obejrzeć skromną kolekcję przedmiotów należących do Che. Są też jego zdjęcia, wypis z dziennika szkolnego, zapiski, gitara, ciuchy.
Santa Marta jest kolejnym miastem, które pewnie zapomnę. Mamy tu rynek, na którym dniami i wieczorami gromadzą się mieszkańcy i turyści. Na wspólne surfowanie. Tu jest wifi!. Wieczorem, na głównym placu, mamy jeszcze jedną atrakcję. Ptasią orkiestrę. Nie jest to cudny świergot, ale kakofonia wrzasków. Przejście pod drzewami i uniknięcie spotkania z spadającym guano powiedzą nam dużo o naszym szczęściu.
W Santa Marta jest też wyjątkowy, jak na kraj macho, klub. El Menunje. W każdy wieczór jest inny temat muzyczny. Od Franka Sinatrę po trash metal. A w każdą niedzielę mamy występy drag queens. Sam klub to kilka murów z rozpiętymi suknami służącymi za dach. Liczy się klimat i bywalcy. Moje każde przejście przez kubańskie ulice było do melodii cmokania, syczenia lokalnych samców. Tu była pełna kulturka. Choć panowie dość doświadczeni przez trunki i los.
Na ulicach można znaleźć sporo graffiti i pojeść kubańskie specjały jak choćby churros – słodkie ciasto ala pączko-gniazdko smażone w głębokim tłuszczu.
Tradycyjnie możną podziwiać stare samochody i zapuszczone uliczki. Kubańczycy dużo czasu spędzają w domach, siedząc na parterze w salonie. Okna i drzwi są otwarte. Spacerując można zaglądać przez kraty, co tam państwo Gomez porabiają. Każdy, widząc białą babę idącą samopas ulicą, zagada. W większości domów są takie same drewniane meble z miękkimi siedziskami. Często leci ten sam program. Życie toczy się leniwie i spokojnie.
Na Kubie czułam się bardzo bezpiecznie, łaziłam wszędzie i eksploracja podwórek czasem przynosiła niespodzianki jak na przykład znalezienie loży masońskiej czy polskich zupek w sklepiku.
Z miasta wyjechałam bez żalu, nadal mając dwa skrajne spojrzenia na Che. Moim kolejnym przystankiem był Trynidad. Zdecydowanie najpiękniejsza miejscowość na Kubie, jaką do tej pory widziałam.