Przedpokoje w Trinidad (Kuba cz. 8)

Trinidad to mój zdecydowany numer jeden na Kubie. Może prawie. Zaraz po Havanie. Przepiękne, malutkie, urokliwe miasteczko, którego na pewno nie zapomnę. I jest na liście UNESCO.

Na miejsce przejechałam bardzo późno, ale nie za późno na jedzenie. Mój gospodarz nonszalancko machnął ręką w kierunku, w którym powinnam pójść, żeby coś zjeść. Poszłam. Miasteczko jest niewielkie. Nie można się zgubić. Do momentu mojego przyjazdu nikomu się to nie udało. Mi tak.

Zamiast od razu wejść na główną ulicę i po chwili znaleźć się w centrum, ja zapuściłam się w uliczki, gdzie turyści nie mają co oglądać. Jednak, to tylko pozory.

Deszcz ledwo co ustał. Ulice są mokre. Jest półmrok. Latarnie działają jak chcą. Żeby nie wylądować sandałem w sporej kałuży trzeba iść z głową w dół. Wzrok wbity w ziemię stara się wypatrywać suchszych miejsc do postawienia stopy. Okna do mieszkań na parterze są otwarte. Czasem drzwi też. W każdych są kraty, więc intruz nie wejdzie. Wszędzie leci ten sam program telewizyjny. Dźwięk równo roznosi się po ulicy. Dźwięk to jedyne wrażenie jakie odczuwam prócz studium szczątkowego asfaltu. Mieszkańcy chodzą od domu do domu, zaglądają przez kraty sąsiadom do salonów. Nadrabiają plotki dnia. Wydaje mi się, że idę przez jeden wielki przedpokój. Ta ulica to mieszkanie. Wspólne. Tu wraz z dźwiękiem programu spotyka się cała społeczność. I ja-Karolinka, kroczę przez ich przedpokój niezauważona. Dochodzę do lepiej oświetlonej części ulicy. Wyciągam telefon i strzelam fotkę. Po raz pierwszy w nocy na bocznej, zapomnianej, uliczce czuję się bezpieczniej niż w dzień w centrum miasta. I nikt nawet raz nie powiedział do mnie HOLA, CHICA, LINDA, RUBIA, LEWANDOWSKI. Ja każdemu powiedziałam „Buenas noches”. Szczególnie w tym miejscu poczułam, jak blisko siebie są Kubańczycy.

W bardzo przyzwoitej knajpce jem włoską pizzę i słucham niezbyt udanego recitalu lokalnego barda. Rozumiem co dziesiąte słowo piosenek. Najczęściej występuje w nich „comandante”. Zapewne był to mini festiwal piosenki żołnierskiej. Po powrocie daję się namówić moim gospodarzom na konną przejażdżkę po okolicy. Mam wyjechać nazajutrz o poranku i wrócić po południu.

Kolejnego dnia rano gospodarz oprowadza mnie po swoim ogródku. Pokazuje mi wspaniałe drzewo rodzące awokado giganty. W skromnym ogródku rosną jeszcze mango, pomarańcze i marakuja.

Wychodzę do dziury w ścianie na śniadanie. Moja ulica i dziuro-kawiarnia nie wyglądają pięknie, ale mają niezaprzeczalnie sporo zalet. To cicha i bezpieczna „dzielnica”. Zaraz obok są jeszcze sklep z prawie niczym i  inne „śniadanialnie”. Kawa z dziury jest pyszna, choć w ilości łyczka, a bułeczki i jajeczka są zawsze świeże. (Ceny w moneda nacional (CUP) na zdjęciu.)

Po śniadaniu pojawia się ekipa, z którą pojadę na przejażdżkę. Jest nas sporo i nasz opiekun stara się wprowadzić wojskowy dryl. Z racji, że w jeździe konnej jestem raczej początkująca i tylko raz udało mi się pogalopować na kolumbijskiej kobyle, jestem potulna jak baranek. Jeszcze nie wiem, że to część egzaminu, który zdaję nieświadomie u przewodnika.

Początek trasy jest łagodny i przyjemny. Objeżdżamy pola, farmy, zielone wzgórza. Na krótko zatrzymujemy się na plantacji trzciny cukrowej.

Po godzinie zaczyna się tortura. Jazda po kamienistych korytach rzek i zboczach gór. Spinam się i staram się nie myśleć, co będzie, jak się sturlam z koniem po skałach. Przynajmniej widoki są cudne. Choć przeważnie patrzę tylko pod kopyta.

W połowie wycieczki zatrzymujemy się przy strumieniu i wszyscy idą popływać. Są dwa mini wodospady i eco kibelek. Chłodzimy się i szukamy jaszczurek suszących się w promieniach słońca.

Nasz instruktor zaczyna natarcie. Dostaję serię przedziwnych pytań i dowiaduję się ile filii rodzinnych pan otworzył w kraju i dlaczego już nie jest z tymi zołzami. Dowiaduję się też dużo o sobie. Jestem grzeczna i szybko się uczę. No i ogólnie za głupia nie jestem. Daję radę. Nadaję się. Nawet mu nie przeszkadza, że jestem starsza. BIEREM!

Wracamy do Trynidadu. Konie zostawiamy na obrzeżach miasteczka. Mój adorator zatrzymuje mnie. „Nigdzie nie idziesz! Podwiozę Cię. Mam samochód!”. Nie wiem, czy to było zmęczenie, ciekawość, a może ukryte pragnienia. Mówię OK. Tu mój chico jeszcze mówi, że ma FORDA z 1959 roku i że kupił go za tysiąc dolarów. Gdy już jedziemy dodaje, że przyjdzie wieczorem natrzeć mnie aloesem, bom taka opalona. A aloes zerwie na swoim polu. Ochładzam naszą relację krótkim „NO GRACIAS”. Podjeżdżamy pod moją casę. Ryk silnika i ciekawość sprawiają, że moi gospodarze wychodzą przed dom. Mój narzeczony mimo woli mówi, że drzwi otwierają się tylko z zewnątrz. Budzi we mnie damę. Wysiada, obchodzi samochód i otwiera mi drzwi. Gospodarze upuścili miotły i awokado. Żegnam się serdecznie i dziękuje za szansę na pół dniowy romans.

Po prysznicu idę na miasto coś zjeść i przypadkowo spotykam dwie Amerykanki, z którymi byłam na koniach. Dziewczyny świetnie mówią po hiszpańsku, ponieważ jedna ma meksykańskie korzenie. Właśnie się zaręczyły i Kuba jest dla ich podróżą przedślubną. Niestety w kraju macho już kilka razy zdarzyło się, że zostały wyproszone z restauracji. Na Kubie dopuszczalne jest bycie homoseksualistą, ale lesbijką już nie. Tu kobieta, która nie lubi jak się na nią cmoka, bierze ze włosy i ciągnie do jamy jest dziwna. Dziewczyny przyznawały w knajpach, że przyjechały uczcić zaręczyny i wówczas proszono je, by wyszły. Za trzecim razem przestały się dzielić tą informacją. Umówiłyśmy się na wieczór, że razem pójdziemy potańczyć.

Tymczasem obchodzę miasteczko. Brukowane uliczki, mnóstwo knajpek. Wszędzie leci muzyka. W każdej kawiarni i restauracji sprzedają tanie drinki na wynos. Już za 1,5 CUC dostaniemy kubeczek z 3/4 rumu i kropelką coli lub wody. Do tego garść zgniecionej z cukrem mięty. Chodzimy i pijemy, a uliczki staja się co raz bardziej kręte.

Najczęściej odwiedzanymi miejscami w miasteczku są Plaza Mayor, Casa de la Musica, Palacio Cantero i Parque Cespedes. Plaza Mayor to główny plac miasta z historycznymi budynkami, kolorowymi uliczkami dookoła.

W Palacio Cantero jest muzeum, a z wieży rozciąga się wspaniały widok na miasto. W Parque Cespedes złapiemy wifi siedząc tuż obok kolibrów baraszkujących między drzewami. National Geographic widziany z kilku centymetrów.

Casa de la Musica to knajpa, do której wstęp wieczorem jest płatny. Są koncerty, dobre żarcie i drinki. No i wifi też. Wieczorami jest tu bardzo tłoczno. Nie trzeba wchodzić do knajpy, by skorzystać z wszystkich dobrodziejstw. Wifi jest wszędzie dookoła niej. Oczywiście płatne, ale o tym pisałam w poście co i jak na Kubie. Drinki są w każdym okienku w pobliżu, a muzyka jest grana w co drugiej restauracji. Trinidad to jedna wielka impreza.

My umówiliśmy się w dyskoteca Las Cuevas (Ayala). Jest to wyjątkowe miejsce, ponieważ zrobione w jaskini. Wstęp kosztuje 5 CUC i w cenie jest drink. To jednak może się zmienić każdego dnia. Jaskinia jest na końcu miasta. Idąc do niej natrafimy na sto pokus w postaci innych imprezowni i co najmniej sto dwadzieścia miejsc, w których rum leje się kaskadami. Możemy nie dojść. Nam się udało i jeszcze spotkaliśmy parę, która leciała z dziewczynami na Kubę, ale po tym ich drogi się rozeszły, by znowu się zejść w jaskini.

Gdybym miała komuś polecać jedno miasteczko na Kubie, Trinidad byłby na pewno na pierwszym miejscu. Kocham to miejsce.

Kolejnego dnia wstałam jeszcze na spacerek o świcie i po południu pojechałam do Havany, by z niej jak szczęście dopisze dojechać do Vinales.

Adiosssssss

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.